"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

sobota, 29 października 2011

"Powiedzialem znam takie miejsce, gdzie przychodza umierac koty" koncert, koncert, koncert jesienny na dwa świerszcze!:)

Dziś na szybko:)


Po pierwsze:
Dziś byłam w pracy,
po drugie:
mam na czole napisane Caritas Polska (nie obrażając nikogo!) to znaczy tyle, że tyram za free (prawie),
po trzecie:
zdrzemnęłam się 2 godziny, dzięki temu mam siłę iść na koncercik, na który cieszę się od dawna:




Świetliki!! Rok temu mniej więcej o tej samej porze grali w tym samym miejscu. Było grubo:)
Jeśli to ma być taki swoisty Dzień świstaka, to skończy się dzisiejszy wieczór nad ranem, bo z panem Marcinem Ś nie ma to tamto:) Ja osobiście nie mam nic na przeciwko, wręcz przeciwnie:)
A póki co lecę do wanny, bo przez te moje drzemanie dzień mi się jakoś tak skrócił.
Wlezę ja do wanny, laptopka usadowię na sedesie i wciągnę w ramach relaksu ósmy odcinek siódmej serii Chirurgów (znowu, znowu mnie wciągnęli!). Chociaż chyba jednak nie mam na to czasu. Och jej ten, ten czas umykający niepostrzeżenie!
O perypetiach pudełkowych, pewnych łupach i o Skrzypku na dachu w następnym poście. Dziś naprawdę jestem zarobiona hihi


A jednak to jeszcze raz ja:)


Wspominałam Wam, że mój junkers (nowoczesny zaznaczam) lubi wybuchać, a czasem w ogóle się nie zapala? No to tak ma ten nasz junkers.
Zrobił mi dziadyga psikusa. 
Woda się do wanny lała, ja do Was pisałam, woda się do wanny nalała, a ja do Was nadal pisałam. Woda wystygła, a ja łaskawie postanowiłam w niej się zakomponować. Ale zanim to uczynię, myślę sobie sprytnie, to trochę wypuszczę tej chłodnawej wody i naleje sobie świeżej ciepłej. Jak pomyślała tak uczyniła. Zostawiłam sobie wody w 1/4 wanny i dawaj zabieram się do nalewania tej świeżej. A junkers? a junkers akurat dziś, akurat w tej oto chwili postanowił się nie odpalić i wody ciepłej mi nie dostarczyć. A co ja się będę wylegiwać w pełnej ciepłej wody wannie, jeśli mogę umyć się w tej resztce zimnej jak dupa foki (jak mawia mój tato) wody, którą na szczęście sobie na dnie zmyślnie zostawiłam. O opatrzności czuwałaś nade mną! Inaczej czekałoby mnie gotowanie wody i mycie w misce:)
Ale dzięki temu jestem tutaj ponownie:)




Na zakończenie mój ukochany numer Świetlików. Na koncercie (a mam ich trochę za sobą) słyszałam go tylko raz. Wiele, wiele lat temu wyprosiłam, wymędziłam sarnimi,nastoletnimi oczętami się w Świetlickiego wpatrując. Kilka lat później kiedy go poznałam, to zapytałam się dlaczego nie grają mojego ukochanego numeru? A oni go po prostu nie lubią:) No jakże to tak!:)


Kochani teraz to ja już naprawdę muszę lecieć!


Zatem cytując poetę Świetlickiego: powoli zbliżam się do wyjścia...:)

środa, 26 października 2011

Skrzypek na dachu w Zielonej Górze, wymiana w second handzie, oraz łup nad łupy, czyli z czego bede zajadac posiłki:)

Dzisiejszej nocy zostałam morderczynią stworzenia bożego, które to stworzenie przyjęło postać pająka. Oglądałam sobie spokojnie film na Zone Europie, mąż za ścianą z cichutka pochrapywał, a ja kątem lewego oka przyuważyłam dreptającego środkiem pokoju w stronę odbiornika telewizyjnego pająka. Zasadniczo się pająków nie bojam, ale takich co to mają już zauważalny odwłok i takie grubsze odnóża, to już owszem nie czuje się w ich towarzystwie zbyt dobrze. Te takie z małymi odwłokami, co to mają długie odnóża (nazywam je pajęczakami) mi nie przeszkadzają. Jaki któryś uwiję sobie domek w łazience zostaje mu nadane imię (ostatnio był to Zbigniew) i jakoś koegzystujemy. 
Jego żywot kończy się kiedy przekroczy granice i zasiądzie w miejscu znajdującym się na wysokości moich oczu. Wtedy nasza wspólna koegzystencja się kończy. Bo co innego jak sobie taki Zbigniew wisi wysoko pod sufitem, a co innego jak siedzi nad wanną. O nie! nie. Do widzenia się z panem!:)
Ten wczorajszy nie był pajęczakiem, był rasowym pająkiem z wielką za przeproszeniem dupą i kończynami. Tak więc on zamarł w połowie pokoju i ja zamarłam na łóżku. Przez chwilę chciałam udać, że go nie ma (to bez sensu, bo co jutro?), potem przebiegła mi myśl lekka jak piórko, że może męża obudzę (jeszcze bardziej bez sensu, w dodatku nieludzki to czyn budzić człowieka w środku nocy, bo pająk). Koniec końców na paluszkach wstałam w celu udania się po buta, byle większy! więc but małżonka stał się narzędziem zbrodni. I moi drodzy nie znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby stanąć nad nim (nad pająkiem) nie nad butem, pochylić się łuup!. Nie!:(
 Za to wykonałam rzut butem na odległość. Wydawało mi się, że był to rzut wyjątkowo celny. Zostawiłam jeszcze liścik do męża obok tego buta, żeby się bardzo nie dziwił i poszłam spać. 
Rano spóźniony do pracy mąż wtłoczył mnie w rolę tej co to robi półprzytomne, główkowo-napieprzające  kanapki, a sam postanowił zapoznać się z treścią listu. Oczekiwałam z napięciem na werdykt. 
Jest trup, czy nie ma?
Werdykt padł: nie ma ciała! Corpus delicti w postaci buta jest, ale ciała nie ma:(
A więc mi zwiał dziadyga! A taka byłam dumna z rzutu do celu. Przynajmniej nie jestem morderczynią!:)

Noo to teraz padła seria pytań pt: 
-czy pająki wchodzą na łóżka? odpowiedź męża: tak od razu do ucha, 
-czy przechodzą przez drzwi? mąż: nie, przechodzą przez ściany. Bardzo śmieszne! szalenie zabawne!

Rozkręcający się ból głowy przerwał mi te rozważania na temat umiejętności pajęczych, bo albo umrę, albo ponownie zapadnę w sen, co z takim bólem nie będzie  łatwe. Jakoś mi się to udało, obudziłam się z nieco mniejszym bólem ogłowienia, jednak zauważalnym. Ciśnienie? Nie no dziś? Why?
Po mieszkaniu przemieszczam się w butach, w razie gdyby dziki lokator się ujawnił, jednak większość czasu spędzam na rozłożonej wersalce, która jako ta tratwa daję mi schronienie. No ale kiedyś trzeba będzie z niej zejść. Nieprawdaż? 
Ano zejść trzeba będzie niewątpliwie, bo to dziś już! Dziś musical "Skrzypek na dachu" Teatru Żydowskiego będzie mnie bawił i smucił i mam nadzieję zachwycał. Wierze, że co jak co, ale Żydowski Teatr chyba wie co robi?
Chociaż głosy nie są za. Liczne głosy niestety! No nic udam, że o tym nie wiem. W razie czego będę sobie wyobrażać sceny z filmu:)

od kilku godzin w użyciu:)


Wczoraj natomiast nastąpił ciąg dalszy przygody z butami. Poszłam i te felerne buty oddałam. Pieniędzy nie dostałam, ale pani akurat dostała nowy towar i mogłam sobie pechowe kozaki wymienić na wybrane przez siebie towary. Dil uważam za udany. Sami popatrzcie:

Tak naprawdę to poszukiwałam krótkich botków (do kiecki), na zimę to one nie są, ale nie można mieć wszystkiego. Do tego torebka w identycznym kolorze!

plus


Uważam zakup za świetny!:) 
Ale to co zakupiłam chwilę wcześniej w sklepie za starociami (najchętniej wyniosłabym połowę sklepu!), to dopiero moim zdaniem ZAKUP! 
Weszłam tam tylko popatrzeć. Było bezpiecznie, bo na nic mnie tam nie było stać, ani na przecudnej urody gazetownik za 50zł (i tak tanio), ani na okrągły żyrandol, ani na stare radio za 100zł (cudne!). I już miałam wyjść zadowolona, że nic mnie tu nie korci (ten gazetownik!), bo korcić nie ma prawa, aż tu nagle już wychodząc kątem oka (znowu, tak bo ja mam jak mawia Kołaczkowska kąt oka) przyuważyłam talerze malowane. Więc je oglądam i...

pierwszy:

drugi:
coś mi świta, ale jeszcze nie łapie

trzeci:
ajajaj

czwarty:
noooo!

Przechodzę więc na tryb: targowanie i po chwili wychodzę z kompletem zapłaciwszy uprzednio całe 20zł!:)

Całość już w domku:)

Mogę sobie z tych talerzy zjeść kanapkę drżącą ręką, albo sobie powiesić na ścianie, bo one te talerze z malowidłami pana Spitzwega do tego są zdaję się stworzone:)

to chyba nie podróba:)

próba naścienna:)

Bardzo zadowolone z zakupów ze mnie dziewcze jest:) W ogóle nie powinnam wchodzić do miejsc, w których mój biedny portfel byłby zagrożony. Ale powiedzcie odpuścilibyście taki łup?

Z ostatniej chwili:
Od jutra znowu kilka dni fabriken, fabriken! Tym razem pudełka w kształcie kości (w ogóle co za makabryczny pomysł!) Tylko 4 tysiące, więc to tylko na kilka dni. Kasa potrzebna więc idę. Ale tym razem wszystkie nauczone doświadczeniem ustalimy wszystko zanim zasiądziemy do pracy:)
Cieszę się na spotkanie z dziewczętami. Poważnie!
Choć małżon mówi, że to będzie już inna ekipa:( Czyżby moje koleżanki nie poszły w ten układ?
Się jutro zobaczy. No nic uciekam papa

wtorek, 25 października 2011

Taki sobie zbiorczy post, czyli opowiesc o tym jak to wkroczył w moje zycie niespodzianie kozak jeden bardziej, o emocjach jakie budza dawno niewidziane biblioteki, oraz o dwóch sympatycznych alergenach:)

Wczoraj, tj. poniedziałek był dniem fryzjera:) 
Dzień to był wyczekiwany niecierpliwie. Z trudem wyczołgałam się poza przestrzeń kołdry i zaraz po wyjściu doznałam szoku termicznego. Zimno! To już nie jest pogoda na mój płaszczyk ukochany:(
 Płaszczyk w założeniu jesienny bądź wiosenny, a w praktyce czterotygodniowy. Dwa tygodnie w początkach wiosny i dwa w początkach jesieni. Potem to albo w nim za ciepło, albo dla odmiany za zimno. A jak tak kocham to moje odzienie (do tego dość problematyczna jest kwestia braku kurtki zimowej, bo ja już nie chcę chodzić w kurtce pt: śpiworek!).
 Tak więc zmarzłam już w drodze do fryzjera, a daleko nie miałam. Przed zamarznięciem uratowała mnie Trójka na uszach i Julia Marcell




  Wizyta w salonie fryzjerskim wynagrodziła wszystko. To jest najlepszy antydepresant, skuteczny jak żaden inny. Pomieszczenie pełne zapachów i chilloutowych dźwięków, pełne październikowego świetnego "Zwierciadła" i leciutkiej kawy Latte Macchiato. Do tego masaż głowy na fotelu, również masującym. Po prostu odlot! Jak dobrze nie musieć już nosić tej spineczki! Nowy kolorek, fryzura ta sama, bo jedyna pewna. Zadowolona choć bez szału, bo moja grzywka się nigdy nie chce dać ściąć tak jak ja tego pragnę. Włosy proste jak drut nie są najprostsze do ścinania. Zawsze mi ta grzywka lekko stoi:)
Po tych dwóch godzinach w raju wyruszyłam na drugi koniec miasta, do domu rodzinnego po dwie książki biblioteczne, które były u taty. Nie w smak była mi ta wyprawa ani trochę, no ale cóż począć. A tu taka niespodziewajka. Telefon od taty, że za kilka minut nieopodal miejsca, w którym się znajdowałam, to on będzie autobusikiem przejeżdżał i mi te książeczki przekaże i pojedzie dalej. Jak postanowił, tak uczynił. Wyskoczył z autobusu, uściskał, książeczki przekazał i pojechał:) A ja nie musiałam już tej niemałej drogi przemierzać. Za to mogłam spokojnym krokiem udać się w kierunku biblioteki, w której już tak dawno nie byłam, że moja radość na spotkanie z tym miejscem przekraczała granice rozsądku:)


A po drodze do drugiego po fryzjerze raju wstąpiłam do dwóch second handów. W jednym, tym w którym bywam dość regularnie upolowałam bluzeczkę typu tunika za wesołe 4,50zł:) Gdybym przyszła tam w dzień ostatni kiedy jest najtaniej zapłaciłabym złotówkę?


Bardzo miły zakup.Nieprawdaż?


Do drugiego second znajdującego się na trasie do biblioteki nigdy nie zachodzę, bowiem nie sprawia dobrego wrażenia, ale jak już mi stanął na drodze to zaszłam, a co mi tam.
 No i wyszłam ze skórzanymi, prawie w ogóle nie noszonymi kozakami. Pierwszy raz się spotkałam z tak wąskim kozakiem w łydce. Wszystkie kozaki są zbyt szerokie na moją niby łydkę. Gdyby mogły myślę, że by się rolowały, jak gruba zimowa skarpeta. Moja radość więc była duuuża!


Zapłaciłam za nie wesołe 30zł:)


Ale nie myślcie, że to koniec historii z kozakami. O nie:)
W domu je wzułam na spokojnie, chwilę pochodziłam i doszłam do wniosku, że jeden but ten prawy, jest jakby trochę większy. W sklepie nie wzbudziło to emocji, bowiem tak się zdarza, że jeden but może być troszkę bardziej rozchodzony (nawet te nowe się wyrabiają poprzez przymierzanie). No to sobie tak pochodziłam po pokoju, poprzyglądałam się im i niestety doszłam do wniosku, że to nie jest prawy but rozchodzony, ale but prawy o innym rozmiarze niż but lewy. Odkładałam moment weryfikacji, bo zanim odkryłam rozmiar buta już wiedziałam, że dobrze nie jest:) Tak but lewy ma rozmiar 37 (i jest boski, idealny!), a but prawy ma rozmiar 38 i już nie jest taki boski:( 




Gdyby oba były większe nie stanowiłoby problemu, w myśl zasady czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Żyłabym sobie w przekonaniu, że kozakowe obuwie nie jest stworzone by opinać mą łydkę. A tu klops. Ten but mniejszy spełnia wszystkie kryteria dobrze dopasowanego kozaka, but większy już niekoniecznie, choć dramatycznej różnicy nie ma. W spodniach różnica jest prawie niezauważalna, ale spódnica odpada, bowiem but 38 jest wiadomo nieco szerszy w cholewce, a do tego kilka milimetrów dłuższy.
Nie wygląda to zbyt profesjonalnie:) Jeszcze nie podjęłam decyzji czy je zwrócę. Wygodne są i ciepłe.


Uszczęśliwiona kozakowym zakupem (jeszcze nie wiedziałam o niespodziance jaka mnie w związku z nimi czeka) udałam się do biblioteki i dostałam totalnego szału, oczopląsu, chciałam wynieść co najmniej pół biblioteki. Tak to już bywa jak się dłuższy czas tego miejsca nie odwiedza.
 Uzbierałam taką ilość książek, że nie byłam w stanie się z nimi przemieszczać, a proces decyzyjny którą zabrać, a które zostawić trwał w nieskończoność. I tak wyszłam z nadprogramową liczbą książek. Jak zwykle zresztą:)


Od góry na fotelu przesiadują sobie:


1)"Zachcianek" Katarzyna Michalak- to jest ósma książka, którą na do widzenia zaproponowała mi pani bibliotekarka. Tak często się ta autorka pojawia na blogach, że uznałam, że warto sprawdzić (jeśli akurat trafiło się, że pani mi ją poleciła).


2)"I była miłość w getcie" Marek Edelman- długo się zastanawiałam czy mam chęć na ciężkie tematy, ale innym razem mogłabym książki na półce już nie uświadczyć.


3)"Miłość na marginesie" Yoko Ogawa- serii z miotłą się nie odpuszcza. Przepiękna okładka.


4)"Pocztówki z grobu" Emir Suljagić- poczułam wobec tej książki ogromną chemię. Nie wiem czemu. Musiałam ją zabrać ze sobą.


5)"Reporterzy bez fikcji" Agnieszka Wójcicka- długo się wahałam. Dla tej książki odłożyłam Kereta.


6)"Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy. Małgorzata Gutowska-Adamczyk. No jak tu nie wziąć? Aż dziw, że stała na półce. Pierwszy raz się na nią natknęłam.


7)"Hanemann" Stefan Chwin- rozpoczynam swoją przygodę z panem Chwinem. Aż dziw, że dopiero teraz wyruszam w tę drogę:)


8)"Miś czyli świat według Barei" Maciej Łuczak- trochę lekkości nie zaszkodzi. Czytałam tego autora książkę "Wniebowzięci". Ubaw po pachy:)


To nie koniec książkowych łupów. W sobotę odwiedziłam koleżankę i musiałam (jak zwykle) od niej z czymś wyjść. Tym razem padło na:




Majgull, Majgull! Czyż to nie jest najsmakowitsza okładka na świecie? Przez cały wieczór miałam chęć się w nią wgryźć:)


Z jednej strony miałam książkę, a na kolanach kotkę Kizię, która mnie kocha, a ja uwielbiam ją! Żeby móc z Kizią tak siedzieć, patrzeć jej w oczy i głaskać godzinami musiałam na początek wizyty zażyć tableteczkę przeciw-alergiczną, która po dwóch godzinach puściła i z nosa zaczęło wylatać cuś, z piekących oczu łzy robiły kap, kap, z gardzieli wydobywały się regularne apsiki. 
Za każdym razem jak odwiedzam ową koleżankę (nazwijmy ją koleżanką od kotów i książek) naiwnie wierze, że ja już nie mam alergii na koty, i za każdym razem się sromotnie rozczarowuje (albo jak mawia poeta Świetlicki rozczarowywuje się).


Oto ona kotka najcudowniejsza Kizia. Na żywo jest jeszcze piękniejsza:)


patrze jej w oczy i mówię czule: mój ty alergenie:)

I tak patrzymy sobie w oczy godzinami! Po jakimś czasie się Kizi przykrzy i odchodzi podrzemać gdzie indziej:




Po jakimś czasie wraca do mnie, długo się mości łapkami, po czym zwija się w precelek i tak siedzimy. Ona mruczy cichutko, ja łzawię, psikam i smarkam. Ledwo co już na oczy widzę, ale z tej przyjemności obcowania z Kizią nie umiem i nie chcę zrezygnować. Wolę zażyć kolejną tabletkę i się dalej przytulać.
Gwoli sprawiedliwości to Kizia nie jest jedynym stworzeniem zamieszkującym to domostwo pełne książek i wina. Mieszka tam jeszcze druga kotka Zośka. Ona też jest kochana, ale ja serce oddałam Kizi. Cóż począć!


Zośka wypoczywa:)


Zośka w wersji demonicznej:) Myślę, że rola w Egzorcyście 5, albo w Omenie 4 ma zapewnioną! hihi


No to tyle na dziś.
Jeszcze na zupełne zakończenie znalezisko leśne. Oto co oprócz wiewiórek, spacerowiczów z psami i drzew bez liku napotkać można w głębokim lesie:


KONIEC:)

poniedziałek, 24 października 2011

"Boska!" Teatr Telewizji na zywo wraca po latach:)

Dziś o 20.30, czyli za chwil parę w telewizyjnej Jedynce Teatr Tv na żywo!


http://www.tvp.pl/kultura/teatr/teatr-telewizji/archiwum/boska/5447064


Po ponad 50 latach nastąpił powrót do idei Teatru Telewizji na żywo:)
Zatem uczta!

Kulturalne spedzanie niedzieli z panem Szczygłem Mariuszem, oraz dokument o prezydencie, który pozostał człowiekiem:)

Niedzielne popołudnie spędziłam w towarzystwie Tvp Kultury i pana Mariusza Szczygła, oraz z prowadzącą program Agnieszką Wolny-Hamkało. Nie za dużo było Szczygiełka, bo zaledwie trzy półgodzinne wejścia, a przecież ja pana Mariusza mogę słuchać godzinami. Ale fajnie, że w ogóle mogłam na niego popatrzeć i rzecz jasna posłuchać:))) 


Miałam także okazję obejrzeć pełnometrażowy dokument pt: "Obywatel Havel". Moim zdaniem podtytuł dookreślający powinien brzmieć "O prezydencie, który pozostał człowiekiem".

Skąd pomysł by nakręcić film o Vaclavie Havlu? Tylko ktoś bliski mógł oddać prawdę o nim i zabrał się za to przyjaciel Havla Pavel Koutecky.
 Od 1992 roku, czyli od momentu kiedy opozycjonista, przywódca Aksamitnej rewolucji, dramaturg, eseista zostaję prezydentem nowego kraju Republiki Czech towarzyszymy Havlovi w jego życiu. Przez 13 lat obserwujemy nie tylko oficjalne spotkania prezydenta ze swoimi pracownikami, czy z przywódcami innych państw  (piękna scena jak Havel zabiera Clintona do klubu jazzowego) ale także widzimy go w różnych sytuacjach prywatnych. Towarzyszymy mu w wydarzeniach trudnych jak na przykład w ostatnim pożegnaniu ukochanej żony, z którą Havel przeżył 40 lat. Niesamowity ciąg obrazów, w całkowitej ciszy patrzymy wraz z bohaterem przez okno, na tłumy Czechów czekających w kolejce by także pożegnać panią prezydentową. To trwa tylko kilka minut, ale ma ogromny ładunek emocjonalny. Po kilku latach uczestniczymy dla odmiany w szczęśliwym wydarzeniu ponownym ślubie z przesympatyczną i śliczną Daszką. To ona towarzyszy mu w chorobie i w szpitalu. Widzimy pana prezydenta w intymnych sytuacjach jak na przykład zakłada za duże spodnie i wtedy kiedy męczy się podczas robienia mu zdjęć, no i ten frak! Taki on niewygodny:) Oglądamy go także w chwilach zmęczenia, złości i smutku.
Havel jawi mi się jako ciepła postać z ogromnym dystansem i poczuciem humoru. Nie da się go zwyczajnie nie lubić! Poważnie. To musi być po prostu fajny facet:)
Są w filmie także sceny rozmów związanych z obecną (wtedy) sceną polityczną. Ta strona dokumentu mnie już rzecz jasna mniej fascynowała, ale myślę, że to naturalne. Właściwie były chwilę , w których zapominałam, że oglądam dokument o prezydencie kraju. Ja oglądałam przede wszystkim dokument o człowieku, to głęboko ludzki obraz człowieka mającego władzę. Rzadkie zjawisko. Próbowałam sobie wyobrazić któregoś z naszych polityków w takim dokumencie i jakoś mi to nie szło. Nie sądzę, żeby "nasi" byli w stanie zdobyć się na taki dystans do siebie i do stanowisk jakie pełnią.
Ja coraz bardziej  lubię Czechów! 

Po filmie kolejne wejście tym razem wraz z korespondentem czeskim mieszkającym w Warszawie, który ogromnie męczy się podczas oglądania filmów z lektorem i za nic nie może pojąć fenomenu faceta czytającego listę dialogową. Przemiły człowiek. Przemiły;)
Rozbawił mnie stwierdzeniem, bo i rozmów rzecz jasna o roli Boga w Czechach nie zabrakło, że on jest człowiekiem wierzącym, on wierzy, że Boga nie ma.Ładne!
 Zadaję sobie on często pytanie kto zagraża naszemu krajowi, czego my Polacy się tak bardzo boimy, że ciągle musimy się odwoływać do zjawiska polskiego patriotyzmu.
Wspominali panowie kultowy częski zespół The Plastic People Of The Universe. Muzycy już samą swoją anglojęzyczną nazwą drażnili władze, które robiły wszystko żeby utrudnić im życie. To aresztowanie muzyków i ich pokazowy proces był impulsem dla całej opozycji solidaryzującej się z zatrzymanymi muzykami do zbierania podpisów pod deklaracją zwaną Kartą 77. A wcześniej sam Havel biegał za chłopakami z gitarą. Uwielbiał ich:) W jego domu doszło do koncertu, a z tego wydarzenia powstała płyta.

Recz jasna pan Mariusz sypał anegdotkami i przywołał żarcik (mi się zdaję, że to z Kundery jest).
Pewnie już nie raz słyszeliście ten kawał z ust pana Mariusza ale dla tych, którzy nie słyszeli (w wolnym tłumaczeniu) przytaczam:

Na placu Vaclava stoi facet i rzyga (zjawiskowo), podchodzi do niego drugi facet, chwilę mu się przygląda i mówi
-całkowicie się z panem zgadzam:))

Szczygieł także przypomniał postać Jary Cimrmana (nie po raz pierwszy), to a propo tego, jak Czesi lubią konfabulować, zmyślać, fabularyzować rzeczywistość.
Jara Cimrman nie istnieje, co nie przeszkadza mu od stuleci inspirować artystów, myślicieli, ba nawet wynalazców. O Edisonowi na przykład dopomógł w stworzeniu żarówki, konkretnie jej dolnej części, czyli gwintu. Dlatego Czesi przez lata nazywali żarówkę na część Jary Cimrman jareniówką.

A skąd się wzieły Trzy siostry Czechowa?
Także z pamięci:

Czechow siedział w swoim ogrodzie i pisał. Obok za płotem Jara Cimrman przechadzając się zapytał co robi Czechow. Na to zagadnięty odpowiada, że piszę sztukę Dwie siostry. Na to Jara Cimrman się zamyślił i skonkludował:
-nie za mało?
No i mamy "Trzy siostry"!:)

KOCHAM PANA, PANIE SZCZYGIEŁ!

I tym pozytywnym akcentem zakończę ów wpis. Jeszcze tylko przegrzebie wszystkie zeszyty z cytatami, przejrzę wszystkie cytaty z książek Kundery i odnajdę cytat o rzygającym panu. Jeśli faktycznie autorem tego tekstu, który zaczął funkcjonować jako kawał jest Kundera, to ja muszę mieć to zapisane! Więc idę grzebać, ale nie bójcie się nie zostawię Was w tej niepewności. Po dłuższej, bądź krótszej chwili do Was wrócę i potwierdzę, albo i nie potwierdzę moje przypuszczenia:)

No i potwierdzam, że to z Kundery. Pamiętam przecież jak się kilka lat temu obsmarkałam ze śmiechu czytając to zdanie:) Teraz pytanie: tekst Kundery zamienił się w kawał, czy to Kundera zamieścił kawał dawno znany w swojej książce?

Na dowód:


P.S więcej o czeskich mistyfikacjach:)
http://ladnatwarz.filmaster.pl/artykul/czeskie-mistyfikacje/

piątek, 21 października 2011

Historia trzech pokolen, czyli ksiazka "Dzieci Stalina" Owen Matthews.

W tym miesiącu (jeszcze się nie skończył, ale szału nie ma), który stanowczo jest miesiącem słabszym od poprzedniego przeczytałam zaledwie dwie książki. Słabiutko, słabiutko koleżanko! Wstyd. Odtąd dotąd ciuś, ciuś...czy jakoś tak:)

Z jedną z nich wiązałam bardzo duże nadzieje, bo i temat mi bliski i nominacja dla autora do Nagrody Orwella w kategorii literatury politycznej za rok 2009 zapowiadała naprawdę dobrą pozycję książkową. I cóż mam rzec?
 No rozczarowanie na całej linii moi drodzy:(
 Skończyłam bo nie skończyć, nie wypadało, czytało się w miarę sprawnie i druk taki ładny przejrzysty, duży...No dobra więc  przeczytałam i nic. I nic nie czułam podczas czytania, żadnego zapadania się w tekst, a i dech miałam mało zaparty podczas śledzenia, co by nie mówić ciekawej fabularnie akcji. Ehh.
A mowa o książce:
Kilka słów o kim i o czym: 
Z okładki uwodzi podtytuł: Trzy pokolenia miłości i wojny.

miejsce akcji: Związek Radziecki/ Rosja, Anglia.
czas akcji: wiek XX (głównie lata przedwojenne i wojenne) we wspomnieniach początki wieku, oraz czasy współczesne.
osoby biorące udział w historii (w sensie dosłownym także):
Pokolenie najstarsze: Boris Bibkov, małżonka Marta Bibkova, oraz ich córki starsza Lenina i młodsza Ludmiła,
pokolenie młodsze: wspomniana Ludmiła, Lenina, oraz Marvin Matthews.
pokolenie najmłodsze: Owen Matthews i jego małżonka Ksenia , oraz osoby postronnie biorące udział w opowieści, tzw: inni.

Jak się domyślacie te trzy pokolenia tworzą jedną rodzinę. Rodzinę, którą los doświadczył okrutnie, bowiem temu pierwszemu pokoleniu przyszło żyć w latach przedwojennych, oraz wojennych, doświadczyli więc wszystkich traum owego czasu, młodszemu w Kraju Rad, w czasach stalinowskich prześladowań, czyli niewiele lepszych niż te wojenne. Dopiero temu najmłodszemu pokoleniu przyszło żyć w wolnym kraju i w wolnych czasach.

Boris Bibkov przedstawiciel pierwszego pokolenia, członek partii jedynie słusznej, aktywista, wierzący w idee szczęśliwiec wprowadzający nowy ład, któregoś pięknego dnia udaję się na zasłużony wypoczynek, z którego już nie wraca. Trafia bowiem w ręce NKWD i jak to bywało w takich razach znika bez śladu, pozostawiając w rozpaczy żonę i dwie córki; starszą wówczas 12- letnią Leninę (samo imię  dziewczynki świadczy o dużym zaangażowaniu Borisa "w sprawę"), oraz malutką zaledwie 3-letnią Ludmiłę. 
Dalsze losy pozostałej trójki są jeszcze bardziej dramatyczne. Dziewczynki zostają oddzielone od matki, która trafia do Gułagu, a dzieci pałętają się po licznych sierocińcach. Gubią się po drodze w wojennej zawierusze (po drodze młodsza Ludmiła uchodzi ledwo z życiem, pozostaje widoczne kalectwo), potem w cudowny sposób siostry się odnajdują. I nie zdradzam tu żadnej tajemnicy, bowiem czytelnik o szczęśliwym odnalezieniu się sióstr dowiaduje się zaraz na początku książki, która oprócz perspektywy historycznej ubrana jest także w spojrzenie współczesne.
Wojna się kończy i tu na arenę wkracza urobione według sowieckiej myśli homo sovieticusa już dorosłe młodsze pokolenie siostry Ludmiła i Lenina, oraz pewien młodzian-cudzoziemiec Marvin Matthews, który zakochuje się ze wzajemnością rzecz jasna w Ludmile. Ale nie myślcie sobie, że teraz będą wiedli życie szczęśliwe. Nie zapominajmy w jakim kraju rzecz się dzieje. Przebrzydły system totalitarny nie toleruje miłości kobiety radzieckiej i cudzoziemca, kładzie więc po nogi wielkie kłody, a miłość młodych, głównie dzięki tym właśnie kłodom kwitnie, zamieniając się powoli w obsesję, byle tylko wyciągnąć Ludmiłę z niemiłego kraju i przeprowadzić do wolnej demokratycznej Anglii. Nie zdradzam tutaj żadnej tajemnicy, wszakże to także można przeczytać na okładce książki.
 Po wielu latach i obsesyjnych staraniach  udaje się wyrwać Ludmiłę z kurczowych objęć Związku Radzieckiego, a owocem miłości pokolenia młodszego jest jak to bywa zwykle pokolenie to najmłodsze, w postaci autora książki Owena Matthewsa.
I to ze wspomnień Owena jest utkana ta książka. Odwiedza on wielokrotnie Rosję, wcześniej Związek Radziecki i tropi wspomnienia, a że ma do Rosji, podobnie jak jego ojciec stosunek sentymentalny, pobłażliwy dostajemy i jej obraz jako tło. Obraz dość mocno uproszczony i stereotypowy.

I niby jest ok. Wszystkie składniki do ugotowania, że się posłużę tą terminologią dobrej książki są. Dla mnie szczególnie tematyka jest interesująca. Swego czasu się zaczytywałam w historii Związku Radzieckiego, w historii Gułagów, więc temat nie jest mi obcy i liczyłam, że jak doda się do tego elementy sagi rodzinnej, to wyjdzie naprawdę dobra, wciągająca książka. A tu ani literackiego smaku, ani przypraw, ani drugiego dna w smakowaniu książki nie ma.
Niestety fabuła, pomimo bogactwa wydarzeń wszelakich nie wciąga, a i język jakim ta książka jest napisana nie jest specjalnie porywający. Byłam ciekawa jak dalej się potoczą losy bohaterów, zwłaszcza, że te wszystkie dramatyczne wydarzenia były udziałem prawdziwych ludzi, nie papierowych postaci. Ale to tylko trochę ratuje sprawę. Przeczytałam książkę niejako z rozpędu. Nic więcej.

Nie jest to ani dobra powieść oparta na faktach, ani czysta literatura faktu. Autor jakby stanął w rozkroku, nie mogąc się zdecydować na język jakim ma być książka napisana. Na powieść język jest zbyt szkolny, poprawny, ale bez polotu. Relacja wydarzeń, okraszona gdzieniegdzie poetyckimi frazami. Na literaturę faktu język znowuż jest zbyt emocjonalny, zbyt poetycki (nieudolnie poetycki). Bez nerwu, miałki tekst zwyczajnie.

No jak zachwyca, jak nie zachwyca? z całym szacunkiem dla postaci zamieszczonych na kartach tej książki, ale nie jest to literatura najwyższych lotów. I nie bardzo rozumiem nominację do Nagrody Orwella, ale samej książce owa nominacja służy. Taka informacja na okładce książki może być niezłym wabikiem dla potencjalnych czytelników. No ja się trochę dałam nabrać. Szkoda! Wielka szkoda, bo potencjał w historii był. Oj był.

"Dzieci Stalina.
Trzy pokolenia miłości i wojny."
Owen Matthews
Wydawnictwo: Albatros
rok wydania: 2009
stron: 367

czwartek, 20 października 2011

Całkiem sympatyczny post, czyli o wizycie listonosza co sie na mój widok ucieszył, pewnej paczuszce, tanich łupach antykwarycznych i smietnikowym fotelu:)

Na początek posta pragnę Was szczerze pozdrowić i przeprosić, że tak długo nie pisałam...bla, bla. Ileż razy się takie wstępy (niepoprawne zresztą) konstruowało w listach najczęściej do babci:)
Więc...jeszcze raz rozpocznę nie w zgodzie będąc z poprawnością językową i opowiem Wam na początek o miłej wizycie przesympatycznego pana listonosza, który na dźwięk głosu mego w domofonie ucieszył się bardzo, bowiem targał ze sobą paczuchę, co to do skrzynki by się nie zmieściła,  a awiza nie mógłby mi tam zostawić, bo paczka była przesyłką zwykłą. Powodów do lęku a priori, że paczkę dźwigać będzie musiał miał pan listonosz sporo, bowiem ja rzadko kiedy otwieram panu drzwi, bo albo mnie nie ma, albo śpię smakowicie:) 
Tyle tytułem wstępu (żeby nie było, że od razu przechodzę do opcji: chwalę się, patrzcie, patrzcie!). Teraz mogę Wam zdradzić od kogo paczuchę dostałam.  Paczuchę wysłała mi, miła memu sercu, mieszkanka Wrocławia panna MAG!:)
Wygrałam u Mag w urodzinowo-blogowym konkursie (chociaż to nie był konkurs), wygrałam płytę, ale sama Mag postanowiła, że będzie to jednak książka, którą wybrać sobie miałam sama. Książka jednak się rozmnożyła do sztuk dwóch plus kwartalnik Rita Baum (tato się ucieszy także), bowiem kochana Mag postanowiła mnie uradować potrójnie i tym samym pocieszyć, bo przecież nie mogłam sobie kupić zaplanowanych wcześniej, o czym Wam pisałam książeczek. Dobra z niej kobieta. Dobra! 
Jeszcze raz droga Mag Ci dziękuje i buziakuje serdecznie:)

1) "Dziennik taty" Tomasz Kwaśniewski
2) "I ktoś rzucił za nim zdechłego psa" Jean Rolin
3) Rita Baum- kwartalnik 

Kilka dni temu zaszłam do antykwariatu, bo coby nie było na jakąś małą przyjemność mogę sobie pozwolić. No nie!?
No i mam łupy. Mam:)
Oto one:

1) "Klaudyna" Colette (tyle się naczytałam o tej serii na blogach, że nie mogłam jej nie kupić!)-12zł 
Jak widać mam całą serię!

2) "Dzienniki 1930-1939" Zofia Nałkowska- całe 3zł
3) "Zapiski (pod) różne" Martyna Wojciechowska- 5zł
Zamknęłam się w 20 złotych. Lubię takie zakupy!

W Poznaniu natomiast po długim dreptaniu tu i ówdzie zatrzymaliśmy się w księgarni Arsenał, której jedynym plusem jest to, że otwarta jest w niedziele, bo zaopatrzona jest kiepsko, książki przecenione pomieszane są z tymi w cenie normalnej. Słowem panuje tam chaos, a książek tanich jest tyle co kot napłakał ( a tyle się kiedyś dobrych rzeczy o tej księgarni nasłuchałam!). Ale udało mi się wygrzebać dwie książeczki i zamknąć się w sympatycznej kwocie 10złotych.

1) "Cienie" Kornel Filipowicz (pana Kornela czytałam tylko "Romans prowincjonalny", a po przeczytaniu książki o Wisławie Szymborskiej jestem go ciekawa).
2) "Nekropolis 2" Marek Nowakowski- książkę znam, czytałam, ale za 3.99 złotych nie kupić to grzech zaniechania:)

No to się pochwaliłam:)

Przeprowadziłam w końcu z kuchni do tzw: salonu zwanego także pokojem dziennym mój fotel śmietnikowy. Wyczyszczony osobiście przeze mnie stanął na miejscu półki z książkami, która to półka zamieszkała po drugiej stronie pokoju. Grunt to zmieniać perspektywę:)
Fotel wystąpi na blogu w kilku odsłonach. Zanim się nim zajmę na poważnie, obije, pomaluje, słowem zanim staniem się siódmym cudem świata, musi do tego momentu przeczekać w odzieniu tymczasowym. Problem w tym, że nie mogę się zdecydować. 
Cytując zatem klasyka zapytuje: pomożecie?

Odsłona numer 1: wersja czerwono mi:


Odsłona numer 2: wersja pomarańczowo mi


Odsłona numer 3: wersja kwiatowo mi

Czy może ta wersja z kocem, którą już Wam kiedyś pokazywałam?

No nie wiem:)
Ot taki post informacyjny, trochę nudą ziejący:)

P.S Kupiłam bilet na Skrzypka na dachu, w poniedziałek idę w końcu do fryzjera (nie byłam już skandaliczne długo), więc chyba nie jest aż tak źle:)
P.S 2 Sprawa spadku tkwi nadal w tym samym miejscu i ani centymetra dalej,  a kupiec dzwoni i się denerwuje bardzo!:(

Uciekam na film na Ale kino "Jej droga" Ponoć świetne kino. 
O raju jak zimno!