"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

piątek, 30 września 2011

Życie to sinusoida jak to powiadają, czyli kryzys numer dwa- po całości. I dużo dobrych dźwięków, czyli nie taki znowu negatywny post:)

Dziś w drodze do pracy towarzyszył mi Piotrek Baron z radiowej Trójeczki i złapało mnie:




Rany julek jakież to są dźwięki! A jakież to są dźwięki kiedy się akurat pędzi na rowerku, słońce świeci...Let's dance! Wiecie, że da się tańczyć, tańczyć podczas jazdy rowerem? Nie wiecie? No to już wiecie:)
Dzień zaczął się milutko, bo dużą część drogi przejechałam z koleżanką, z którą teraz nawet nie chadzam zwyczajowo na spacery, bo do czynności pt: spacerowanie niezbędna jest postawa pionowa, a u mnie w okolicy godziny 20 nie teges z pionizacją. Proces ten jest ostatnio dość mocno zaburzony  a , że nie da się spacerować w pozycji leżącej, albo przynajmniej półleżącej, ni cholery się nie da, nie spaceruję prawie w ogóle.


Dzień może i zaczął się pozytywnie, jak większość tych pracowitych dni (chyba robota fizyczna zwyczajnie mi służy hihi), ale w trakcie jego trwania zaczął mi siadać nie tylko kręgosłup, ale i atmosfera w pracy. Jak to powiadają życie to sinusoida, więc i tak bywa. Uknułyśmy lata temu z psiapsiółą powiedzonko, że życie jest jak lunapark, czasem jedziesz na karuzeli pt: koniki, a czasem trafia ci się łańcuchowa:) Dziś była łańcuchowa.
Od dwóch dni krążyły plotki, że sobota zapowiada się pracująca, ale mnie nikt napastował w tym temacie, więc siedziałam cicho. Myślałam sobie, że jak mnie zapytają, to przyjdę,a tu na pytanie jednej z mojej koleżanek: czy ktoś ci już mówił o sobocie? jeden z szefów, który z nami robi za mnie odpowiedział, jakby mnie w ogóle nie było, że jasne, że ja przychodzę. Tak mnie zatkało, że nic nie powiedziałam, złościłam się potem na siebie za to, zupełnie niepotrzebne, bo chwilę potem miałam okazję do komentarza. Otóż  dowiedziałam się, że jutrzejsza zmiana rozpoczyna się 4 godziny wcześniej niż zwykle, czyli...o SZÓSTEJ!, no to już tu musiałam skomentować, zostałam potraktowana jak zwykły pracownik, że jest zlecenie dla drukarni i wszyscy robią to ja też. A ja na to hola, hola, że nie jestem pracownikiem drukarni i powinnam mieć przynajmniej wybór. Nikt wcześniej nie wspominał o sobocie. Wystarczyło zadać proste pytanie. Nie oczekuje specjalnego zaproszenia. Już nie wspomnę, że w dzień wolny od pracy,a sobota niewątpliwie jest dniem wolnym od pracy powinna być inna stawka. Czyż nie? Otóż nie. Liczone jest od pudełka, a nie od godziny. I koniec kropka:( No i fakt, że to jest szósty dzień pracy z rzędu, nie przemawia szczególnie za pobudką przed godziną szóstą. A tempo jest! Nie powiem dajemy radę. Zapowiedziałam moim koleżankom po fachu żeby nie liczyły jutro o TAKIEJ godzinie na taką samą częstotliwość stukania młoteczkiem i taką samą siłę uderzenia:)


 Ostatecznie się rzecz jasna zgodziłam,uruchomiłam Dorosłego w sobie i się zgodziłam. W końcu podjęłam się zadania i wykonam je od A do ZET, poza tym tworzymy drużynę pudełka, albo nie kwiatuszka i jak jednej osoby braknie, to powstaje dziuuura. Zanim nowa osoba wprawi się w czynności musi minąć trochę czasu, a czasu nie ma. 
Więc jutro wstajemy z mężem (on robi nadgodziny) i myk myk stukać młoteczkiem lecim. Dobrze, że on też musi, bo słabo siebie widzę w ciemnościach na rowerku pomykającą. Oj słabo. 
Gorzej, że plecki już nie pobolewają, a coś mi wlazło pod łopatkę i kujka, rączki odmawiają powoli współpracy, a paluszki mam jak Michael Jakcson:






Mąż mi dał taką specjalną rękawiczkę, która chroni moją obolałą od młoteczka dłoń. Plasterki ochraniają powstałe już odciski, lub ewentualnie te, które dopiero mają zamiar się wykluć. Lewa dłoń nie wygląda wiele lepiej, nie ma już długich, moich naturalnych paznokci w pełnym składzie, ma za to mnóstwo plasterków:) 


Dzisiejszy dzień, a przynajmniej jego część sponsoruje fraza: niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam...




No cóż kryzysy się zdarzają, co poradzisz człowieku. Słabo widzę siebie jutro o tej szóstej w pełnej gotowości do stukania młoteczkiem, no ale cóż trzeba dać radę. Gra jest warta świeczki, jeśli szefostwo zapłaci tyle ile obliczamy, że wyjść powinno:) Roboty jeszcze zostało na kilka dni.
Szósty dzień pracy rozpocznę o godzinie szóstej. Fiu fiu. Jest szał:)
Na dobranoc moje trójeczkowe odkrycie:




Boskie! daje starym Gabrielem. Mój mąż tam jeszcze słyszy pana Fisha i Stinga. Ja tylko Petera:) No i pani Kimbra też niczego sobie:)
Trzymajcie za mnie kciuki! Szczególnie za plecki w okolicy łopatek i za rączkę prawą, żeby dały radę i żeby wstały rzecz jasna:))

czwartek, 29 września 2011

Pierwszy kryzys, pierwszy odcisk...wniosek? A jednak świat jest fajoski:)

Odnotowałam dziś pierwszy kryzys fizyczny w fabriken, fabriken. Wchodząc na halę poczułam smród kleju (wcześniej też go czułam, ale mi w ogóle nie przeszkadzał), a potem powalił mnie smród rozpuszczalnika, który był przez cały dzień w użyciu. Myślę sobie, oj źle się dzieje źle.
Oj tam, oj tam! Proszę spiąć pośladki jak to powiadają i nie mameić się! Tak sobie mówię w duchu i czuję, że zbliża się ból głowy. Nie ma co. Dwie tabletki przeciewbólowe zażyte w porę załatwiły szczęśliwie sprawę ufff uratowani!:)


Odnotowałam także pierwszy odcisk na malutkim paluszku. Od ciągłego kontaktu z młoteczkiem się mi odcisk zrobił. No, no ciekawe, ciekawe. Odnotowałam również brak zakwasów i coraz mniejszy ból pleców. Moje nowe koleżanki z pracy mówią, że staje się powoli cyborgiem jak one hehe.
No nie. Do takiej wytrzymałości jaką one mają to mi jeszcze daleko. Nie wiem czy dałabym radę wstać po godzinie 4 rano (one tak wstają) i ze świadomością, że czeka mnie 12 h pracy (jak są dodatkowe zlecenie, to tak właśnie wygląda ich dzień) pójść raźno do roboty. Albo nie. Przyjść na godzinę 10 rano, wrócić ok 23, tylko po to żeby położyć się spać i znów pójść do pracy. Rany boskie! I to żeby był za to jakiś super dodatek finansowy do pensji! Ale nie, gdzieżby. Żyjemy jednak w chorym kraju i tyle:(
Dosyć propagandy:)
 Kiedy przyjdzie mi kiedyś myśl do głowy żeby ponarzekać na pracę (zakładam, że będę w końcu ją miała), że za darmo prawie, że za długo, że ciężko itp, itd, to jedna myśl o moich dziewczynach z hali, za którymi szczerze będę tęsknić ustawi mi właściwą perspektywę:))


Było o pierwszym kryzysie, o pierwszym odcisku, to teraz nadszedł czas na to żeby świat okazał się jednak mimo wszystko fajoski:)


Przepis na fajoski świat:


Wrzuć piękny, ciepły jesienny wieczór po ciężkiej fizycznej pracy (po godz. 18) dodaj do tego rower, cudownie płynnie sunący po drodze rowerowej, wymieszaj to z przesympatyczną rozmową telefoniczną z dobrym znajomym mieszkającym w Norwegii (temat rozmowy: planowane odwiedziny tegoż w okolicy ferii zimowych), wskakuj znów na rower, przypraw przesuw rowerowy duża szczyptą Kaśki Nosowskiej na uszach, o ten właśnie numer:



Po wyjściu ze sklepu z produktami na zupkę pomidorową popatrz na piękny zachód słońca:


W rzeczywistości był piękniejszy wiadomo:)
Wzbogać ostatni fragment drogi do domku smakiem pierwszy raz usłyszanego numeru Kaśki pt: "Rozszczep"




 poszusuj rowerkiem z włoszczyzną zalotnie leżącą w koszyczku kilka razy dookoła bloku, bo jakże to tak przy takich dźwiękach zsiąść z roweru kiedy tak pięknie, tak pięknie jest:)
I rezolutnie, z werwą siłą rozpędu dodaj ostatni element: własnoręcznie zrobioną zupkę pomidorową...pyszną! Konieczne dodatki to mnóstwo marchewki i koperek mniam, mniam.



I voila mamy fajoski świat:)
 Taki po prostu bez wyraźnej przyczyny, bez jakiegoś większego powodu fajoski świat.

środa, 28 września 2011

Uśmiech na zdrowie:))



Wydawało mi się, że mnie to nie rozbawi, że niby co w tym takiego śmiesznego? 
Ale zgadza się śmiech jest zaraźliwy, po kilku chwilach się uśmiechałam po noskiem, po kilku następnych już się śmiałam, a potem już zdrowo rechotałam (wraz z mężem), takie ćwiczenie przepony:))

Melduje się, że żyje. Znak daję:) Żebyście aby nie pomyśleli, że poszła do pracy na trochę i już sił nie ma, i już czasu nie ma żeby się odezwać hihi.
Dziś zatem będzie krótko, bo zaraz się spać muszę kłaść hihi. Żartuje, żartuje jeszcze nie, ale mam wybór: albo blog, albo książka:)
Fabriken, fabriken ciąg dalszy.
 Teraz przy większej stawce i większej sprawności, a tym samym ilości wykonanych pudełek zaczyna się to nawet, nawet opłacać:)
 Niestety trzeba to skończyć do końca miesiąca, dziewczyny się cieszą, bo teraz zachrzaniają (nazwałabym to bardziej dosadnie, alem kulturalna jest) po 12h codziennie (dwie zmiany 6-18 i 10-22), potem już normalnie, a mi przedłużenie terminu i ilości dni pracy zrobiłoby finansowo doobrze, bo mam liczone za godziny, a jadę dzielnie codzienne 8h. Na hali zaczyna się robić lekka paranoja, w związku z terminem pracuje pół firmy, włącznie z biurem i z moim mężem. Śmiesznie tak razem.
I tak jest niemożliwością wykonać tą robotę. Jutro czwartek, a nie ma nawet połowy. Szalony szef dokonał wcześniej obliczenia (a na podstawie tego obliczenia został ustalony termin i stawka), które to  zupełnie, ale to zupełnie nie licujące z rzeczywistością.
 Ułańska fantazja go poniosła, bowiem założył sobie (i zleceniodawcy!), że jesteśmy w stanie robić 500 pudełek na GODZINĘ!, przy czym nasz dzisiejszy rekord, to owszem 470 pudełek, ale na jedną zmianę, czyli GODZIN CZTERY:) 
No lekutka różnica w wyliczeniach co nie?!
Plecy bolą, ręka też, ale jest nieźle, myślałam, że będzie gorzej:)

Jak mam kryzys to wyobrażam sobie, że idę do księgarni i kupuje. W Matrasie 25% zniżka i traf (teraz, po w miarę ładnych dziennych stawkach to traf, wcześniej był to pech) chcę, że tą obniżką objęte są akurat te książki, które mam na oku i których kupno odkładam na wieczne nigdy. Może teraz?Może teraz sobie kupię? Tak, tak, tak:)
 Zresztą śnią mi się książki (raz we śnie pracowałam w bibliotece, a raz byłam w księgarni), a resztę snów wypełnia mi wszechobecny motyw kwiatuszka, co to z jego paszczu się wyciąga chusteczki. Bardzo bogatą symbolikę mają moje sny ostatnio:)
Acha zapomniałam, że bolą mnie jeszcze oczy, dlatego będę dla nich łaskawa i przestane je katować ekranem monitora, a przerzucę się na książkę. A może by tak wykazać się absolutną łaskawością i je po prostu zamknąć?
Nieee...no o tej porze, to lekka przesada.
Buziaki.


P.S wcale, a wcale nie było krótko:)

niedziela, 25 września 2011

Dziś o 20 w Trójeczce...:)

Kochani. Dziś krótko, zwięźle i na temat. 
W radiowej Trójce dziś zaraz po wiadomościach o 20, w Studio Agnieszki Osieckiej koncert:


Na żywo dzięki uprzejmości internetu będzie można nie tylko popieścić dźwiękami uszy, ale i zmysł wzroku nakarmić pięknym panem Bułecką uhm:))
Się cieszę bardzo.
Pozdrawiam cieplutko i idę na ploteczki:)

sobota, 24 września 2011

Pozytywny ciąg dalszy...fabriken, fabriken:)

Jak myślicie poszłam wczoraj do fabriken, fabriken? Tytuł posta wskazuje, że tak i że zmieniło się cosik na lepsze.
I owszem się zmieniło troszkę na lepsze. Ale po kolei.

Wczoraj wieczorem podjęłam decyzję, że jednak ile by to nie kosztowało będę tam chodzić, na kilka godzin dziennie. Przede mną dwa wydarzenia kulturalne w mieście. 2.X Punky reagge live z Farben Lehre i co najważniejsze z Zielonym żabkami i z Ga-Ga-smaki młodości, a 26.X wielkie wydarzenie muzyczne Teatr Żydowski z Warszawy przybywa do nas ze Skrzypkiem na dachu!!!! WOW. 
Na te dwa bilety chyba zdołam uciułać. Zapłacę za nie swoimi pieniążkami ot co!
Tak więc poszłam sama ze sobą na układ, że jeśli cena za pudełko, a tym samym za godzinę nie podskoczy będę tam jeździć przez te kilka dni na 4 h (szkoda nóg, kręgosłupa, czasu na dużej), a jeśli cena podskoczy będę zostawać dłużej:)
Wstałam rano wraz z mężem i 2 godziny później prułam moją rowerzycą nowiuśką, słoneczną drogą rowerową (z górki), z Trójką na uszach (akurat trafiło mi się Pink Floyd) i było mi dobrze!

Klucz do akceptacji każdej najbardziej idiotycznej pracy, za głodową stawkę jest taki: nie musiałam tam jechać, to była tylko moja decyzja, podjęłam ją ja, jednostka autonomiczna, zdecydowałam, że zamiast siedzieć w domu, wsiądę na rower i tam pojadę. Jak się zmęczę, pójdę sobie i tyle:)
 Wiadomo, że jest to sytuacja wyjątkowa, nie jestem związana żadną umową i jest to praca tymczasowa, ale poczuć taką wolność wyboru, choćby przez chwilę...bezcenne!

No dobra pojechałam, punkt 10 wjechałam na parking, a tam?
pusto. No ok, myślę się spóźnią tak, jak wczoraj dziewczęta.
Mijają minuty kolejne, nikt nie nadchodzi. No co jest! Dzwonie do męża, a mąż do mnie, że laski zrezygnowały! Wrrr. A chwile potem, że jednak nie, że negocjują z szefostwem wyższą stawkę i że zaraz będą. Czyli wychodzi na to, że tylko ja zgodziłam się pracować za tak niską stawkę. Łosica jedna no!:)) Jest fun!
Napisałam wczoraj, że moje drogie panie gówno mogą, bo tam pracują. Jakże się pomyliłam, nie doceniłam ich. Niechaj mi wybaczą!  Przyjechały w dobrych nastrojach. Sam szef by nie robił za taką stawkę (ja myślę!), i kwota podskoczyła za pudełko z 25 do 50 groszy, czyli sukces normalnie!

Najśmieszniejsze jest jednak to, że nawet przy stawce większej i tak nie wychodzimy na swoje:) Ale jest o 100% lepiej niż wczoraj.
Podejrzewam, że stawka wczorajsza specjalnie była taka niska, żeby każda inna (równie śmieszna w ogólnym rozrachunku) w porównaniu z tą pierwszą była f-a-n-t-a-s-t-y-c-z-n-a!.


Mijały dość wesoło kolejne godziny, po 4h przyszła druga zmiana (osób sztuk 2, czyli mniej), a ja postanowiłam (ja i tylko ja!), że zostanę trochę dłużej. Ostatecznie pracowało mi się dobrze, nie byłam mocno zmęczona, więc dlaczego nie? Robiłam 7 godzin, wyszłam godzinę tylko wcześniej niż reszta pań:) A co robiłam przez ten czas?
 A to:


dostaje takie o coś i...

wkładam kwiatuszka (należy pamiętać, żeby góra kwiatuszka była umieszczona w widocznym zagięciu)...

przewracam kwiatuszka, tak żeby deseczka była u góry, a kwiatuszek buzią szurał po glebie...

deseczkę przy użyciu siły mych rąk ściągam na dół. A nie jest to takie chop siup, dziś mam cały obolały kciuk prawej ręki. 

na koniec tekturkę w środku, która znajduje się mniej więcej w połowie spycham na dół, młoteczkiem dociskam dokładnie, przy użyciu siły ręki prawej znowu!:)


Za każdym razem jak spoglądałam na nazwę na opakowaniu Dicoflor (nazwa leku), a wzrok mój padał na początek wyrazu i koniec w głowie układało się niekontrolowanie słówko
 d-e-f-l-o-r-a-t-o-r! hihihi
Ile razy je pomyślałam przez 7 godzin, nie wiem, ale śmiać mi się ciągle chciało:)
 Czasem się zmieniałyśmy w czynnościach. Wczoraj na przykład kończyłam zabawę. Maziałam klejem brzegi, zaklejałam wieczkiem, a potem każde pudełeczko trzeba było docisnąć wykonując taki ruch jak przy robieniu ruskich. Obudziłam się w piątek z zakwasem w prawej ręce, a teraz zakwas się rozmnożył i zamienił w zakwasy mnogie. W związku  z tym mam problem z porządnym umyciem zębów prawidłowym ruchem wymiatającym hihi. 
Jednak wole wykonywać tą czynność niż godzinami pochylać się nad małym otworkiem w stole, w którym znajduje się podgrzewany klej, a dym wali między oczy:)
Jestem pełna podziwu dla reszty pań, bowiem dla nich to jest praca dodatkowa i potem idą na swoją zmianę normalnie. Więc tyrają fizycznie po 12h. 

Dzięki tej pracy dowiedziałam się o sobie kilku dobrych rzeczy, że jestem w stanie stać i wykonywać tą samą czynność przez wiele godzin, bez radia, w ciszy ( a wydawało mi się to niemożliwe), że bardzo szybko się adaptuje do nowych, zupełnie mi dotychczas obcych okoliczności, także społecznych.
 Bolą mnie owszem nogi i ręce, ale nie ma w chwili pracy to  znaczenia. Tak już jest po prostu i tyle.
 Gorzej było dziś rano, kiedy nie mogłam się podnieść, nie mogłam ruszać ręką za bardzo, bolą mnie plecy i mięśnie brzucha! Jest to dla mnie nowa wiedza. Od stania bolą mięśnie brzucha. Kto by pomyślał?

Wracałam do domku rowerkiem i byłam najszczęśliwsza i głodna jak wilk! Moje nogi wdzięczne za wprowadzenie opcji ruch gnały jak rącze konie. Boże jak pięknie!
Wieczorem LP3 i tańce na parkiecie. Dostałam jakiejś nerwicy ruchowej hihi

Ciekawostka miejska:

Pisałam Wam o nowej drodze rowerowej. Jest piękna. Szeroka, gładka, słowem raj dla rowerzystów! Prowadzi prawie od mojego domu do miasta.  Dużo miejsca zarówno dla pieszych jak dla zroweryzowanych, ale w jednym miejscu jest taki wąski chodniczek hihi i równie wąska droga rowerowa, bo to chyba jest droga rowerowa?! :))





 Jakże mnie wzruszyła ta drożynka 30 centymetrowa, jakże mnie rozbawiły te krawężniki z obu stron:)))
Popłakałam się ze śmiechu.

I na koniec.
Dziś przypada 75 rocznica urodzin Jima Hansona:)


Trzeba chwilkę poczekać aż się załaduje, ale zapewniam Was WARTO!
Sto lat, sto lat panie Hanson i manamana!!

P.S Dziś po 21 na Kulturze film "Peryferie". Nie wiem czy dobry, ale wychwalany był pod niebiosa w Tygodniku kulturalnym w zeszłym sezonie. A właśnie, ktoś wie co się stało z tym programem w nowej ramówce Tvp Kultura?!

czwartek, 22 września 2011

Fabriken, fabriken, wiele hałasu o nic, czyli sowa w przebraniu skowronka;)

Donoszę, że jest rano, od zamieszczenia posta minęło kilkanaście godzin, a on się nadal nie pokazał! Zaczyna mnie to bardziej niż wkurzać!!!


Wczoraj o tej porze byłam bardzo niewyspanym człowiekiem, bowiem przechodziłam dzień drugi okresu zwanego przejściowym. Kładłam się więc jako sowa, a wstawałam jako baaardzo niewyspany, nieszczęśliwy skowronek:)
A po cóż te całe ceregiele zapytacie? 
A no po to żeby pójść do pracy dziś. Pracy tymczasowej w drukarni, w której pracuje mój małżon. Zlecenie na 10 tysięcy pudełek do chusteczek higienicznych. O tym, że takie zlecenie będzie wiedzieliśmy już od dawna, tylko nie wiadomo było kiedy to nastąpi. Miało być na miesiąc, dwa, myślałam, a od 8 do 16 luzik. Będziemy razem z mężem podróżować, w końcu autko dla naszej dwójki opłacać się będzie odpalać co rano. Potrenuje kontakty społeczne, zarobię parę złociszy. Będzie git:) Pożegnałam się chwilowo z książeczkami, z czytaniem do nocy, z Trójeczką. Smutne to było pożegnanie. 
Musiałam się pożegnać także z "Jednym z dziesięciu", bowiem okazało się, że jednak moje godziny pracy i męża rozmijają się o całe 2 godziny. Czyli wstawać będę razem z nim (drzemać nie potrafię) 2 godziny wcześniej niż mogłabym (wrr) i wracać koło 19. Sytuacja prosto z marzeń  No nic to, taki lajf:) Życie nie polega tylko na przyjemnościach, czytaniu, spaniu do woli zgodnie ze swoim naturalnym trybem i pisaniu bloga. Trza iść do pracy:)

Tak więc podniosłam rankiem moje zwłoki po 4 godzinach snu (wierzcie mi nie jest łatwo tak nagle zmienić się z sowy w skowrona), jak zombies krwiożerczy krążyłam po pokoju, mieląc w głowie okrzyk zombie: brain, brain, z malutkim nerwem, zjadłam śniadanko, tzn. wmusiłam je w siebie, bo o tej porze, to mój brzusio nie bardzo kaman o co chodzi i udałam się do łazienki w celu umycia głowy...i tu pierwszy klops, mój wspaniały junkers zrobił mi małego psikusa, nie odpalił się w o-g-ó-l-ę!. Więc co?
 Szybkie gotowanie wody i chlup do miseczki i chlup kubeczkiem wodę lejemy na główkę i już główka czysta, świeża, grzywka na pudla (z opcją pt: spineczka, czyli czujemy się jak przedszkolak). Na fryzjera przecież nie mam. Super!
 Nie pierwszy i nie ostatni raz mi junkers płata figielki. Mam niezaprzeczalnego pecha do tego urządzonka. Wszystkie moje dotychczasowe mieszkania dzieliłam z tym przebrzydłym, wybuchającym lub niezapalającym się stworem. Łazienkowy potwór, codzienny element stresogenny. Mycie głowy w spartańskich warunkach nie jest więc dla mnie niczym nowym:)
Dobry początek dnia, nie ma co. 
No to jedziem, jedziem. Przez manewry łazienne czas się nagle skurczył. Zaraz mi autobus ucieknie.
 Piękne słoneczko, dobrze mi się sterczy na przystanku, na uszkach Trójka mi pięknie gra piosenkę dnia, z reklamy Kinder bueno mi gra, piosnkę wcześniej nie zidentyfikowaną, tajemniczą...chodziła za mną chodziła, aż zaszła na Myśliwiecką 3/5/7. 
Na Trójkę zawsze mogę liczyć:)




Błogie dźwięki mi się uszami wylewają na tym przystanku, zadziwiająco mi dobrze jest. Nagle patrze, a tu jakoś pusto wokół mnie się zrobiło, ludzie się mi dziwnie przyglądają. Rany, myślę, e no co jest? Mam coś na twarzy? Właściwy sowi strój wystaje mi spod skowronkowego wdzianka? Zaspane oczy puchacza mi gdzieś widać?
Ależ nie! kobieto droga ty się gibiesz do muzyki, nie tyle co przytupujesz dyskretnie z nóżki na nóżkę tak go zwą..., ale prawie tańczysz hihi. Poniosło koleżankę, oj poniosło. To nie są takie sobie widoki na przystanku autobusowym typu pętla:)
No dobra, robimy wsiad do autobusu, w Trójce Stelmi temat śmiechu, żartów, rechotów w niekoniecznie stosownych momentach rozkręca. A towarzyszy temu skecz wszechczasów...Kubaa?




To jest nieprawdopodobne, że skecz może tak cieszyć, tak rozbawiać, tak rozrechotywać przez tyle lat, podczas setnego odsłuchania jest tak samo śmieszny (jeśli nie śmieszniejszy), jak za pierwszym razem:))
I tak było i tym razem, tak było tym razem w autobusie MZK linii nr 8. Dobrze, że to był tylko fragment skeczu, bo zaszokowani moim nagłym rechotem współpasażerowie mogliby zechcieć mnie komisyjnie usunąć z przegubowca:) 

Dojechałam na miejsce szczęśliwie, gotowa na spotkanie z jednym z szefów i na zadanie szeregu pytań egzystencjalnych pt. co, gdzie, jak długo i za ile. 
Nie lubię rozmów o pieniądzach, zwłaszcza z kretyńską spineczką na włosach. Okazało się, że nie bardzo było o czym rozmawiać.
Co? 10 tysięcy pudełek (ok)
gdzie? nieopodal (na razie wszystko się zgadza)
i za chwilę przestanie się zgadzać, bowiem...
jak długo? 5-6 dni (ooo jakiś wyjątkowo krótki ten miesiąc)
za ile? całe 25 groszy za pudełko!
Myślę sobie pudełek jest 10 tysi, więc we dwie, w trzy szybko się uwiniemy i zarobimy cosik:)
Mina mi zrzedła, jak się okazało, że te 25 groszy za pudełko dzielimy na 5 pań, w dalszej części dnia na 8 pań dla odmiany. Bo to wcale nie jest takie proste. Do zrobienia jednego kretyńskiego pudełka na chusteczki potrzeba więcej niż 5 par rąk, nie idzie to szybko i po 4h każda zarobiona była na całe 20 złoty. Szalona kasa, co nie? 
Pan szef (jeden z pięciu) tłumaczył mi już zniecierpliwiony jaki jest najlepszy sposób na klejenie, z taką powagą, jakby objaśniał mi co najmniej zasady obsługi maski tlenowej podtrzymującej funkcje życiowe. Rany to są tylko pudełka:)

Ogółem mamy ubaw (ja większy, bo mogę w każdej chwili, jeśli tylko zechcę wyjść, mogą mnie pod ogon cmoknąć), gorzej z resztą, przesympatycznych pań w kombinezonach roboczych, one tam pracują na stałe, a ta kasa (buhaha) to ma być dodatek do pensji. One zasadniczo i brzydko mówiąc gówno mogą:(
Po 4 h stania (tak wygodniej się wykonuje operacje manualne) już jest nieco mniej śmiesznie, nogi bolą, czuje  nadciągający skurcz w łydce, śmierdzi klejem, za to my idziemy jak burza. Każda wykonuje jedną czynność, jak na taśmie. Karton liczący 50 pudełek całość za  12, 50 zł (wykrzykiwane triumfalnie) dzielimy na 8 pań. 
Ale szaał:))
 Nawet jak po kilku dniach nabierzemy wprawy i prędkości równej prędkości światła, nie jesteśmy w stanie zrobić do końca miesiąca tego wszystkiego! Mąż mnie dodatkowo oświecił, że one te pudełka się rozlecą za chwilę, potrzebny jest im czas na dojście do siebie pomiędzy jedną czynnością, a drugą, a czasu niet. Więc różnie być może! Szefostwo poniosła ułańska fantazyja, ich założenie robienia 400 pudełek na godzinę jest założeniem niemożliwym do wykonania. Pomimo szczerych chęci nie da się dwa razy szybciej. Jest to po prostu fizycznie niemożliwe! Tak samo więc niemożliwe w takim układzie jest zarobienie 20 złotych za godzinę (bo tyle by wtedy właśnie wychodziło) A szefostwo tak bardzo chciało nam dać zarobić. No jak to drogie panie się nie podoba? To aż tak taka różnica 5 zł/h (w porywach) a założone 20zł. Śmiechu warte:)
 Tak więc jest śmiesznie. Dobrze mi w tych jednostajnych czynnościach, mózg się resetuje, jest coś kojącego w  powtarzalności ruchów, rozmowy z paniami są cudownie proste, jestem urodzonym pracownikiem fizycznym hihi (na krótki czas-ciekawe doświadczenie)
Po 6 godzinach stania decyduję się na opuszczenie fabriken, fabriken i powrót do domu wraz z mężem:)
Nie wiem czy się śmiać czy płakać:) Grunt to nie dopuszczać do głowy, nawet na chwilę myśli, że zdarzało się na godzinę (!!) zarabiać tyle ile tam przez 2-3 dni! Ciekawe doświadczenie hihi.
 Wieczorem zaś wpadłam w stan totalnej głupawki, nogi, unieruchomione przez wiele godzin teraz chciały biegać, tańczyć, przemieszczać się z punktu A do punktu B, ale nade wszystko pragnęły stopy masażu.
I choćby dla tego masażu i tej błogości zmęczenia warto było się zabawić w fizycznego (z całym szacunkiem!!).

Oto ona hala, w której spędziłam wesoło czas:


Widok ogólny na halę
jedna z wielu czynności (ja na przykład maziałam klejem zarys kwiatka)
efekt końcowy (z uśmiechniętej paszczy kwiatuszka się wyciąga chusteczkę.


10 tysięcy sztuk podstawowej części (jeśli trudno Wam sobie zwizualizować taką ilość,jak 10.000 to proszę bardzo, a to moi mili jeszcze zakręca, jak wąż)

Jak myślicie pójdę tam jutro?
P.S wybaczcie literówki, błędy i takie tam, ale ja PADAM NA TWARZ!! :))

środa, 21 września 2011

"Ostatnie fado"- nieudana podróż do Lizbony.


Bardzo się ucieszyłam na "Ostatnie fado" Iwony Słabuszewskiej-Krauze. Zupełnie przypadkiem wpadła mi książka w ręce w bibliotece. Wzięłam ją zadziwiona, że stoi sobie spokojnie na nowościach, obejrzałam okładkę i już wiedziałam, że muszę ją ze sobą zabrać. Tak pięknie wydanej książki już dawno w rękach nie miałam. Klimatyczne zdjęcie, kolor, faktura. Smakowity kąsek myślę. Stop.

 I to jedyny zachwyt nad książką. Dałam się nabrać na okładkę, która bardzo wiele obiecywała. A książka? 
Zapowiadało się ciekawie. Młoda kobieta wyrusza  w świat w poszukiwaniu innej nieco starszej kobiety, objętej nimbem tajemnicy,  kobiety, która jest kluczem do rozwiązania zagadki miłosnej sprzed lat kuzyna głównej bohaterki wiecznego wędrowca, obecnie uwięzionego w czterech ścianach.
 Miejsce wyprawy Portugalia, Lizbona, z całym miasta bagażem kulturowym, z fado, ze smakiem potraw, uliczkami, tramwajami, unurzana w sosie romantycznej niespełnionej miłości, w której to tle główna bohaterka odkrywa swoje sekrety i niespełniania. 
Autorka wprowadza do powieści dwa dodatkowe wątki. Jeden związany z dawną historią miasta, drugi współczesny. Te wątki się jakoś łączą z główną bohaterką. Czy Słabuszewska- Krauze szyję całość sprawną ręką? silną nicią, ładnym, zgrabnym ściegiem?
W moim odczuciu nie bardzo jej to wyszło. Czytając miałam wrażenie, że za chwile cała akcja się rozleci, fabuła się rozpruje, trzymała się ona na kilku cienkich niteczkach. Pomysł na wzbogacenie treści książki był i owszem niezły, bez wątków pobocznych książka byłaby zwyczajnie nudna. Jednak realizacja pomysłu pozostawia wiele do życzenia. Jest co najwyżej poprawna, taka trochę szkolna wprawka. Książka w treści nieco oklepana, banalna tak, ale to nie przesądza o tym, czy  książka jest dobra czy nie, przecież można napisać książkę o wyświechtanej treści (miłość, przemiana, poszukiwanie siebie, tajemnica itp) i może to być książka doskonała, dobrze napisana, z polotem, z nerwem taka, z której się nie wychodzić.
Ja z tej książki wyjść chciałam jak najszybciej, bo wiedziałam, że czeka na mnie stosik naprawdę dobrej literatury. Doczytałam ją do końca, nie odłożyłam jej jednak dlatego, że obcowanie z książką, jako z przedmiotem było samo w sobie przyjemne i czytało się ją w tempie ekspresowym. Na szczęście, bo gdybym miała jej poświęcić więcej niż te dwa wieczory, które jej poświęciłam musiałabym jej podziękować. Dlaczego taka surowa ocena?
Ano dlatego, że był duży potencjał w tej historii, powiem więcej w tych trzech splatających się opowieściach, było z czego szyć, ale zabrakło krawieckiego talentu, sprawnej ręki i pomysłowości. Wyszło nieco sztampowe, ot czytadełko niezobowiązujące.
"Ostatnie fado" nie jest książką bardzo złą, ale jeśli czekają na ciebie książki, które wiesz, czujesz, że będą bardzo dobre, takie jakie czekały na mnie (Axelsson, Fedorowicz, Szymborska), to swoją uwagę skieruj w ich stronę, ponieważ może zdarzyć się tak, że wkradnie się znienacka podczas czytania Ostatniego fado poczucie straty czasu. A tego przecież nie chcemy! Ale z drugiej strony jak mawiał Tewe mleczarz, jeśli już naprawdę nie masz co czytać, to chęci i odrobina porto powinno skutecznie umilić czas:)

 Za jedno jestem książce wdzięczna, przypomniała mi niegdyś ukochane i często słuchane dźwięki Madredeusa i muzykę z filmu (i sam film) "Lisbon story" Wima Wendersa.




W słowach, w zdaniach składających się na akcję książki, pomimo mnóstwa opisów miasta, klimatu i zapachów ciężko było mi znaleźć smak Portugalii. Dzięki płycie Madredeusa, którą odtwarzałam przez dwa wieczory pomieszkiwania w książce, poczułam miasto, byłam tam i wędrowałam razem z bohaterką. Notowałam ulice, dzielnice, które zwiedzała, a potem dzięki Google maps po nich myszką dreptałam. 
Polecam takie połączenie:)

Raz kiedyś zdarzyła mi się taka cudowna koincydencja zupełnie przypadkiem. Podczas czytania zazwyczaj słucham muzyki ( w tle sobie robi plum, plum jakieś Cafe del Mar, jakiś tam jazz, Oldfield, Sade), mam takie swoje płytki-czytatki, których dźwięki mi nie przeszkadzają w czytaniu, a tworzą nastrój intymności. 
Jedną z takich płyt- czytatek jest Gotan Project i dobry traf chciał kilka lat temu, że jakoś tak bezmyślnie ją włączyłam i zapadłam się w lekturę wielowątkowej knigi Fuentesa "Lato z Laurą Diaz". I te dźwięki rodem z Ameryki Południowej zapadły się w raz ze mną w akcję książki, nota bene się dziejącej na tych właśnie terenach. 
I to było jak objawienie!! Absolutna kompatybilność:) Oczami i uszami widziałam w wyobraźni te domy z patio, z bujającym się fotelem na samym jego środku. Jeszcze jakby mi tak jedzonko lokalne połechtało zmysł smaku, mogłabym się przenieść faktycznie w świat książki i już nie wrócić:)
Potem to była dyżurna płyta specjalnie przeznaczona do robienia tła muzycznego dla prozy Allende, Marqueza, Cortazara itp (jednak tego pierwszego olśnienia nie udało mi się już powtórzyć)



Na żywo są niesamowici! Miałam przyjemność być na ich koncercie, kilka lat temu w Warszawie. Ależ moc i energia!
Tylko ta nasza smutna publiczność nie popisała się specjalnie. Zaledwie gdzieniegdzie stało kilka osób i się gibało do muzyki (po bokach, na środek nikt się nie odważył wyjść). Chcę myśleć, że to Sala Kongresowa tak działała onieśmielająco na ludzkość. Wierzę, że w zadymionym klubie byłoby inaczej:)


plus równa się !!!


A Wy macie jakieś ulubione swoje zestawy książkowo-muzyczne?

Po nieudanym doświadczeniu z fado pomieszkiwałam w dużo lepszych książkach, ale o tym w następnym zbiorczym poście:)

"Ostatnie fado"
Iwona Słabuszewska-Krauze
Wydawnictwo: Otwarte
Kraków 2011
stron: 314

wtorek, 20 września 2011

Zielona Góra-miasto winem płynące?

Z 1314 roku pochodzi pierwsza wzmianka o plantacjach winogron znajdujących się na terenie dzisiejszej Zielonej Góry, jednak przyjmuje się, że miasto zajmowało się uprawą winogron, a pierwszą winiarnię założono już w 1150 roku. Ponoć to flamandzcy osadnicy sprowadzeni na te tereny przez Henryka Brodatego przynieśli ze sobą trudną sztukę uprawy winorośli.
Na przełomie XVIII/XIX moje miasto, wtedy Grunberg było faktycznie miastem winem płynącym, dużą część jego powierzchni  zajmowały winnice, większość mieszkańców miała związek z wyrobem wina. Piwowarom się ta popularność winna nie podobała i na krótki czas zablokowano możliwość zakładania nowych winnic.
Winiarze jednak nie poddali się zakazom i powstali jak Feniks z popiołów.




Każde udane zebranie plonów kończyło się hucznym świętowaniem, a że zbiory przypadały u każdego gospodarza kiedy indziej, dochodziło nawet do awantur, które świętowanie jest ważniejsze, dlatego w 1852 roku władze miasta same zaczęły ustalać termin zabawy obowiązujący wszystkich plantatorów (koniec października, potem wrzesień).
Na zakończenie Winobrania ulicami miasta przechodził barwny korowód.
Winiarze produkowali także szampana, potem wzięli się za produkcję koniaku, bo był to interes dużo bardziej opłacalny. Niedługo potem koniak został zamieniony na winiak. Maczali  w tej nagłej zmianie palce Francuzi, którym było nie w smak, że w Polsce produkuje się szampana i koniak, specjały przecież iście francuskie.

Szczególnie hucznie obchodzono Winobranie w 750 rocznicę powstania pierwszej winiarni. Rocznica ta przypadała na rok 1900 roku, w szczególnie ważny czas-  przełom wieków.  



Potem nastał czas I wojny światowej i czas przed wybuchem drugiej wojny światowej. Winobranie z 1934 roku było inne niż wszystkie pozostałe, ponieważ wkradła się weń polityka. Do władzy doszedł Adolf Hitler i teraz ton uroczystościom nadawali działacze NSDAP i to oni maszerowali na czele korowodu. Naziści połączyli Winobranie ze świętem ojczyźnianym. Na uroczystości przyjechało 9 tysięcy gości. Był także korowód, ale chyba nie tak kolorowy jak kiedyś. Na przodzie kroczyła kawaleria, za nią członkowie NSDAP, za ich sztandarem kroczyły oddziały SS i SA. Dopiero po tej silnej reprezentacji władzy miejsce swoje w szeregu znaleźli zwykli mieszkańcy miasta i winiarze. Pochód zamykała młodzież z Hitlerjugent.




W pierwszym roku po wojnie Winobranie się nie odbyło, ale już rok później owszem. Triumfowało jednak zamiast wina, tańsze, bardziej przaśne piwo.



Z roku na rok termin Winobrania przesuwa się z chłodnego października na cieplejszy wrzesień. 
Lata 60-te:)








W latach 70-tych nastąpiła zmiana, pochód winobraniowy nabrał rozpędu i przestał kręcić się wokół Ratusza, a wyruszył na główną, najdłuższą ulicę miasta. Odtąd kroczył tą ulicą nie tylko pochód 1-majowy, ale i winobraniowy korowód.



Lata 80-te




XXI wiek. Rok 2011




Bachus z bachantkami. Dla mnie to nie jest Bachus, dla mnie to jest mój znajomy Cinuś:)

Nie byłam na korowodzie, od kilku już lat nie bywam, bowiem jest nudno i tyle. Wolę mieć w pamięci wspomnienie siebie jako dziecka z zachwytem na ustach rozdziawionych wgapiać się w korowód dziwnych postaci. Mam lat 7, dwie cienkie kiteczki, kolanówki i rozbite kolano:)
Winobranie swój renesans dla mnie przechodziło w czasie buntu młodzieńczego, to była dobra okazja do bezkarnego picia alkoholu na mieście-oj jakiż to był luksus!:)
 Potem jeszcze przez czas jakiś się chadzało na miasto z radością,  później poziom Winobrania spadł poza wszelki dopuszczalny poziom i ja już nie miałam tam czego szukać pośród zapijaczonych, snujących się ludzi i z zewsząd atakujących dźwięków umpa, umpa. 
Zwłaszcza, że przez kilka lat mieszkałam na samym deptaku, potem w jego okolicach i każdorazowo Winobranie było dla mnie koszmarem. Obsikana klatka schodowa, ciągły hałas na ulicy i niemożność dotarcia gdziekolwiek, bez przedzierania się przez dziki tłum. Brr. Za to dzień po, kiedy deptak znów robił się pusty i cichy cudownie było po nim znów swobodnie spacerować i rozkoszować się spokojem i zapachem miasta. Po prostu miasta, nie uryny i smażonych starych mięs.

W tym roku byłam dokładnie 3 razy na mieście (Winobranie trwa tydzień).

1) Koncert Proletaryat, nieopodal przy stoliku siedziałam. Z każdym dźwiękiem "Hej naprzód marsz Proletaryaaat" i z każdym kolejnym łykiem wina, czułam jak cofam się w czasie, znów mam 17 lat, jestem beztroska, jedyny obowiązek to iść rano do szkoły. Ależ luzik:) Przenosiny te były tym prostsze, że siedziałam w towarzystwie znajomych sprzed wielu lat właśnie, a wyjątkowo parszywe wino piłam z plastykowego kubka. Nawet się lekutko spiłam. Było uroczo, z tą różnicą, że tamte wieczory sprzed lat raczej nie kończyły się przed godziną 23. Grzeczna starsza młodzież, grzecznie się bawi:) Dobrze, że dałam się namówić małżonkowi:)


2) Koncert zielonogórskiego zespołu Mate
I tu dyskretna prywata, bo to moi bardzo dobrzy znajomi (niektórzy z nich, szczególnie jeden kiedyś bardzo mi bliski hihi). Należy się im dobre słowo. Robią naprawdę dobrą muzykę, z nie jednego muzycznego pieca chleb jedli. Oprócz nagrywania numerów z zespołem Mate, mają za sobą przygodę z teatrem. Grali muzykę na żywo do spektaklu "Wizyta starszej pani" sztuki wystawianej przez Teatr Lubuski. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie. Muzyka na żywo na deskach teatru to niezłe rozwiązanie.

Winobranie 2010 (świeżego filmiku jeszcze nie ma)

Targetem, jak widać na filmiku jest młodzież, w większości są to uczniowie jednego z muzyków, który uczy ich mowy ojczystej. To się nazywa pan nauczyciel:)

Więcej Mate dla zainteresowanych:


Mate z Wizytą starszej pani

No to koniec prywaty:)

3) ostatni jasny punkt Winobrania. Koncert Krystyny Prońko!:)))
 Miód dla moich uszu. Muszę przyznać, że nie był to obiektywnie najprostszy w odbiorze koncert. Dużo jazzu, dużo standartów Billy Holiday, Coltrain-cud, miód i orzeszki. Publiczność winobraniowa mile mnid zaskoczyła. W większości, ci co przybyli, wiedzieli czego się spodziewać, a ci przypadkowi i ci mało trzeźwi bardzo ładnie się zachowywali. Jak wyrobiona publiczność oklaskiwali zgodnie solówki:)
Były też tzw. hity, na które wszyscy czekali Małe tęsknoty, Jesteś lekiem na całe zło rzecz jasna...tylko taki filmik udało mi się zatrzymać dzięki uprzejmości telefonu komórkowego. Jakość kiepska, obraz się chwieje, bo i ja podczas numeru podrygiwałam:)




Nie doczekałam się jednak mojej ulubionej piosenki "Za czym kolejka ta stoi" SZKODA!!
Podsumowując: Na tegorocznym Winobraniu, jak zwykle od lat, jeśli chodzi o poziom imprez kulturalnych dostępnych dla mas, to jak zwykle poziom był mocno żenujący (oprócz wymienionych wyjątków). Ja się zdążyłam kilka tygodni przed ucieszyć, bowiem poszła w miasto informacja, że zaszczyci nas swoim występem Zakopower. Niestety to była tylko przebrzydła, odbierająca ludziom nadzieję na łyk kultury plotka.
 Plusem jest to, że z roku na rok jest mnie tandety ubraniowej, a więcej staroci ciekawych. Jednak jeden kosz z kilkoma tanimi książkami uznaje za skandal. Nie ma już nawet stoisk z filmami. Ehhh. Zlikwidowano także większość bud ze śmierdzącym na cały deptak żarciem. Brawo!
Odnoszę ostatecznie dość pozytywne wrażenie. Mniej zapijaczonych chord młodzieży, mniej tzw. nosów, a więcej zwykłych mieszkańców miasta:) Chociaż pewnie proporcję te się zmieniają na rzecz tych pierwszych w okolicach północy, ale ja już tego nie doświadczyłam. Instynkt samozachowawczy zarządził odwrót do domu, tym samym  z Winobrania 2011 zachowam raczej dobre wspomnienie:) 
Szału nie było, ale bywało gorzej. Duuużo gorzej!

Na koniec przesyłam Wam winobraniowe pozdrowienia z zeszłego wieku:)





Odpowiadając na tytułowe pytanie: czy Zielona Góra to miasto winem płynące?
Obawiam się, że jednak niekoniecznie. Ponoć zielonogórskie wino było raczej rzadkością na winobraniowych straganach.  Ale co tam! Baaawmy się  hahaha.