CZEŚĆ PIERWSZA: PRZECZYTANE
"Czarnobyl Baby. Reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi" Merle Hilbk
Z książką tą wiązałam bardzo duże nadzieję, bo i temat dla mnie ważny i forma mi bliska, wszak to repotraże są. I najpierw na nią dość długo czekałam, jak tylko mogłam już sobie kupić książkę w ramach wypłaty w prawie pierwszej kolejności trafiła na domową półkę. Jako jedna z nielicznych została przeczytana (wiecie, że ja programowo nie czytam własnych książek), czekałam z lekturą właśnie do kwietnia. I co? i zdaje się książkowy klopsik. Klops nie, bo nie było podczas czytania znowuż aż tak źle, ale ogólnie książka mnie rozczarowała:(
Merle Hilbik jest niemiecką dziennikarką korespondentką, reportażystką. Książka będąca tematem posta jest zbiorem reportaży, które są zapisem podróży w okolice Czarnobyla, oraz do samej zakazanej strefy. Nie podróżuje reporterka sama. Do pomocy wynajęła młodą dziewczynę Maszę. Białorusinkę urodzoną niedługo po wybuchu w Czarnobylu. Dzięki temu fabularnemu zabiegowi spotykają się nie tylko dwa pokolenia (to urodzone po i to pamiętające dokładnie wiosnę roku 86), ale także dwa spojrzenia na katastrofę. Dla Maszy "Czarnobyl" jest oczywistością, czymś z czego konsekwencjami spotyka się na co dzień. Jej rodacy mają ważniejsze sprawy na głowie niż promieniowanie i jego wysokość. Oni wszystkie swoje siły, całą swoją energię wkładają w przeżycie. Wbrew pozorom Masza dorastała w łagodnym cieniu katastrofy. Na życiu Merle katastrofa reaktora położyła się głębokim, czarnym, ogromnym cieniem. Ona przedstawicielka zachodu może sobie zadawać tysiące pytań na temat Czarnobyla, prawdy o nim i jego faktycznych skutków. Dziwi się temu z jakim spokojem Białorusini (szczególnie) podchodzą do kwestii promieniowania. To jest po prostu miejsce, w którym żyją, nie bardzo mają możliwość zamieszkać w innym świecie. Dwa tak różne spojrzenia na sytuację. To z bliska i to z daleka.
Masza i Merle wyruszają do zakazanej strefy i znów czytelnik może przeczytać jak różne są podejścia do katastrofy na terenie Ukrainy gdzie znajduje się miasto Prypeć i na terenie Białorusi. Wtedy w 86 teren należał do jednego państwa. Po rozpadzie Związku Radzieckiego część przypadła Ukrainie, cześć Białorusi. Strona ukraińska do kwestii katastrofy ma podejście raczej komercyjne. Organizowane są wycieczki turystyczne do miasta Prypeć i do zony. Dla strony białoruskiej to temat tabu, którego bezpieczniej jest nie poruszać. Historia opowiedziana jest z dwóch perspektyw. Z perspektywy Merle i z perespektywy Maszy. Rozdział po rozdziale na zmianę. Pomysł może i ciekawy, ale wykonanie nie najlepsze myślę. Relację obu pań są dość dziwne, ja nie widzę w tam prawdziwej relacji. To raczej wymiana i to wymiana bardzo interesowna.
Bardzo mocne i dobre są te fragmenty w których Hilbk rozmawia z mieszkańcami pozornie opuszczonych terenów, oraz te, w których ludzie wspominają grozę tamtych dni, lata rozłąki z mężczyznami, którzy pomimo chorób popromiennych zmuszeni byli jeszcze przez kilka lat pracować w zonie w zamian nie dostając nawet prawa do renty. Strasznie smutne są to obrazy i przerażające.
I kiedy reporterka oddaje głos ludziom dostajemy kawał solidnie napisanego reportażu. Gorzej natomiast jest kiedy autorka reportaży oddaje głos samej sobie, albo Niemcom, którzy wspominają tamten czas. Nudne są zwyczajnie rozmowy z ekologami walczącymi przeciwko elektrowniom, wloką się, nieczego specjalnie ciekawego nie wnosząc. Być może to tylko dla mnie jest mało interesujące. Nie wiem. Dla mnie za mało Czarnobyla w Czarnobylu. Bliżej mi do tych ludzi z zony, do ich żon i dzieci.
A już zupełnie książkę kładą fragmenty, w których Hilbk przestaję być reportażystką, i chce w reportaż wpleść elementy prozy, kiedy sili się na język literacki, zaczyna snuć swoje emocjonalne dywagację. Także wątek związany z Maszą z jej rzekomą tajemnicą jest nieznośny i zupełnie zbędny. Próby literackie są może i poprawne, pod kątem języka także, ale brak w nich spójności i sensu po prostu. Czytając reportaż chce mieć do czynienia z czystą, fachową sztuką reporterską, a nie z jakimś dziwnym, wymuszonym tworem pseudoliterackim. Maniera ta jest zwyczajnie irytująca, sztuczna i pachnie brakiem profesjonalizmu.
I kiedy reporterka oddaje głos ludziom dostajemy kawał solidnie napisanego reportażu. Gorzej natomiast jest kiedy autorka reportaży oddaje głos samej sobie, albo Niemcom, którzy wspominają tamten czas. Nudne są zwyczajnie rozmowy z ekologami walczącymi przeciwko elektrowniom, wloką się, nieczego specjalnie ciekawego nie wnosząc. Być może to tylko dla mnie jest mało interesujące. Nie wiem. Dla mnie za mało Czarnobyla w Czarnobylu. Bliżej mi do tych ludzi z zony, do ich żon i dzieci.
A już zupełnie książkę kładą fragmenty, w których Hilbk przestaję być reportażystką, i chce w reportaż wpleść elementy prozy, kiedy sili się na język literacki, zaczyna snuć swoje emocjonalne dywagację. Także wątek związany z Maszą z jej rzekomą tajemnicą jest nieznośny i zupełnie zbędny. Próby literackie są może i poprawne, pod kątem języka także, ale brak w nich spójności i sensu po prostu. Czytając reportaż chce mieć do czynienia z czystą, fachową sztuką reporterską, a nie z jakimś dziwnym, wymuszonym tworem pseudoliterackim. Maniera ta jest zwyczajnie irytująca, sztuczna i pachnie brakiem profesjonalizmu.
Podsumowując książka jest mocno nierówna. Zawiera w sobie kilka naprawdę dobrych fragmentów, szkoda tylko, że w ogólnym rozrachunku wrażenie podczas czytania i zaraz po, nie były specjalnie pozytywne. Książkę przeczytałam bardzo szybko, ale niestety nie dlatego, że była tak fascynująca, że nie mogłam się od niej oderwać, zwyczajnie chciałam już jej czytanie mieć za sobą i zabrać się za jakąś bardziej wciągajacą lekturę. Brzmi kiepsko? Hmm...
Mam pomysł! Na nowo wydać ten zbiór reportaży, pozostawiając tylko te najmocniejsze i najlepsze fragmenty:) Wtedy będzie to rasowy kawałek reporterskiej roboty na cholernie ciekawy temat.
*********
CZĘŚĆ DRUGA:
PRZEJRZANE:
Miałam w planach dzisiaj przejrzeć gazety, ale starczyło mi tylko czasu na "Politykę". Rzecz jasna w dniu katastrofy i w dniach następnych nie ma żadnej notki na ten temat. Dopiero na początku maja pojawiają się pierwsze na ten temat artykuły. Oczywiście wychwalające skuteczność podjętych decyzji i działań rządu.
"Jest 28 kwietnia 1986 roku, siódma rano. Stacja pomiarowa w Mikołajkach mierzy radioaktywność powietrza. Jest wyższa od normalnej pół miliona razy. Teleks wysłany z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie odbiera asystentka prof. Zbigniewa Jaworowskiego i zdenerwowana wybiega przed budynek "Nasz parking jest silnie skażony!-krzyczy na widok zbliżającego się samochodu profesora..."
Profesor od wielu lat zajmuje się tą tematyką, jest specjalistą od radiologii i problematyki jądrowej w życiu nie widział czegoś takiego. Po kilku kolejnych meldunkach wiedziano już, że doszło do eksplozji w elektrowni. Szeptano między sobą, że zamieszana jest w to Moskwa, ale nikt nie odważył się na konkrety. Po południu prof. Jaworowski pierwszy raz usłyszał o wybuchu reaktora w radiu BBC. Radziecki komunikat oficjalny padł dopiero później. W Polsce lakoniczną informację o wypadku podały ostatnie wieczorne wiadomości.
Rano następnego dnia sekretarz KC PZPR W. Jaruzelski próbował skontaktować się z Moskwą, ale niestety odpowiadało mu tylko milczenie. Prof. Jaworowski relacjonuje, że najbardziej niebezpieczny jest radioaktywny jod 131, który może powodować raka tarczycy. Zakazano wypasu bydła na łąkach, wycofano ze sprzedaży zebrane mleko. Zalecano mierzenie aktywności promieniotwórczej warzyw, mięsa, zwierząt i ludzi. Dobrze było pozostać w domach. Zadecydowano, że wszystkim dorosłym i dzieciom ze wschodniej ściany i z Wybrzeża, gdzie przeszła radioaktywna chmura poda się jod. Miał być podany w postaci płynu Lugola. Następnie picie płynu zaordynowano dzieciom na terenie całego kraju.
Usunięto z gazet wszystkie informację o katastrofie. Najważniejsze to nie siać paniki. Obecny na nocnej naradzie KC Jerzy Urban rzecznik rządu, nie chciał przekazywać żadnego komunikatu o zagrożeniu radioaktywnym, bo wybuchnie panika. Dzieci nie pójdą do szkół, a dorośli do pracy! WYKLUCZONE.
Pierwsze doniesienie o katastrofie czarnobylskiej ukazało się w "Expressie Wieczornym" we wtorek 29 kwietnia- całe dziewięć zdań temu zostało poświęconych. Oficjalne informacje trafiające do ludzi były przekłamane. Podano informację, że stężenie spada.
W szkołach, w przedszkolach zamieszanie, szepty, domysły, potem przerwane zabawy, przerwane lekcje i czas na Lugoli łyk. Gęsty zdaję się brązowy płyn. Gorzki smak długo pozostawał w ustach. FUJ! Podawanie płynu organizowano także w zakładach pracy, ośrodkach zdrowia i aptekach.
Ochotnicy rozwozili płyn do małych wiosek. W ciągu trzech dni swoja dawkę wypiło 18,5 miliona osób. Ukuto wtedy wierszyk:
"Płyn Lugola to radziecka coca-cola", atomowe kropelki to inna nazwa na Lugolę. FUJ!
Przed aptekami ustawiały się długie kolejki, Wkrótce zabrakło jodyny, bo to na niej oparta była Lugola. Gazety apelowały żeby unikać jedzenia nowalijek, sałaty, szpinaku, truskawek, grzybów.
Po ulicach krążyły samochody i przez wielkie megafony upominano o pozostanie w domach z zamkniętymi oknami i balkonami.
A tu za pasem Święto 1 maja! Należało zrobić wszystko, aby ludzie pomimo strachu i pleniącej się paniki przybyli na pochody, wszak inaczej być nie mogło! Do uczestnictwa w pochodach zachęcały plakaty i gazety, w których więcej uwagi było poświęcone świętu niż katastrofie. Pochody pierwszomajowe odbyły się pomimo wszystko...
CZĘŚĆ TRZECIA: UKRADZIONE:
Płyn Lugola, ech, pamiętam to dziadostwo. po latach piłam coś podobnego w smaku - ziołowe Cóś na żołądek.
OdpowiedzUsuńA piosenkę Pustek uwielbiam:)
Ja w ogóle lubię Pustki. Szczególnie polecam koncert z serii "Najmniejszy koncert świata". Kilka lat temu byłam na ich koncercie (jeszcze wtedy byli mało znani) i to było wydarzenie muzyczne w pełni:)
OdpowiedzUsuńZ chęcią bym to powtórzyła.
Pozdrawiam serdecznie:)
Ciekawa byłam tej książki (Mąż mówi na mnie "pokolenie Czarnobyla" :p), ale to już druga niezbyt pozytywna recenzja, jaką czytam, więc się trochę zniechęciłam...
OdpowiedzUsuńDla tych kilku dobrych fragmentów warto po książkę sięgnąć. gdybym potrafiła czytać książki po łebkach pewnie bym te słabsze sobie odpuściła, ale niestety nie potrafię tak. Nie mogłabym takiej książki uznać za przeczytaną:)
UsuńPustki są świetne! A tych ukradzionych artykułów nie mogę odczytać :( nie na moje oczka ten druczek :( Swoją drogą, znowu sobie u Ciebie poczytałam o historycznych sprawach :) Zaczynam traktować Twojego bloga jako podręcznik z ciekawostkami :)))))
OdpowiedzUsuńCieszę się, że sprawiłam Ci radość:) Faktycznie jakoś tak kiepsko widać te literki, jak małe robaczki:)
UsuńLugollę piłam, sztukę tvp widziałam,pustek wysłuchałam, książki nie mam zamiaru czytać, bo to już druga nie-entuzjastyczna recenzja, na jaką się natykam.
OdpowiedzUsuńChyba właśnie po to jest dobry redaktor - żeby książka była spójna, równa i żeby wypieprzać czczą pisaninę i 'silenie się na'. Ale może wtedy byłaby za cienka (w sensie ilości stron)? Tak czy siak, co oni tam wiedzą, ci Niemcy, to w końcu nas zawiało ;)
A tak w ogóle to może napiszę coś też u siebie, skoro mi przypomniałaś o temacie. Zwłaszcza skoro bycie spóźnionym w informowaniu o tym temacie to już tradycja ;)
cheap jordans
OdpowiedzUsuńkobe 11
canada goose
longchamp
supreme outlet
cheap jordans
goyard
yeezy boost 350 v2
jordan shoes
jordan shoes