"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

niedziela, 29 grudnia 2013

"Domowe melodie" łamane na domowo-drogowe perypetie:)

Witajcie.
Dawno mnie tu nie było. Oj dawno nie licząc relacji z Chorwacji, którą czy ktoś ją czyta czy nie zamierzam dokończyć. Zwłaszcza, że zostały mi tylko dwa odcinki. Ale póki co krótka przerwa na coś innego. Wykorzystam do cna sobotę w pracy (to zdaje się ostatnie dni mojej wolności w miejscu dotychczasowym). Tym bardziej trzeba korzystać! No nie?:) Post musiał swoje odczekać. Tydzień sobie poleżakował i może wyruszyć w świat.

Chcę się z Wami podzielić historią mikołajkową. Mikołaj w niej nie wystąpi, ale za to rzecz się działa 6.12.2013, czyli w dniu, w którym grzeczne dzieci zostają obdarowane przez pana w czerwonym kubraczku. My wraz z mężem z okazji mikołajek obdarowaliśmy się wzajemnie biletami na koncert. I tak byśmy się nimi obdarowali czy mikołajki czy nie mikołajki ale to już jest szczegół (acz godny odnotowania). Decyzja o wyprawie do pobliskiego miasta na koncert koncertowa była podwójnie, bowiem podjęta została w radosnym uniesieniu tydzień wcześniej podczas podrygów na Indios Bravos. Jogi babu jedziemy:)

Jaki koncert?
Domowe melodie
Gdzie?
Gorzów Wielkopolski (trochę ponad 100km od ZG), godzina 19.30
osoby dramatu?
Ja, mąż i dwójka znajomych
środek transportu?
nasze autko Ford Focus zwane czule Foczką



 Odcinek pierwszy pt. "Perypetie przedwyjazdowe"


I owszem się pojawiły. Ja w szale podejmując decyzję, że jedziemy zapomniałam, że tydzień zakończony mikołajkowym dniem jest w moim grafiku tygodniem drugiej zmiany, czyli praca do godziny 19. W mojej świadomości był zaledwie środek listopada więc wydawało mi się, że do szóstego grudnia jeszcze szmat czasu a nie tydzień. A więc trza się z kimś zamienić na ten jeden dzionek. Trzy osoby do wyboru. Mam podstawy do obaw o zamianę, bowiem dwie osoby się od razu wykluczyły. Jeden kolega w owy piątek odbiera dzień za pracującą sobotę, a drugi nie może bo jego żonka pracująca w tej samej biblio ma drugą zmianę, więc on z dzieckiem w domku być musi. Pozostał ulubiony kolega Bogumił. Po obgadaniu się udało. Cieszę się bardzo, bo ryzyko odmowy ze względu na żonę i dzieci (też się muszą wymieniać) było duże a ja już miałam wizję, że zakupione szybko bilety się zmarnują. Do tego miały jechać z nami jeszcze dwie osoby więc niemożność mojego wyjazdu zblokowałaby i ich, bo przecież solidarnie małżon też by zrezygnował. Wisi więc na mnie odium odpowiedzialności. 
Grafik zamieniony. Ja na pierwszą zmianę do 16.00 Bogumiłcio na drugą. Teraz tylko trzeba zgłosić to kierownictwu, którego akurat drugi dzień nie ma. Dzień przed okazuje się, że o ile Bogumił może przyjść na drugą to ja na pierwszą zmianę zaraz po drugiej przyjść nie mogę, bo idiotyczna doba pracownicza się zgadzać nie będzie. Tak od sierpnia jest ona zniesiona, ale u nas jeszcze obowiązuje więc wielka kicha. Na szczęście mam jedną sobotę pracującą do odebrania, którą sobie specjalnie zostawiłam na czas świąteczny. A trzeba Wam wiedzieć, że bardzo muszę oszczędzać dni urlopowe, bowiem od stycznia znów będę musiała sobie zbierać urlop miesiąc po miesiącu (kolejne zastępstwo za inną osobę, więc powtarza się dokładnie to samo co dwa lata temu. Ech odechciewa się wszystkiego!). Chcę wejść w 2014 rok z tymi dwoma chociaż dniami, które mi pozostały a nie tak na goło. Zatem rozumiecie jak ważny był dla mnie ten jeden uciułany dzień wolny niezależny od urlopu. Wyjścia nie było. Jeśli chcę jechać muszę teraz go wykorzystać. Trudno. I tak niespodziewanie czwartek stał się ostatnim dniem pracy w owym tygodniu. Zaczynam się nawet z tego cieszyć, w końcu przedłużony weekend mi się zrobił i nie muszę się martwić jak wstanę raniutko po całym tygodniu chodzenia do pracy na 11 (wiadomo, że ja śpię wtedy ile fabryka dała.).
Wracam po 19.00 w czwartek do domciu ciesząc się na spanie piątkowe i wolny dzionek. Czyli na luzaczku, nie trzeba jechać prawie prosto z pracy do Gorzowa. Nawet fajnie wyszło.
Koniec perypetii przedwyjazdowych:)

Odcinek drugi pt. "Fajny piątek w radosnym oczekiwaniu i z nieoczekiwanym finałem".

W piątek sobie wstaaałam, obejrzałam w pieleszach ze dwa odcinki nowych Chirurgów, jeden Mad Mena, wysłuchałam w spokoju Muzycznej Poczty UKF. Słowem mały raj!
Już wiemy, że jedziemy sami. Nasi znajomi zrezygnowali. Mamy wiec w zapasie dwa wolne bilety. Jeden już dziewczyna zaklepała na fejsie. Mamy się spotkać przed koncertem. Info o drugim wolnym pojawia się na facebooku wydarzenia.
A za oknem szaleję sobie Orkan. U nas nie tak mocny (ta Zielona Góra jest jakoś chroniona przed przygodami pogodowymi). Koleżanka zdycha na migrenę, druga też cierpi z powodu wiatru a ja nadworna meteopatka czuję się świetnie!:) Plan jest taki żeby wyruszyć sobie na spokojnie tak o godzinie 16 no o 17 najpóźniej. Trzeba brać wzgląd na drogi. Nie wiemy jaki będzie ich stan. Po 15 idę się szykować. Umyłam głowę, powylegiwałam się w wannie słuchając rzecz jasna Domowych melodii i zabieram się do wychodzenia. Taka czyściutka zawieszam się nad wanną w celu wytarcia stopy zanim ją postawie na dywaniku. I nie wiem o co kaman, czy podniosłam się zbyt gwałtownie czy co, ale zaczyna mi się kręcić strasznie w głowie, pocę się i mnie mdli. No nic zdarza się. Ciśnienie mi w wyniku gwałtownego ruchu uderzyło do głowy myślę sobie. Zaraz przejdzie. Dużym wysiłkiem tak jak stoję wczołguje się do łóżka. Leże. Wszystko mi się w środku telepie. Wiecie taki dygot wewnętrzny. Serduszko nie może się zdecydować czy robić pukpukpuk czy może puuuuuk....puuuuuk...puuuuk. No fajnie nie jest. Próbuje wstać i trochę się ubrać. Niedobrze mi i zawroty. Każda próba przyjęcia pozycji mniej horyzontalnej kończy się szybkim powrotem na poduchy. Zimno mi i ciepło zarazem. Obiad stoi i stygnie. Jedzenie? No chyba żartujesz?! No nic to myślę sobie jest chwila po 16 do górnej granicy godziny 17 wyznaczonej na wyjazd jeszcze jest trochę czasu. Może przejdzie. Leże i cierpię. Już wiem, że jeżeli mi nie przejdzie nie ma mowy by wstać z łóżka o podróży i o zabawie na koncercie nie wspominając. Jak tak leże i mija 17 nie jest mi już nawet bardzo przykro, bo kiedy leżę błogość czuje i nie cierpię tak bardzo, więc jest to stan bardzo pożądany. Po 17 podejmujemy decyzję, że ostatecznie nie jedziemy.  Ja nawet zaczynam sobie racjonalizować, że pogoda taka niepewna to może to i lepiej, oraz wymyślać że może to znak od losu/opatrzoności/dobrych duszków bla bla bla. W czasie, w którym wmuszam w siebie kanapkę z dżemem mąż umieszcza na fejsie info, że ma 3 bilety do sprzedania. Dziewczyna, z którą się umówiliśmy została już poinformowana. Bardzo mnie stresowało, że sprawimy jej taki zawód. Na szczęście można ten bilet przesłać mailem, a ona go sobie wydrukuje. Ufff. Nikt nie będzie rozczarowany (oprócz nas rzecz jasna) a i resztę biletów będziemy mogli  w ten sam sposób sprzedać. Niech ktoś się cieszy. Dawno już wyprzedany jest koncert więc taka ilość wolnych biletów to nie bagatela.



W prognozie pogody powiedziano, że zmienił się kierunek wiatru i przechodzą fronty wtórne, które są jeszcze gorsze od tych pierwszych- w tym upatruje przyczyny mojego zaniemożenia tak nagłego. A tymczasem  zjadłam kanapkę, zażyłam mocną tabletkę na ból głowy, który oczywiście musiał dołączyć do objawów i...i tak jakoś w okolicy 17.45 nagle poczułam się dużo lepiej! Oj jaka to zmiana jest diametralna! W momencie kiedy podejmuje próbę pionizacji żeby sprawdzić jak to faktycznie jest,  mąż odbiera telefon od osoby chętnej na te trzy bilety. Patrzy na mnie wymownie i odbywa dość absurdalną rozmowę z panią, że mu się żona właśnie podźwignęła i nie wiemy czy czasem nie pojedziemy i że jak się nie odezwiemy do 18 to znaczy, żem podźwignięta ostatecznie. Ja w pionie czuję się nawet nieźle. No nie fantastycznie ale w porównaniu do wcześniejszego stanu wręcz bosko. Zapada szybka decyzja jedziemy! W czasie kiedy myję zęby szczoteczką elektryczną i wolnych rąk nie mam mąż mnie ubiera. Każda sekunda jest teraz na wagę złota...

Odcinek trzeci pt. "Jedziemy, jedziemy nikt i nic nas nie powstrzyma..."

Wybiegamy z domu punkt 18.00.  Mamy 1,5 godziny wiec jest szansa (jeśli droga będzie ok) ten dystans pokonać z małym poślizgiem tylko. Karmimy foczkę (że też wcześniej nie można było tego załatwić), przebijamy się przez miasto i tak o 18.15 jesteśmy w trasie. Autostrada. Ech czemuż taka krótka! Korzystamy z niej i prujemy. Rozsądnie oczywiście bo warunki średnie (acz w żaden sposób nie przypominające obrazków z reszty kraju). Jest duża szansa, że zdążymy. Tak myślimy dopóki nie znajdujemy się ponownie na zwykłej drodze. Tam na dzień dobry sznur tirów. Długi to sznur. Wleczemy się. Szansę z minuty na minute maleją. Na szczęście za kierownicą siedzi naprawdę dobry kierowca i udaję mu się krok po kroczku wyprzedzić wszystkie tiry. Znowu wzuwamy żółtą koszulką lidera. Prowadzimy peleton tirów by po kilku chwilach uciec im bardzo do przodu. Czujemy na dużych przestrzeniach jak mocno wieje. Ale dobrze jest. Droga super. Jest kilka minut po 19. Towarzyszy nam w podróży rzecz jasna Trójeczka i Lista Przebojów.
Mijamy Skwierzynę. GSP oświadcza, że do celu pozostało 26 km jest około 19.15, Spóźnimy się może z 10/15 minut. Radujemy się a ja mam cichą nadzieję, że może koncert będzie miał małą obsówkę i całkiem będziemy na czas. Czuję się ok choć nie jakoś świetnie. Zaczynam czuć głód. I nagle...i nagle KOREK! Wielki korek. Pierwszy ślad po Ksawciu. Chwilę czekamy. Mija kilka minut. Mąż pyta się pana przed nami czy jest jakiś objazd i sprawdza jak wygląda sytuacja. Nie ma szans. Jakiś tir stoi w poprzek drogi prawie. Decydujemy się na objazd przez Murzynowo.


 Cofamy się i wjeżdżamy na drogę lokalną. Och lokalna ona ze wszech miar!  Na początku ostrzeżenie, że droga w bardzo złym stanie technicznym i nakaz jazdy 40km/h. Choćbyśmy chcieli szybciej się nie da.

 Pamiętajcie, że jest ciemno! Baardzo ciemno.

 Mijamy jakieś opuszczone wsie. Droga wąska, chyba nawet bez asfaltu. Jakieś stare przejście kolejowe oznakowane czaszkami. Trochę jak z filmu grozy. Po jednej stronie woda, po drugiej skarpa wysoka z dwoma domami w oddali o ślepych oknach. Dalej pytamy ludzi po drodze bo wierzyć nam się nie chce, że w pobliżu w miarę dużego miasta są jeszcze takie drogi przez zapadłe wsie. Tak ta droga nas do Gorzowa zawiedzie. Okeeeej. Już dawno minęła godzina rozpoczęcia koncertu. Wiadomości w Trójce. Minęła 20. No co jedziemy co mamy robić. Już się nie wycofamy przecież. Jest tabliczka. Miasto. Trochę krążmy. Jest. Dzielnica taka, że nie pomyślałabym, że może się tu znajdować jakaś sala koncertowa. Wpadamy do szatni. Pan ochroniarz oświeca mnie, że niestety nie było opóźnienia. Siadamy w sali. Jest godzina 20.20. Kończy się numer ("Tak dali") i...


 ...i wokalistka oświadcza, że pora na finał. Spoglądamy na siebie z mężem i zaczynamy się śmiać. Na finał mój ukochany numer "Północ".


 Rozpływam się i staram nie myśleć o tym co straciliśmy. Publiczność pragnie "Zbyszka". Justyna zakłada czapę zajączka/króliczka i śpiewa. Jest szał totalny. Owacje na stojąco. Krzyki i wrzaski.

 To fragment innego koncertu, ale w Gorzowie ludzkość była w takim samym szale.

 Atmosfera kontrastuje z nastrojem miejsca. Sala z krzesłami, ze sceną na podwyższeniu i świeczki. Bardzo tu klimatycznie. W końcu to nie jest knajpa, ani klasyczna sala koncertowa. Po "Zbyszku" "Grażka" i jeszcze większy szał. To już są bisy. Ludzkość w amoku normalnie. Udziela nam się ich obłęd. Chłoniemy zachłannie każdą minutę tego 20 minutowego wydarzenia. Na dobranoc nowy numer. Cudowny. O 20.53 z dokładnością co do minuty koncert się kończy. Mąż przynosi mi na pocieszenie zakupioną  przed chwilą, przepięknie wydaną płytkę (wcześniej korzystałam youtube). 


 Ukradłam ze stronki Domowych zdjęcie. Łatwo do płyty dotrzeć, bowiem zamiast tradycyjnej folijki opakowana jest w papierową torebkę. Piękno tej płyty mnie rozwala!

Wychodzimy i o 21 siedzimy już w autku. Włączamy Trójkę i wracamy do domku. Nienasyceni kombinujemy czy aby może jutro nie pojechać do Kostrzyna. Też blisko, ale biletów rzecz jasna już brak więc ledwo wykluty, szalony plan upada. Głupawka na całego. Będziemy mogli opowiadać wnukom na stare lata: "pamiętasz kochanie ten nasz 20 minutowy koncert Domowych melodii? Pamiętam, pamiętam. To było boskie 20 minut!"
Po LP3 przerzucamy się na Domowe melodie. Mamy swój własny prywatny koncert w naszym autku. 

Jeden z moich ulubionych "Chłopak" niestety nie załapaliśmy się w tych 20 minutach.
 
Jedziemy powoli, nigdzie się nie spiesząc i o 23 lądujemy w domku. Cała wyprawa zamknęła się w pięciu godzinach hihi.  Przed snem oglądam wieści z kraju i wierzyć mi się nie chcę, że zaledwie o jedno województwo dalej ludzkość stoi dwunastą godzinę w korku, śniegi, zamiecie, wiatr. Brrrr! Normalnie dwa światy. Jakby w województwie lubuskim była inna pora roku, a w ZG to już w ogóle. Jedynie wiatr mocny acz nie groźny bardzo.

Reasumując: warto było się organizować, zabiegać o ten 20 minutowy koncert. Po stokroć warto. Przygoda była? Była! Więc jest dobrze:)


 Dziękuje pięknie za uwagę!:)

niedziela, 24 listopada 2013

A mury runą, runą, runą...o nie byle nie mury starego miasta Dubrovnik! Ciąg dalszy...:)

Witajcie będę namolna i konsekwentnie umieszczę kolejny odcinek przygody chorwackiej. Po to ją przecież pisałam. Zrobię to pomimo tego, że nie jestem pewna czy ktoś to jeszcze czyta. Co tam. I ja też od dłuższego czasu nie jestem aktywna blogowo, a od niedawna zupełnie nie korzystam z komputera co mi akurat bardzo służy. Korzystam z internetu w telefonie i dzięki temu poświęcam czasu tylko tyle ile jest mi niezbędne. Ma to swoje plusy i minusy. Niezaprzeczalnym minusem jest to, że już zupełnie wypadłam z torów blogowych (teraz już nawet jako obserwator!). No nic. Taki czas widocznie. Tak  czy siak relację mam już napisaną. Tylko ją sobie redaguje i dodaję zdjęcia (co też nie jest najprostsze i trzeba temu poświęcić czas) więc dokończę to co zaczęłam. A nuż a widelec jeszcze kogoś opowieści blogowej, niewiernej koleżanki interesują? :)
Zaraz, zaraz gdzie ja skończyłam? Wyjechaliśmy już z Hvaru i wylądowaliśmy pod Dubrovnikiem. Za nami pierwsza wyprawa do miasta przed nami następna...
 
  sobota 14.09

Dzień postanawiamy przeznaczyć na plażowanie na pobliskiej plaży. To pierwsza plaża, na którą z campingu musimy trochę podejść. W dół i w dół. 

 w dół i w dół...

Plaża nieciekawa betonowa, z obskurna knajpą. EEEE. Na szczęście mąż idzie kawałek dalej po schodkach w górę i w dół i odnajduje dużo fajniejszą miejscóweczkę. Na niej się wylegujemy. Tu woda jest naprawdę ciepła. Dużo cieplejsza niż we wcześniejszych miejscach.

 Moja rozgwiazda:)

 Zastanawiamy się nad dalszym planem. Ja optuje za odwiedzeniem Herceg Novi pierwszego miasta w Czarnogórze. Kotor miał być w poniedziałek. Nasi znajomi zapowiadają, że mają tam być w tym dniu. To znaczy w okolicach. Oni dopiero zaczynają swoje wakacje. Czarnogóra to tylko przystanek. Jadą w kierunku Albanii. Może uda się nam spotkać. Mąż uważa, że bez sensu jest jechać dziś do Herceg Novi wracać i na następny dzień jechać dalej do Kotoru. Trochę się miotamy. W końcu decydujemy się jechać jutro przez Herceg już do Kotoru i wrócić na noc do Orasac. Ja się peniam, bo boje się tamtejszych dróg nocą. Nieuważnie przeczytałam forum i opis dróg za Kotorem pomyliłam z drogą do Kotoru. Absolutnie nie chcę jechać w nocy!

Nasi tu byli? Ławka w drodzę na plaże:)
 
Decydujemy się więc, że jutro spakujemy bambetle, pojedziemy do Kotoru i zostaniemy tam na noc. Gdzie jeszcze nie wiemy. Nie podejrzewam, że będzie to camping. Czytałam, że ich stan nie jest najlepszy. Pada też pomysł, żeby wracając z Kotoru już lecieć do góry kraju. Tym samym będziemy mieli bliżej do granicy. Też zaoszczędzimy nie jadąc autostradami. No nic to zobaczymy co przyniesie jutro:)
Tymczasem zbieramy się ponownie do Dubrovnika. Dziś mury. Autko zostawiamy tam gdzie wczoraj. Wchodzimy gdzieś tak w okolicy 17. Mury czynne do 18.30 więc jest czas. Wchodzimy (wcześniej kupując dwa bilety po 90kun). Z początku szału nie ma, zastanawiałam się nawet o co o ten cały krzyk z tymi murami, ale im dalej i wyżej tym robiło się ciekawiej.

 na początku wędrówki nudnawo nieco.

 obowiązkowo zdjęcie z praniem w tle.

 Powoli zaczęło zachodzić słońce. Podobnie jak w Hvarze trafiliśmy na te niesamowite światło wędrujące po dachach. No jest magia i jest moc. Dawno minęła godzina zamknięcia, ale tych, którzy wędrują po murach nie wygonią. 

 słoneczko powoli szykuje się do snu. My coraz wyżej. Robi się ciekawie.

 oj jak tu pięknie. I wszędzie te ptaki, ptaki, ptaki


 
Dochodzimy do ostatniej przed wyjściem baszty. Czekamy aż zajdzie słońce. Stoję i gapię się z otwartą buzią na to widowisko.

 o tak się gapię. Przyszło mi tak stać przynajmniej pół godziny, ale nie odpuściłam miejsca. A czaili się. Ci inni!


 A wierzcie mi było warto. Zdjęcia rzecz jasna nijak nie oddają tej magii jaka nastąpiła w owej chwili.


 

 Mieliśmy to szczęście i wiedzieliśmy miasto z murów w słońcu, w blasku zachodu i w ciemnościach. Wszystkie opcje mają moc totalną. Cieszę się, że tak nam się udało sprytnie wstrzelić.


i noc nastała ciemna

Nie było aż tak dużo ludzi. Nie wyobrażam sobie co tam musi się dziać, jaki musi panować tłok i skwar w szczycie sezonu. Brrr choćby mi zapłacili! Współczuje wszystkim wycieczkom (w ogóle zorganizowanym grupom), którym akurat wyjazd na mury wypada w środku dnia i muszą wędrować w tłumie jak w kondukcie pogrzebowym. Jak to dobrze, że jestem tu sama z mężem i to my o wszystkim decydujemy. To jest wolność!

Z obolałymi już nieco nogami zasiadamy na schodach przez na główny placu starego miasta. Próbujemy złapać wi-fi. Obok nas siedzą Polacy. W ogóle już nas to nie dziwi. choć wydaje mi się, że im niżej i dalej tym rodaków mniej. Schody prowadzą do kościoła, które na noc zamyka w tej oto chwili zakonnica. Walczy bidula z materią wielkich, ciężkich drzwi i najwidoczniej nie współpracującego z nią z i z drzwiami klucza. Mąż dobra duszyczka oferuje pomoc i teraz szarpią się razem. 

 Zakonnica i mąż
 
To nie jest pierwsza pomoc jakiej udziela ludziom. Nosił już trzem turystkom wielkie walizy po schodach i zrobił kilkanaście zdjęć ludziom, którzy sami ich sobie zrobić razem nie mogli. My za to nie mamy żadnego zdjęcia wspólnego. Widać szewc bez butów chodzi. Mój rycerz! hihi
Zagadujemy do sąsiadów na schodkach, bo mają wi-fi a my nie. I tak od słowa do słowa narasta rozmowa. Świetnie nam się gada. Przyjechali kilka dni temu na motorze i teraz muszą skrócić pobyt, z prognoz pogody wynika, że aura ma się od poniedziałku popsuć. Chcą zdążyć wrócić. Decydujemy się jeszcze na spacer po uliczkach i przed 22 lądujemy w tej samej pizzerii co wczoraj (otwarta tylko do 22,30). Tym razem zjadamy tylko pizze na pół (50kun) i wracamy do autka w dziesięć minut bo już dokładnie pamiętamy drogę.
Trochę mi smutno. Rzucam ostatnie spojrzenie na miasto obiecując mu ponowne odwiedziny. Po kolejnych dwudziestu minutach mościmy się już w naszym kochanym domku.
Śpimy jak zwykle wyśmienicie. Niedługo braknie mi przymiotników określających to jak dobrze śpi mi się pod namiotem:)

czwartek, 31 października 2013

Dalszy wspomnień czar wakacyjnych wojaży. Ku pamięci...:)

czwartek 12.09

Poranek jak to bywa po wietrze piękny. Jemy śniadanko mając widok na wodę. Znów mi smutno opuszczać to miejsce. Za każdym razem boje się, że następne pole nie będzie już takie fajne. I za każdym razem moje obawy się nie sprawdzają. Po śniadanku pogoda zaczyna się zmieniać. Tak nagle jak to tylko możliwe w pobliżu gór. Ekspresowo by zdążyć przed ulewą zwijamy nasz dobytek. Rach ciach i gotowe. Jako, że pada suszę głowę suszarką w namiocie siedząc. Myślę, że jestem jedyną osobą w promieniu co najmniej 100km, która w ciepłej Chorwacji suszy głowę suszarką! No, ale co pośpiech był, mokro i wcale nie aż tak ciepło w owym momencie:)


 Widok na pole namiotowe sprzed sanitariatów. Mokro i smutno jakoś tak.
 
Ostatnie mycie zębów na wyspie już w dużym deszczu. Ruszamy. Pada. Co tam pada leje! Zaczyna mnie boleć głowa jak zwykle przy tak nagłej zmianie pogody. Fizycznie czuje jak spada ciśnienie. Ałć! Przed nami droga powrotna do Sucuraja. Jej wspomnienie mnie lekko mrozi. Jedziemy. Na szczęście wracamy już nie od strony przepaści ufff. Droga nie wydaje mi się już taka straszna. Nawet się dziwuje czego się tak bałam. Próbuje zrobić jakieś zdjęcie ale kierowca zasłania mi widok. Nie mam więc żadnego widoczku z wyspy. Jadąc do ze strachu okazuje się nie zrobiłam żadnego sensownego. Jedziemy sprawnie. Bardzo pada więc staramy się nie pędzić. 

 No nie powiem padało!
Na chwile się rozpogadza. Ale tylko na chwile bo już w samym Sucuraju leje równo. Przed nami sznur samochodów. Biegnę kupić bilet i liczę samochody. Na prom mieści się 30 aut. Nasze jest 31. Zaczyna błyskać i grzmieć (dobrze, że nie na drodze). Mąż zostawił autko i poszedł na kawę do pobliskiej kafejki. Zatrzymuje się w niej przemiła para. Polacy. Nie załapali się na poprzedni prom. Kwitną w mokrym Sucuraju już od ponad godziny. Gadamy, gadamy. Bardzo fajni ludzie. Trzeba się żegnać. Prom już jest. Kolejne auta znikają w promowej paszczy. Burza jest już nad nami. No jest niefajnie. Czy się załapiemy? 30 auto wjeżdża na pokład. Bramka się zamyka. Patrzymy błagalnie w oczy panu sprawdzającemu bilety. Macha ręką. 


 Ostatnim rzutem...

Możemy wjechać. Ledwo się mieścimy. Ufff. Burza się nasila. Nie płyniemy. Pewnie czekamy aż trochę przejdzie. W końcu odpływamy w kierunku lądu. Papa do zobaczenia wyspo Hvar!

Podróż mija nam w przyjemnym towarzystwie, bo spotykamy na mokrym pokładzie naszą polską parę z Warszawy.



 Wszędzie można spotkać fajnych ludzi. Ci okazali się baaardzo sympatyczni. 
 Koło się prawie zamknęło, bo my też tak jak oni 1,5h temu byliśmy ostatnim autem z tą różnicą, że my zostaliśmy ostatnim rzutem na taśmie władowani na prom. To już kolejna para, którą spotykamy na swej podróżniczej drodze, która kończy swoją przygodę z Chorwacją i po raz kolejny cieszymy się, że to jeszcze nie nasz czas. My jeszcze w planie mamy kilka dni przeznaczone na dolną część kraju. W Drverniku czeka na nas słoneczko. Niemrawe ono jednak, często chowa się za ciężkimi, wiszącymi nad górami chmurzyskami. Widok to dziwny. Taki brak słońca. Popaduje. Czyżby "niespodziewany koniec lata"? Oj oby nie! Znów mijamy widoki Riwiery Makarskiej. Jedziemy. Czasem słońce czasem deszcz. Mijamy granice państwa. Nie przyglądają się naszym dokumentom po stronie chorwackiej. Zielona Karta ich nie interesuje ani trochę. Po kilkunastu minutach jazdy przez Bośnię i Hercegowinę wracamy do Cro. Mijamy drogowskazy na Mostar. Trochę mi przykro, bo też był w planie. No cóż wszystkiego mieć nie można. Zostanie na następny raz:)
Im niżej tym cieplej i słonecznej. Późnym popołudniem mijamy tabliczkę Orasac. W tej miejscowości 12km od Dubrovnika położonej zamierzamy się zatrzymać na zachwalanym campingu "Pod Maslinom". Miasteczko wita nas dużym zachmurzeniem. Zbiera się na deszcz.



Najlepszy camping na świecie. Jeszcze tego nie wiemy, ale wewnętrzne oko przeczuwa.
 
Wjeżdżamy autkiem na teren campingu i starym zwyczajem najpierw chcemy się rozejrzeć. Coś tam próbujemy mówić w języku Inglisz z elementami suahili, ale ten manewr okazuje się zupełnie bez sensu, bowiem miła pani, która nas przyjmuje i oprowadza świetnie się z nami dogaduje w mieszance polsko-chorwackiej. Wybuchowa ta mieszanka i bardzo smaczna. Wskazuje nam świetną miejscówkę w niedużej odległości od sanitariatów rewelacyjnych zresztą. Nie szukamy niczego dalej. Jest coś dziwnego, innego w tym miejscu. Po dłużej chwili już wiem co mi nie gra. Na tym polu panuje cisza! Nie słychać wszędobylskich i występujących w głośnych ilościach na innych campingach cykad. Widocznie nie rezydują w drzewkach typu: drzewo oliwne, od którego pochodzi nazwa campingu.  Nasza "kwaterka" jest cudownie zacieniona. W tym dniu zacienienie owe nie ma większego znaczenia, bowiem zacienienie mamy całego nieba, ale przydaje się na przyszłość. 

 No nie powiem się zbiera i zbiera i zbiera i bach poszło!
 


 Widok ogólny na kwaterkę. I ten murek symbolicznie odgradzający nas od reszty.


 Domek w pełnym świetle dnia następnego. 
 Zaczyna padać, a potem lać. Przeczekujemy w autku. Po krótkim acz gwałtownym deszczu się lekko rozpogadza. Rozbijamy szybciutko (jesteśmy mistrzami już w tej czynności) obozowisko w obawie przed kolejnym deszczem. Jest pochmurno ale do końca dnia (którego pozostało już nam niewiele) już nie pada. Idę rozejrzeć się po campingu. Ma on swój ciąg dalszy i taki widok, że przez chwilę żałuje, że jednak się nie rzuciliśmy okiem na całość i nie wybraliśmy miejsca bliżej tego widoku. Potem już nie żałujemy. Nasza kwaterka jest osłonięta od innych mieszkańców i wchodzi się do niej przez murek z wejściem. Znów troszkę jak w domu. No właśnie zastanawiałam się dlaczego tak bardzo mi się podoba mieszkanie pod namiotem (abstrahując, że to czas urlopu w takim miejscu, to co ma się nie podobać!). Mi się nie tylko podoba takie życie, ja się w tym odnajduje wyśmienicie. Dbam o nasze gospodarstwa domowe, zdarza mi się nawet zamiatać przed wejściem! Kiedy ostatni raz zamiatałam w domu? yyyy



Perfekcyjna Pani Domu!! Korone dla niej! Korone!

I doszłam już teraz po czasie, już w domku do takiej konkluzji oto, że takie mieszkanie w namiocie to taka trochę zabawa w dom. Jak byłam mała często bawiliśmy się z kuzynem w taki właśnie dom (pewnie wy też). Krzesła i koce i jest dom. Trzeba było jakoś zorganizować przestrzeń. Tak by było jak najbardziej funkcjonalnie. Ja się przez dwa tygodnie bawiłam właśnie w taki dom. Z tym, że nie był on z krzeseł i kocy, a ja jestem już dużą dziewczynką. Podoba mi się ta moja teoria:)

Jemy kolejną słoikową breje.


 Krupnik z woreczka okazał się nadspodziewanie smaczny. W środku chleb, który natychmiast należało zjeść. Bo potem to już nie bardzo:)
Nie zamierzamy się już nigdzie ruszać. Jesteśmy zmęczeni. Jest już ciemno. Znów przydaje się czołówka. Pole nie jest najlepiej oświetlone. Resztę wieczoru spędzamy w "barze", w którym występuje wi-fi. To chyba najlepszy dostęp dotychczas. Wpisujesz hasło i po godzinie następne i możesz korzystać ile tylko chcesz. Mam wrażenie, że dół Chorwacji opanowali Niemcy w zdwojonej jeszcze liczebności. Jest ich pełno. Na pięć stolików trzy niemieckie. Dwa stoliki polskie. W ogóle nas nie słychać za to naszych zachodnich sąsiadów nie da się nie zauważyć. Obok siedzi młoda, nastoletnia parka Niemców. Dziewczynie nie zamyka się buzia (chciałoby się rzecz gęba! ale chcę być poprawna politycznie). Gada jak najęta do tego mówi głośno i sepleni. Mam ochotę ją wystrzelić w kosmos. To chyba jakiś najazd. Ewakuujemy się więc czem prędzej. Atmosfera na campingu rodzinna. Podobnie jak Bilusie w Kastel Stari ludzie się witają rano i ciągle do siebie uśmiechają:) Idziemy spać. Jak zwykle śpi mi się cudownie. Nie ma to jak świeże powietrze. Nie słychać tu szumu morza niestety. I to jedyny malutki minusik tego campingu.
 
piątek 13.09

Trzynastego wszystko zdarzyć się może...nic się złego nie zdarzyło. Dobry, spokojny dzionek. Po śniadanku zamierzmy rozejrzeć się po okolicy. Jedziemy w jedną stronę, mijamy widoczki, ale żadnych fajnych miejsc do połażenia nie odnajdujemy. 


 W poszukiwaniu miasteczek uroczych. Nie ma miasteczek są widoczki takie oto z ulicy prawie:)

 ooo takie

 Widoczek z dekoracją dodatkową zawiśniętą malowniczo 
na płotku.

Pobliski Zaton mnie nie kręci. Same apartamenta. Jedziemy więc do miejscowości przed Orasacem. W oddali majaczy wieża kościelna.

 Ot i centrum miasteczka. Gdzieś musi być chyba ciąg dalszy? Czy nie?
 
 Liczę na jakieś miasteczko urocze. Odnajdujemy jednak tylko zejście na plaże. Idziemy i idziemy. Jest skwar. To pierwszy raz kiedy wyłoniliśmy się z pola przed wieczorem. Chwilę na niej wypoczywamy. To jest najbrzydsza plaża, którą dotychczas widzieliśmy. Betonowa, jakaś taka blee. Teraz jak patrzę na zdjęcia tego miejsca wydaje mi się ono śliczne. Tam nawet te mało atrakcyjne miejskie plaże wychodzą ładnie na zdjęciach. 

 Ta plaża tylko udaję ładną. Naprawdę jest obskurna. To brzydula przebrana za piękność.

 Plaża betonowa, pomost betonowy i dziwne ruinki.

 Ja wiem, że może nie widać, ale my tu naprawdę jesteśmy umęczeni tym upałem!
Wracamy na pole. Jemy obiadek i leniuchujemy. Wieczorkiem wybieramy się do Dubrovnika. Wcześniej korzystając z informacji forumowych dokładnie obczytuje relację o niepłatnym parkingu. Coś kojarzę, że był taki wątek. Jedziemy. Pogoda niesprecyzowana. To już zdaję się taki czas kiedy wieczory robią się zimnawe. Ja czuła na zimno, straszny zmarzluch ze mnie więc mąż w plecaczku targa cieplejsze rzeczy do ubrania. Bez problemu dzięki wskazówkom trafiamy na parking. Trochę idziemy w dół schodkami i po jakiś 15 minutach dochodzimy do starego miasta. Jest przed 19 mury okazują się już zamknięte. To się nawet dobrze składa. Dzisiejszy wieczór spędzimy na łażeniu po nocnym mieście. Na mury pojedziemy sobie jutro. Mamy przecież tak blisko. Od Dubrovnika dzieli nas dosłownie kilka minut jazdy autkiem. A znając patent na bezpłatny parking nie musimy się o nic martwić. To kolejny dobry wybór campingu. Nie chodzi o to by jechać do jakiegoś miejsca kilka godzin, zrobić kilka kroków pędem bo przecież trzeba wrócić jeszcze. Mamy totalny luuuuz. Dubrovnik mnie  oczarowuje. Jest cu-do-wny! Wymazałabym troszku turystów żeby mi w kadry nie włazili, ale jak już są to trudno. Jest mi tak dobrze, że nie zwracam na te przewalające się wycieczki specjalnie uwagi.




 Fascynują nas te wystrojone paniusie na wielkich szpilach. Są niesamowite jak tak suną nogą za nogą po tym wyślizganym przez miliony nóg, wyglądającym jak po deszczu, bardzo  śliskim kamiennym bruku. Patrzymy na nie z mieszanką współczucia i jednak podziwu. To wielka sztuka tak się nie wyrżnąć na twarz. Źle by taki upadek zrobił wizerunkowi tych wystrojonych pań:)


Można tak wędrować i wędrować!

Łazikujemy tu i tam. Zapada zmrok, nad miastem latają setki ptaków. Słychać je wszędzie. To magia miejsca. Robię filmiki. Mąż uwiecznia mnie taką na zdjęciach i się ze mnie śmieje. A ja wiem, że te filmiki będą miały za chwilę wielką moc przypominania. Trochę ciężko się je ogląda, bo ciągle są w ruchu (wszak i ja się poruszałam je nagrywając), ale słychać na nich dźwięki miasta. Ptaki, rozmowy w obcym języku. Zdjęcia nie są w stanie oddać tego klimatu.  A ja nie mogę umieścić póki co filmików na blogu, bo są za duże. Buu.


I o to chodzi i o to chodzi żeby można było sobie tak siedzieć kiedy się ma ochotę. Siedzieć i gapić na ludzi. Nawet godzinę:)

Idziemy wzdłuż murów i trafiamy do knajpki na skałach. Zachód słońca. Oglądamy ten spektakl i idziemy dalej. Jesteśmy już w uliczkach. Czadzieje zupełnie. Gdzie nie wejdę tam mały cud. Widzę piękne wejście jak do kościoła. Wejście to okazuje się wejściem do klatki. No nieee. 

 podwórko i wejście niepozorne
Mija mnie pan z zakupami. Życie się toczy w domach i na uliczkach. Między kamienicami i wzdłuż wisi pranie. Dużo prania. To moje ulubione kadry. Założę folder poświęcony zdjęciom z praniem w tle:)
Przy głównej bramie koncert jazzowy. Taki chorwacki Luis Amstrong. I ten cudny klarnecik! mrrr
Łazimy, łazimy aż głodniejmy. Od ostatniej knajpianej potrawy minęło kilka dni więc możemy sobie pozwolić na jakieś jedzonko. Oczywiście za murami. Nieopodal tuż koło przystanku autobusowego odnajdujemy knajpkę. Miała być pizza na pół, ale już dzierżąc w dłoni menu mąż decyduje, że on chce lazanie. Ja się wściekam, bo w takiej sytuacji ja muszę też zamówić oddzielne danie. Ze złością decyduje się na spaghetti gorgonzola. Picia być nie miało, bowiem całą butlę wody mamy w plecaku. Mąż szaleje, ja zła. Takie to są dylematy podróżników zmuszonych jednak uważać na wydatki. Jedzonko okazuje się pyszne i przestaje się wściekać:) Umawiamy się na zaś, że jeżeli w danym dniu robimy zakupy spożywcze w sklepie/markecie nie jemy już na mieście. Staramy się zjeść to co mamy w "domku". Na mieście jemy wtedy kiedy nie robimy zakupów sklepowych. Taka minimalizacja kosztów. Okej. Czas wracać na pole. Jesteśmy zmęczeni. Przed nami wspinaczka do samochodu. Nie jest tak źle. Idziemy dziarsko noga za nogą. Trochę się gubimy bo mylimy wejście na schodki ale w porę zawracamy i trafiamy bez problemu na parking. Droga powrotna zajmuje nam góra 15 minut. Może nawet mniej. Cudnie i powabnie. Foczka czeka na nas stęskniona. Sprawnie, dobrymi drogami wracamy do namiotku. Chrrr chrrr śpimy smakowicie:)