Oto w czyim towarzystwie spędziłam część dnia wczorajszego i dzisiejszego w pracy:
Wczoraj Po pierwsze:
Z panem Allenem na Manhattanie
Po drugie:
z panem Bergmanem w którymś z jego domów
Po trzecie:
z panem Hasem w Sanatorium
I to wszystko w lutowym numerze Kino z 2010 roku (numerów do wyboru do koloru). O i wychodzi na to, że i z Erykiem Lubosem czas miło spędziłam:)
Jednak to dzisiejsze spotkanie z panem Pilchem należało do najprzyjemniejszych. Już zapomniałam jak bardzo, bardzo go lubię, jak mnie bawi niezmiernie, jak mnie zachwyca cała jego postać. Mistrzuniu!:)
Nie załapałam się na Wyborczą świąteczną, ale od czego jest czytelnia prasy, w której się pracuje? Noo:)
W przerwie świątecznej nie ma studentów dlatego jest spokój i mam czas na podczytywanie tu i ówdzie. Połowę zmiany jestem teraz sama, w drugiej części dnia mam towarzystwo, wyłączam Trójeczkę więc i kręcę się wymyślając sobie zajęcia:)
Za godzinę powinnam się położyć. Jeśli chcę spać 7 godzin za trochę więcej niż godzinę powinnam już spać. Jeszcze mi się ta sztuka nie udała ani razu, a sześć godzin snu noc w noc to troszkę mało.
Mam możliwość zaczynania zmiany (tej porannej)o 8 rano i kończyć ją o 16, czyli idealnie. Bardzo kusząca jest wprawdzie wizja powrotu do domu o tak wczesnej porze i nawet to wstawanie nie sprawia mi większych problemów (o dziwo) jednak ta konieczność kończenia aktywności o 23 jest nie do przeskoczenia póki co dla mnie. Czuje senność, ale szkoda mi tej godzinki, którą zyskam mając możliwość spania o godzinę dłużej. Stracę jedną godzinę po południu, ale za to zyskam wieczorem. Na czytanie książki ją mogę wykorzystać:))
W związku z tym, że moja aktywność musi się zakończyć tak szybko robię teraz trzy czynności naraz. Oglądam The Killing na Ale kino, piszę do Was, oraz gotuję owsiankę na rano (znów się garnek przypalił).I jestem zła, bo żadnej z tych czynności nie wykonuje w należytym skupieniu:( Jeszcze tylko kanapki muszę sobie przygotować żeby rano oddać się jedzeniu owsianki, której na szczęście gryźć nie trzeba:)
Miło było, ale się skończyło. Już po Świętach krótsze chyba już być nie mogły! Za to za rok to dopiero będą Święta dłuugie:) A teraz prezenciki. Nie są specjalnie liczne, bo i rodzinka nie duża, ale cieszą, cieszą, że hej!
Zestaw zbiorczy mój i małżonka mego:)
Od góry: "Lalka i perła" Olga Tokarczuk, "Donosy na Kisiela" Jerzy Szuszko i "Jak zostałem głupcem" Martin Page. Płyty KNŻ i Buldog, kalendarz 2012 Tylkowskiego, oraz nasz pierwszy dom-pachnący dom, co dym z komina się wydobywający pachnie grejpfrutem:)
Najpierw jednak przybyły:
Koper jeszcze nie rozdziewiczony:)
Nie były dla mnie niespodziewajką, bo sama je sobie wybrałam:) W czwartek kupiliśmy sobie po jednym prezenciku. Mąż płytę KNŻ ja A. Bourdaina (którego uwielbiam i oglądać i czytać) i to by było na tyle prezentów, ale w piątek raniutko okazało się, że pieniążki na koncie (za dom) już są więc my szybciutko wieczorkiem udaliśmy się do sklepu w celu dokupienia sobie i bliskim po jeszcze jednym prezenciku. Rany jaka to jest wolność! Tak po prostu kupić książki, kalendarz, płytki (prezenciki dla znajomych) i pójść z luźną łydą do kasy, wyciągnąć kartę i powiedzieć: ja płacę!:) Piękne to uczucie:)
Na pierwszym zdjęciu prezenciki książkowe moje, a płytowe Buldog (od teścia)i KNŻ mężowskie. Brak na zdjęciu jednej płytki o tej:
gdyż już w autku siedzi w odtwarzaczu:)Dobrze, dobrze niechaj się mąż nacieszy, bo ja niekoniecznie, niekoniecznie takie dźwięki. Mąż to dopiero sobie prezencik zafundował na gwiazdkę. Dziś wstał o 3.30 rano i pojechał z kolegą do Katowic kupić sobie wzmacniacz. A co! A niech ma!:)
Pojechał i po 14 godzinie był już w domu w sam raz na obiad z teściem, który sam zresztą wczoraj przygotował:)Dzielny mąż.
Dziś podczas ogarniania pokoju przed przybyciem gości (a my we dwoje potrafimy zrobić bałagan w pięć minut!) włączyłam sobie tak zupełnie znienacka płytkę, o której zapomniałam nawet, że mam. A smutno mi jakoś było i przymulona się snułam po domu, ale jak sobie posłuchałam:
to się smucić przestałam a zaczęłam po pokoju tańczyć. Nie słyszałam tych dźwięków od ponad 5 lat. Kiedyś i owszem nałogowo codziennie z dzieciakami ze świetlicy, w której pracowałam. Rany jak one przy tych piosenkach szalały!:) To miłe wspomnienie tchnęło we mnie na powrót życie:)
A po wysłuchaniu ostatniej na tej płycie piosenki w wykonaniu mojego ukochanego Wojtka Waglewskiego rozpłynęłam się zupełnie. Jeśli na świecie istnieją piosenki z takim tekstem i z takimi dźwiękami w takim wykonaniu, to jest to świat najlepszy z możliwych:)
CUDOWNE!!!
Nosi ciepłe bamboszki, piżamkę albo śpioszki...:)
Wysłuchałam tej piosenki nie wiem ile razy, ale jak słyszę frazę będą lulać się na boczkach już się brzuszkom kleją oczka...tup, tup cichutko zdejmują po paputku, wskakują do łóżeczka, chrapanka baj, bajeczka, to nie pozostaję mi nic innego, jak tylko tak siedzieć i zasłuchiwać się z bezmyślnym uśmiechem na buzi:)
Ogłoszenie parafialne:
Dziś o 21.30 w telewizyjnej Dwójce program z repertuaru Kabaretu Starszych Panów "Smuteczek, czyli ostatni naiwni".
Że się nie rusza twórczości Przybory i Wasowskiego dwóch geniuszy? No ryzykowne przedsięwzięcie, ale wierzę, że Maciej Stuhr, który się zabrał za realizację zrobi to w najwyższym poszanowaniu oryginału:)
Jak sobie poradzą nasi aktorzy o wiele lat młodsi od pana Jeremiego i pana Jerzego to się okaże za godzinę. Mignęła mi w zapowiedziach Kołaczkowska, Umer i Zamachowski a to wróży przedstawieniu jak najlepiej:) Mam nadzieję!
Większość z nas ma swojego filmowego Kevina samego w domu, albo w Nowym Jorku. Film, który gości na naszych ekranach tv w czas Świąt. Raz za razem, rok po roku. I ja mam taki film. Czy chcę czy nie chcę oglądam:) Mowa o jednym z lepszych filmów współczesnego kina z rodzimego podwórka, a mianowicie "Żółty szalik" Janusza Morgensterna. Ten telewizyjny film powstał w ramach cyklu "Święta polskie".
Bohaterem (tak też się nazywa) jest mężczyzna w średnim wieku, na wysokim stanowisku, bogaty rozwodnik, alkoholik. Poznajemy go dzień przed Wigilią i jego wyjazdem do matki. Bohater snuje się po mieście, spotyka z synem i wszędzie gdzie się zjawia jest alkohol, trunek w postaci wódeczki jest immanentną częścią jego postaci. Przez godzinę obserwujemy zmagania Bohatera z nałogiem, od którego postanawia się odciąć i nie po raz pierwszy kończy się to porażką i dosłownym upadkiem, a nawet upadkami w liczbie mnogiej. Bohater zjawia się ostatecznie u matki na kolacji wigilijnej. Liczy każdą godzinę swojej trzeźwości, mierzy się z każdą mijającą świadomą minutą. Ma dla kogo trzeźwieć, dla matki i dla Aktualnej Kobiety Życia. Czy podarowany przez matkę symboliczny żółty szalik okaże się skutecznym talizmanem wspierającym w trzeźwieniu, czy jest to tylko myślenie magiczne? Czy Bohater nie zgubi rzeczonego szalika, bo przecież zwykł je gubić. Póki co stara się o nim pamiętać. Szalik jednak nie załatwi sprawy, nie nastąpi nagłe, cudowne uzdrowienie. Bohatera czeka cholernie trudna, wyboista, nierówna droga do trzeźwości, bardzo ciężka praca przed nim. Czy wytrwa? Pozostajemy z tym pytaniem bez odpowiedzi. Ja wierzę, że mu się uda:)
Fabuła filmu jest cudownie banalna, co wychodzi obrazowi na zdrowie dzięki temu akcja skupia się na jednym właściwie aspekcie.
To, że Janusz Gajos jest Mistrzem to oczywiste, ale to co uczynił z tą rolą jest absolutnym aktorskim majstersztykiem! Jednak nie należy zapominać (zapomnieć o tym fakcie byłoby grzechem nie do wybaczenia), że nie byłoby tej genialnej kreacji Gajosa bez dialogów, które wyszły spod pióra innego Mistrza tym razem słowa pisanego Jerzego Pilcha. Zresztą czuć robotę pana Jerzego w każdym zdaniu, a Gajos wygłasza Pilchowe frazy tak, jak nikt inny nie byłby w stanie ich wygłosić. Pełna kompatybilność aktora i tekstu. Jest w filmie kilka genialnych scen. Moja ulubiona to ta kiedy Bohater przez cały służbowy koktajl odmawia alkoholu, nie piję, jest dzielny, już wychodząc jednak sięga po jeden kieliszek, tak na odchodniaczka, za chwilę po drugi... Do tego moja umiłowana pani Danuta Szaflarska w roli zatroskanej matki Bohatera- cudna, cudna, cudna! Dodatkowym plusem jest ogromna wiarygodność nie tylko gry Gajosa, ale i wiarygodność psychologiczna postaci alkoholika w ogóle. Obserwując poczynania Bohatera możemy zauważyć typowe wahania nastrojów. Od nagłej euforii i wiary w możliwość zmiany po zupełną zapaść. Ten film jest prawdziwy, jego oglądanie wręcz boli (choć nie jest pozbawiony groteski i scen tak po Pilchowemu zabawnych). Alkoholik nigdy nie jest sam w swoim piciu, ciągnie za sobą rodzinę. Każdy radzi sobie z chorobą bliskiej osoby po swojemu. I tak też jest w filmie Morgensterna. Syn Bohatera podejmuje próby negocjacji (najpierw zupa, potem alkohol), kończy się jednak na wstydzie, była żona uwolniona od niego cieszy się wolnością bez nie kryjąc się z tym, bo dla tej kobiety wiedzieć jak skończy się picie Bohatera i nie przejmować się tym to ogromna ulga. Pozostają jeszcze dwie osoby matka wspierająca syna w trzeźwieniu w dość naiwny sposób nie zdająca sobie do końca sprawy z jakim problemem zmaga się jej dorosłe dziecko (jedyne co musisz zrobić to przestać pić i już). Gdybyż to było takie proste! Oraz Aktualna Kobieta Życia wierząca nawinie (jeszcze) w obietnice. Jak długo?
Czy stworzenie takiej kreacji jest możliwe dla osoby, która nie doświadczyła na sobie tych wszystkich stanów; alkoholowych euforii, delirki, pomieszania zmysłów? Chodzą plotki, że sam Gajos zmaga się z problemem alkoholowym. Nie wiem czy jest to prawdą i nie ma to dla mnie właściwie większego znaczenia, ponieważ wiem, że Janusz Gajos jest w stanie zagrać wszystko. Jerzy Pilch natomiast sam jest alkoholikiem od kilku lat trzeźwym, także wiedział co pisze:) Czy dlatego obraz jest tak wiarygodny? Nie wiem. Nie wnikam. Wiem jedno, że jest to film wyjątkowy. Za każdym oglądaniem coraz lepszy!! Polecam z całego serca:)
Drugi film, a właściwie pierwszy w kolejności oglądania nie jest moim filmem świątecznym, ale jest tak uroczy (także po raz kolejny), że chyba zamieszczę go w kanonie Kevinów świątecznych. Mowa o "The Holiday"
"The Holiday" Nency Meyers to kino gatunków i jak przystało na komedię romantyczną jest o miłości i o perypetiach z niej wynikających:)
Ona Iris (Kate Winslet) nieszczęśliwa, zraniona przez mężczyznę, który zapomniał jej powiedzieć, że żeni się z inną kobietą jedyne czego w obecnej chwili pragnie to zmienić choć na chwilę otoczenie i jak najdalej, także dosłownie oddalić się od obiektu uczuć. Pewnie teraz powinien pojawić się jakiś on, ale zanim się pojawi to najpierw poznamy drugą bohaterkę Amandę (Cameron Diaz), kobietę jak się domyślacie także zranioną przez mężczyznę, która dziwnym trafem również chcę uciec jak najdalej od swojego miejsca zamieszkania. I dzięki portalowi wymiany domów na wakacje obie panie spełniają swoją potrzebę wyjazdu na Święta Bożego Narodzenia.
Iris z małego wiejskiego domku w miasteczku w Anglii trafia do ekskluzywnej posiadłości Amandy pełnej wygód w ciepłym Los Angeles. I na odwrót Amanda nie nawykła do zimna i surowych warunków wiejskiego domku ląduje w Anglii. No, panie już są teraz czas na panów, których nie może przecież zabraknąć w komedii romantycznej. Do Amandy przybywa nie świadom, że Iris prawowitej właścicielki domu nie ma jej brat, obłędnie przystojny Jude Law. Jest kobieta i mężczyzna więc zaczynają się zawirowania uczuciowe. Amanda skrzywdzona, nieufna, nie płakała od wielu lat, on uroczy do granic możliwości jednak nie sam...do tego odległość, która przecież stanie się za kilka dni realnym problemem...czy im się uda?
Równolegle pojawia się Miles (Jack Black) w życiu Iris, znajomy Amandy, także zajęty...jednak i między nimi coś się pięknego narodzi.
W filmie nie tylko miłość krąży nad głowami bohaterów, ale także piękna przyjaźń. Iris poznaje staruszka Arthura Abotta (rozbrajający Elli Walach), swojego sąsiada, jednego z ważniejszych scenarzystów filmowych złotych czasów Hollywood. On także odegra w życiu Iris ważną rolę, a i ona dla niego stanie się kimś bliskim. Tyle fabuły, cudownie proste prawda? Proste, lekko banalne, ale za to jakie urocze i sympatyczne:)
Widziałam film "Holiday" już kilka razy i każde oglądanie sprawia mi ogromną przyjemność. Kino to milutkie i niegłupie, do tego dobrze zagrane. Nie jest to taka zwyczajna komedia romantyczna. Rządzi się wprawdzie jej prawami, ale bez szkody dla jakości filmu:)
Tym, którzy filmu nie znają (pewnie nie jest ich wielu)szczerze polecam, a tym którzy znają nie zaszkodzi powtórka:)
Miało być o dwóch filmach świątecznych, ale nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym filmie, który oglądnęłam wczoraj nocną porą korzystając z tego, że jutro wstawać nie muszę. Widziałam już ten film w kinie kilka lat temu, za drugim razem wydaje mi się jeszcze lepszy niż za pierwszym. Mowa o filmie sprzed czterech lat "Wszystko będzie dobrze" Tomasza Wiszniewskiego.
W głównej roli zobaczymy rewelacyjnego, Roberta Więckiwicza, oraz występującego pierwszy raz na dużym ekranie, nie ustępującego jednak aktorskiego pola młodego Adama Werstaka. Miałam wczoraj szczęście do filmów o prostej, troszkę nawet banalnej fabule (z korzyścią dla wszystkich trzech filmów), i taka właśnie fabuła mało skomplikowana była we "Wszystko będzie dobrze".
Paweł wspomniany Adam Werstak jest chłopakiem pochodzącym z biednej rodziny, ojciec się zapił, starszy brat (Daniel Mankolski)jest upośledzony i jakby tego było mało to matka chłopców (Izabela Dąbrowska) choruje na dość mocno zaawansowanego raka. Coraz bardziej cierpi, synowie starają się jak mogą by jej pomóc, ale nie wiele już mogą zrobić. Paweł nie mogąc udźwignąć tego cierpienia zawiera układ z Matką Boską, że jak dobiegnie do Częstochowy na Jasną Górę to matka odzyska zdrowie. Plan to ambitny, bo chłopak mieszka nad morzem w okolicy Gdańska, więc na drugim krańcu kraju. Wprawdzie bieganie to dla niego nie pierwszyzna, nawet osiąga małe szkolne sukcesy w tej materii, ale co innego biegi dookoła bieżni, a co innego wyprawa przez całą Polskę. W drodze postanawia chłopakowi (z początku z dość niejasnych powodów)towarzyszyć nauczyciel Wychowania Fizycznego, czarna owca miasteczka, były sportowiec, aktualny alkoholik. Do pokonania mają wiele kilometrów. Paweł biegnie przed autem, auto prowadzi niekoniecznie trzeźwy nauczyciel. Dość burzliwie przebiega ich wspólna podróż, i nie wiadomo kto komu jest bardziej potrzebny, w tej wyprawie nie tylko po drogach naszego kraju, ale i w głąb siebie. Obaj walczą ze swoimi słabościami Paweł z fizycznymi ograniczeniami a nauczyciel z objawami odstawiennymi (chłopak zabrania mu pić). Czy uda się Pawłowi dotrzeć do miejsca przeznaczenia? Czy Matka Boska wywiąże się z zawartej umowy, czy może jednak była to umowa jednostronna? Jaką naukę wyniesie ze wspólnej podróży nauczyciel?
Mocno polecam ten bezpretensjonalny, mistrzowsko zagrany zarówno przez Więckiewicza jak i młodego Werstaka film. Nie zaszkodziłoby urozmaicić trochę wątki poboczne, ale nawet bez tego, to bardzo dobry polski film:) Zarzucano mu, że jest religijny, że obraz bezczelnie promuje jedną opcję. Ja tego w najmniejszym stopniu nie odczułam. Szczerze powiedziawszy dla mnie jest to prostu kino drogi, właściwie zapomniałam, że Paweł biegnie na Jasną górę. Dla mnie chłopak biegł do celu, który sobie wyznaczył. Młody okazał się silniejszy psychicznie i emocjonalnie od dorosłego mężczyzny, być może niosła go wiara. Nauczyciel przestał już chyba wierzyć, że może być lepiej, jednak także dzielnie walczył. Duet Werstak-Więckiewicz na najwyższym poziomie. Do tego nastrojowa muzyka Michała Lorenca. Czy motyw muzyczny do złudzenia przypominający dźwięki z filmu "300 mil do nieba" był świadomym cytatem? Na końcu film pobrzmiewa "Bandytą". Idealnie się muzyka zgrywa treścią filmu, dopełnia obraz. Polecam z całego serca to kameralne polskie kino:)
Ja jak zwykle spóźniona zamiast posty świąteczne zamieszczać to "W mój dzień w książkach" się zabawiam, ale co tam jak to powiadają mój cyrk moje małpy:))
Niestety nie potrafię zrobić tak, żeby Was odsyłało do "recenzji" tak jak Wy to czynicie. Trudno:)
Zaczęłam dzień z Handlarzem czasem
w drodze do pracy zobaczyłam Ludwiga
i przeszłam obok Akademii pana Brzechwy
aby uniknąć Nieszczęśliwego wypadku podczas wniebowzięcia
ale oczywiście zatrzymałam się przy Domku dla trzech kotów
w biurze szef powiedział Ja wykopalisko
i zlecił mi zbadanie Obwodu głowy
w czasie obiadu zGringo wśród dzikich
zauważyłam Tą ktorą nigdy nie byłam
pod Chmurdalią
Potem wróciłam do swojego biurka Między wschodem a zachodem
nastepnie w drodze do domu kupiłam Dom Augusty
ponieważ mam Rzeczy pierwsze
przygotowując się do snu wzięłam Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny Wisławy Szymborskiej
i uczyłam się Niezwykłych przygód Pomponiusza Flatusa
zanim powiedziałam dobranoc Hanemannowi.
Rzecz jasna nie wykorzystałam wszystkich tytułów ważnych dla mnie w tym roku.
KRÓTKA RELACJA Z PIERWSZYCH DNI PRACY:)
DZIEŃ PIERWSZY-WTOREK POD ROBOCZYM TYTUŁEM: "6 RANO= SZOK!"
Pierwszy dzień wypadł mi we wtorek, ponieważ w poniedziałek musiałam załatwić jeszcze kilka pieczątek potrzebnych do wypisania umowy. W rzeczony poniedziałek położyłam się grzecznie o godzinie 23 (wow!), no ale cóż z tego jeżeli organizm był tak zaskoczony tą nagłą, wczesną zmianą pozycji pionowej na horyzontalną, że nie spał, leżał, przewalał się. No nic. Nie takie rzeczy:)
Obudziłam się (bo jednak trochę spałam) przed budzikiem, a to równa się szczęście wybudzić się samemu (czyli nie w fazie REM), tylko dlaczego godzinę przed czasem? Wstałam, głowę umyłam (nawet), owsiankę (według kuchni pięciu przemian) zjadłam (żeby nie gryźć-bo kto to widział o szóstej rano gryźć cokolwiek!) i dziarsko wyruszyłam w NOC! Tak wiem wiem, że nie ja jedna, ale ja pierwszy raz w życiu do pracy o takiej wczesnej porze (wcześniej to na ósmą). Jednak dobrze mi się w towarzystwie Trójki szło noga za nogą tup, tup. Chichrałam się pod noskiem, bo akurat Niedźwiedziowy benefis wspominano. Dobry początek dnia!
W pracy bardzo miło mnie przyjęto. Koleżanka, która przede mną siedziała w podziemiu bardzo się mną zaopiekowała. Gdyby nawet tak się nie stało, też bym dała sobie radę. Bo dlaczegóż by nie?:)
A jak na dole? Na dole magazyn około 100 metrowy, po jednej stronie książki (językowe) i magazyny, czasopisma, a po drugiej gazety papierowe (tam więcej kurzasto) i zimno.
I dobra dla mnie wiadomość. Mogę słuchać Trójeczki! Jak jestem sama rzecz jasna, czyli zwyczajowo dużą część zmiany:)))))
O 12 okazało się, że jest wigilia pracowa i wszyscy udajemy się na poczęstunek i już nie wracamy do pracy. Dobry dzień to się nazywa:) Na wigilii życzenia, dość oficjalna atmosfera, do przeżycia:) 1,5 godziny przed czasem z bólem głowy ląduje w domu. Delikatny początek.
ŚRODA-URYWAM SIĘ Z PRACY, CO MI SIĘ WCALE NIE OPŁACA:(
Urwałam się z pracy po godzinie 10, ale nie myślcie sobie, nie wagarowałam, wyskoczyłam "służbowo" podpisać umowę w rektoracie.W tym celu musiałam zrobić sobie wycieczkę autobusem MZK numer 7. Pierwszy raz nim jechałam i więcej nie pojadę! Nie lubię autobusów numer 7!
Zawsze kupuje bilet (jazda bez biletu jest dla mnie zbyt dużym stresem) i ZAWSZE go kasuje. W tej materii moje zachowanie przypomina lekką nerwicę. Zawsze kasuje bilet i sprawdzam podczas jazdy czy na pewno skasowałam, na dłuższych trasach nawet dwa razy. Wiecie jak to jest z czynnościami często wykonywanymi, automatyzują się i już często nie jesteśmy pewni czy je wykonaliśmy. Ja tak mam z kasowaniem biletu, dlatego zawsze sprawdzam kilka razy w jakim jest stanie i dbam o to, żeby znajdował się w miejscu łatwo dostępnym, nie między papierkami czy starymi biletami. Po co się nerwowo trzepać podczas kontroli? No i w środę nie skasowałam biletu! Ale o tym, że jest cudownie nie naruszony zorientowałam się dopiero podczas podawania go pani kanarowej:(
No i mandacik 70 złotowy. Taki prezencik świąteczny. Zła byłam!!! Na siebie, na kanarową. Ehhhh. Trudno stało się.
Czwartek był już normalnym dniem pracy. Od A do Z bez przerw na wyprawy i przyjęcia wigilijne. Zmarzłam tyle Wam powiem. Teraz w czasie przerwy świątecznej kiedy nie ma studentów niewiele się dzieje bo zamówień nie ma. Musiałam sobie wymyślać zajęcia, snułam się więc między półkami, tu zajrzałam w Tygodnik powszechni z 1960, tam w świeże Kino i Charaktery. Nie powiem miło, miło! Jednak jak tak się kręcę pomiędzy tymi książkami, które mnie w ogóle nie interesują, to wyobrażam sobie w jakiej szczęśliwości jak bym się znajdowała w godzinach pracy gdyby to był magazyn wypożyczalni głównej. Snuła bym się przez 8 godzin pomiędzy biografiami, reportażami, nowościami z beletrystyki i jeszcze by mi za to głaskanie książek płacili! Odlot. No, ale wypożyczalnia to inny budynek inny dział. Dobrze, że przynajmniej magazyn mieści te gazety i czasopisma, bo przecież mógłby to być magazyn tylko książek w językach obcych, starych podręczników pisanych cyrylicą. Brrr. Umarł w butach!:)
Trzeba sobie wynajdować radości bycia tam na dole, jeśli już wypłata rzuca na klęczki z rozpaczy:( Nie spodziewałam się wprawdzie kokosów, no ale żeby tylko wiórki kokosowe?
Czwartek zakończył się miłym BARDZO! akcentem. Wiadomością o dzisiejszym wolnym! Dzięki temu zamiast siedzieć w pracy i zastanawiać się jaką obrać strategię żeby jeszcze zdążyć troszkę posprzątać, siedzę w domu, piszę posta i zaraz zamierzam dom upodobnić do domu, bo przez ostatni czas to...brak słów, brak słów!:))
Przez cały dzień nikt nie wiedział jak to będzie z piątkiem, czy krótszy dzień pracy czy wolne. Dyrekcja sobie zrobiła urlopowanie i zadzwonili przed samym końcem pracy. Ale za to jaka radocha! Jedna osoba się nie cieszy, bo ktoś musi pełnić honorowy dyżur w razie jakby ktoś jednak zechciał odwiedzić czytelnie czasopism (zamiast sprzątania na przykład)
Bardzo mi się podobał ten 3 dniowy tydzień pracy hihi. To połowa tygodnia, bo poranna zmiana liczy sobie 6 dni roboczych. Dam radę:)
Słuchajcie rano udałam się do skrzynki w celu sprawdzenia czy może nie kwitnie tam awizo paczki ze Znaku. Awiza nie było (póki co paczkonosza też), ale za to dostałam kartkę od Mag! Niby nic, ale dla mnie to wielka radość jest, bo to moja pierwsza i zapewne ostatnia świąteczna kartka. Ja nie wysyłam, bowiem mam alergię na urząd pocztowy, organicznie nie znoszę tego miejsca. Mam tak od dziecka. Wspominałam Wam, że listy do babci potrafiłam nosić tygodniami w torbie, aż w końcu się deaktualizowały i trzeba było pisać nowe? Nie? no to teraz wspominam hihi
Kartka od Mag:)
W środku w kopercie z namalowaną choinką i gwiazdą znajdował się opłatek, co mnie wzruszyło jeszcze bardziej, bo my dwa bezbożniki (a nawet nas więcej) opłatka nie mamy i mieć nie zamierzaliśmy. Jak zwykle chcieliśmy łamać się chlebem (jak pierwsi chrześcijanie hihi), ale w tym roku się złamiemy opłatkiem! Mała rzecz, kiedyś taka oczywista jak kartka pocztowa z życzeniami, a ile radości i wzruszeń!
Kochani moi w ten czas Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam dużo uścisków, przytulasków pod choinką, ważkich rozmów przy stole, odrobiny zadumy, mnóstwa ciepełka i pysznego żarełka!
Nie wiedziałam którą kartkę mam zamieścić, że Tylkowski to wiedziałam na pewno. Ot będzie dosłownie:)
Przeglądając stronę z kartkami Tylkowskiego niejednokrotnie zarykiwałam się ze śmiechu. Polecam! Cudo!
Zasadniczo kolędy mnie nie wzruszają, ale jest taka jednak kolęda, która rozdziera mi co roku serducho na małe cząstki
Kolęda dla nieobecnych, muz. Z. Preisner, śpiewa B. Rybotycka.
A ta piosenka mnie zawsze skleja. Nie jest to kolęda, ale każdy ma swój utwór, który jak żaden inny kojarzy się z czasem świątecznym. Ja mam ten:
Piosenka "Piotr" pochodzi z płyty:
Słucham więc przyszły Święta! Kocham te dźwięki! Cała płyta jest cudowna. Na pożegnanie: Wielka woda Janusz Radek. Wychodzi na to, że jeśli kolędy, to tylko te Zbigniewa Preisnera. GENIUSZ!
O wadze tej płyty i innych rytuałach świątecznych wspominałam już kiedyś przy okazji Świąt Wielkanocnych. Jeśli ktoś ma ochotę zapraszam:
Właśnie w tej oto chwili przerwałam pisanie posta. Chciałam napisać "recenzję" filmu, a może i kilka słów o Teatrzyku oglądniętym wczoraj na Kulturze, ale kochani! moje zwoje w mózgu, w drugim dniu pracy, w drugim dniu pobudki w porze ciemności za oknem się z nagła zupełnie wyprostowały. Połacie nizinne mam w głowie i echo, wiatr hula w tych pustych przestrzeniach. Spod palców mających ambicję napisania kilku mądrych słów wypłynęły zdania bełkotliwe, nieskładne i zupełnie bez sensu! Niechaj dowodem na moje umysłowe uwstecznienie będzie powyższe zdanie...czy bełkotliwe zdania mogą wypłynąć spod palców? a może spod palców u stóp one wypłynęły? Mój organizm znajdujący się w głębokim szoku przystosowawczym może i taką przewrotkę wykonał. To jest możliwe, bo jeśli ja sowa, ja sowa nagle staje się skowronkiem to z organizmem mogą się zadziać rzeczy różne:)
Najbardziej uciążliwe jest jednak to, że mam takie wrażenie, że ktoś (bardzo wredny) wyciągnął mi z głowy (być może przy pomocy otworu paszczowego) mózg i wsadził w to miejsce gąbkę, nie, nie tą chłonną, a taką smętną wyciśniętą.
Wczoraj postanowiłam, że zamiast wgapiać się w tv poczytam, doba moja się dramatycznie skróciła więc muszę wybierać. Wybrałam więc lekturę książki w towarzystwie Trójeczki i wiecie co? Przestałam rozumieć słowo pisane! Skupienie zero, aktywność mózgu hmm? Kilka razy czytałam ten sam akapit i ciągle nie składało mi się nic w całość. A czytałam (a raczej próbowałam czytać) lekkiego, potoczystego Mendozę! (nie zabieram się więc za Mariana Pilota, którego książkę wciąż kończę), bo jeśli poległam na Mendozie!
Mam nadzieję, że te poranne wstawanie nie uczyni ze mnie wtórnego analfabety i że mój mózg sobie przypomni do czego służy. Ciało sobie radzi nawet nieźle ze wstawaniem o dziwnej porze, ale z umysłem słabo. Oj słabo, dlatego zamiast dalej pisać zajmę się czynnością odtwórczą, czyli oglądaniem serialu na Ale kino "The killing" (tam fabuła dość skomplikowana, czy sobie poradzę? hihi... a potem?...potem...pójdę spać:)
Na zakończenie przedstawiam Wam naszą choinkę. Bawi nas ona niezmiernie, szczególnie jej górna część. Jest lekko upośledzona, musieliśmy ją zabrać do domku. Bo jeśli nie my, to kto?
Kochamy cię choinko!:))) choinko zostań wśród nas!
pod choinką nasz wigilijny Karp z rodziny niejadalnych:)
Książkę o swojej matce napisał jej straszy syn Sean Heburn Ferrer. Bardzo emocjonalna to książka jest, ale trudno oczekiwać żeby było inaczej jeśli autorem jest osoba silnie z bohaterką książki związana. Bardzo ładnie wydana jest ta pozycja, gruby kredowy papier, przejrzysty druk no i mnóstwo zdjęć. I to właśnie one, te zdjęcia są najciekawsze. Sean Hepburn Ferrer posługuje się słowem pisanym sprawnie, dużo emocji i miłości jest w tej opowieści o kobiecie, która nie tylko była aktorką o niesamowitej urodzie, ale przede wszystkim była cudowną mamą i dobrym człowiekiem. Jednak jest w tym jego pisaniu coś co mnie drażniło podczas czytania. Szczerze powiedziawszy z radością docierałam do stron ze zdjęciami. Nie wiem dlaczego, ale nie przypadł mi ten sposób narracji. Nie, nie męczyłam się podczas czytania, ale też nie weszłam w historię z otwartym sercem (być może jestem nieczułym potworem), nie przeczę wzruszyłam się kilka razy czytając o działalności Audrey w UNICEF, ale czegoś mi w tej książce zabrakło. Czegoś brakło, czegoś było za dużo. Książka pomimo dość dużego formatu czyta się jednak błyskawicznie za jednym posiedzeniem.
Syn opowiadał nie tylko o swojej relacji z mamą, ale także o Audrey relacjach z apodyktyczną matką i nieistniejącej relacji z ojcem, którym mimo wszystko się w jakiś sposób opiekowała do końca jego życia. Nazywała to swoim obowiązkiem, tak ją wychowano. Czcij ojca swego i matkę swoją nawet pomimo krzywd jakie rodzice wyrządzili. Jest we mnie głęboki sprzeciw wobec takiego rozumowania. Przez całe swoje życie Audrey stawiała siebie na samym końcu, najpierw rodzina, świat cały i jak starczy czasu to kilka chwil na siebie. W dorosłym życiu doświadczyła kilku poronień, to także musiało w niej zostawić głęboką ranę. Mocno przeżywała swoje wyjazdy do Krajów Trzeciego Świata, w dzieciństwie sama doświadczyła traumy wojny, głodu i ogromnego strachu, niosła ten emocjonalny bagaż przez całe życie. Po wyprawach do Somalii załamała się, pomimo tego jednak nie przerwała swojej działalności na rzecz dzieci. Wielki podziw i szacunek dla tej cudownej postaci. Mam jednak takie przekonanie, że traumy dzieciństwa i ból spotkań ze skrajnym nieszczęściem dzieci przyczyniły się do rozwoju choroby, nie wypowiedziane trudne emocje wypełniają każdą naszą komórkę, ciało pamięta każde wydarzenie, to dobre i to złe i ciało reaguje, chorobami. Audrey Hepburn zmarła na raka jamy brzusznej.
Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia...
Mała Audrey z mamą.
Kilkuletnia Audrey:)
4-letnia Audrey z tatą. Niedługo potem ojciec opuścił rodzinę.
Dorosła już córka z ojcem. Spotkali się po raz pierwszy po 25 latach.
Audrey nie lubiła siebie. Od dziecka uważała, że jest zbyt chuda i ma za duże stopy w stosunku do reszty ciała.Hmm nie można temu zaprzeczyć, choć zdjęcie niewyraźne, stopy faktycznie nie najmniejsze:) Ja tu widzę przyszły szyk i elegancję Audrey Hepburn:)
Rysunki małej Audrey
Audrey-nastolatka:)
Audrey szczęśliwa mężatka (tu z ojcem Seana Melem Ferrerem)
Audrey szczęśliwa mama- z małym Seanem.
Audrey i Mel z psem i sarenką:)
Ulubione zdjęcie autora książki.
Rodzinka:)
Rodzinka troszkę już starsza.
Audrey z drugim mężem Andreą Dotti
Rodzina powiększona o małego Lucę.
Bracia Sean Ferrer i Luca Dotii
Mama i synowie.
Z ostatnim partnerem na wyprawie z UNICEF
Zdjęcia w książce umieszczone były dużo bardziej drastyczne, ale wybrałam to pozytywne.
Dom w Szwajcarii- w nim zmarła w 1993
Moje ulubione zdjęcie:)
Czy to możliwe żeby tak piękne kobiety po ziemi chodziły?
Słowa, słowa, słowa-tak było u Szekspira, a u mnie zmiany, zmiany, zmiany, no może nie tak liczne, ale jednak zmiana jakaś w moim życiu nastąpi:)
Otóż moi kochani od wtorku idę do pracy:)
Zanim zaczniecie mi gratulować, to przyznam Wam się szczerze, że nie skaczę ze szczęścia pod sufit, ale też łez rzewnych nad tym faktem nie wylewam. Szału nie ma. Nie jest to praca w zawodzie, nie jest to praca specjalnie fascynująca, ani płatna dobrze (w najmniejszym stopniu), ale nie ma co prawić o tym, czym ta praca nie jest, może dla zdrowia psychicznego lepiej mówić o tym czym ta praca jest. Jakie walory przedstawia? Hmm dla kogoś kto bez pracy był dwa lata (z przerwami) sam fakt, że praca w ogóle JEST powinien być już argumentem unoszącym ze szczęścia nad ziemią. Ogromnym plusem jest to, że praca ta jest w firmie państwowej, pewnej, z której jak podskoczy najniższa krajowa nikt mnie nie wyrzuci w ramach oszczędności, minusem jednak jest umowa na zastępstwo, plusem, że owe zastępstwo może trwaaać i trwaaać. No ale do rzeczy!!
Od wtorku rozpoczynam pracę w uniwersyteckiej bibliotece, napięcie rośnie...jako młodszy bibliotekarz...(brzmi ładnie)...jako magazynier/magazyniarka?...napięcie maleje gwałtownie:)
Na rozmowie, której nie traktowałam jako rozmowy szczególnie znaczącej (po prostu zaniosłam CV) dowiedziałam się wszystkiego co najgorsze na temat pracy w magazynie, że bywa fizyczna, że kurz, że alergię, że dwie zmiany (7-15, 10-18, w wakacje i czas świąteczny jedna zmiana 7-15 buuu!-pora dla sowy zabójcza!) że kiepsko, że mam wyższe wykształcenie, i to praca poniżej moich kompetencji.
Ja niewzruszenie odpowiadałam, że mnie to nie przestrasza, że nie takie rzeczy się w życiu robiło, że ja muszę pracować. Zrobiła ta moja szczera postawa dobre wrażenie i do pracy zostałam przyjęta:) No!
Już jestem po szkoleniu, już wiem na czym polegać będą moje obowiązki. Będę obsługiwać magazyn czasopism i książek językowych. Mam już przygotowany ciepły zestaw rzeczy nie najładniejszych, bo zapomniałam dodać, że tam nie najcieplej jest, a o wszędobylskim kurzu już wspomniałam:) Do tego ta CISZA! Ja rozumiem na górze w czytelni, ale tam na dole, w samotni? Ponoć mogę słuchać radyjka, ale czy usłyszę wtedy windę przybywającą z góry na dół z zamówieniem? (winda znajduje się w pomieszczeniu przejściowym za zamkniętymi drzwiami, wieje tam jak diabli) w ciszy ją ledwo słychać...hm ale tyle godzin bez Trójki!!! NIE! Tak się przez te lata przyzwyczaiłam do towarzystwa Trójeczki, że jakoś sobie tego nie wyobrażam. We wcześniejszych pracach radyjko mi grało. CISZA i pan Boguś mój magazynowy nowy kolega, z którym będę się spotykać przez kawałek zmiany stanowią punkty zapalne owego przedsięwzięcia zwanego pracą.
Ogromnym plusem tej pracy jest to, że jak się sprawdzę, to oni mnie wyciągną z dołu i pójdę na górę. Wyjdę z podziemia z konspiracji wyjdę być może. Za rok do użytku ma być oddana nowa siedziba więc realne szanse na stałą, bezpieczną pracę są. A że nie w zawodzie. No cóż. Taki kraj. Z tych wszystkich dotychczasowych możliwości ta praca wydaję się najbardziej normalna. Bo co wcześniej? 10 godzin pięć dni w tygodniu przed kompem, albo stanie w sklepie trzy 12 godzinne dniówki? No nie:) Szanujmy swoje oczy i nogi. Należy mieć tylko nadzieję, że nie mam alergii na kurz i że jakoś ta moja sowia natura się przestawi na takie poranne pory:)
Zmiany zaszły także w naszym tzw: salonie. Wzięło mnie znienacka na małe przemeblowanko. Szafa przeszła z lewa na prawą, fotel się przesunął i zrobiło się gustowne miejsce dla mojej nowej toaletki, którą już Wam przedstawiałam. Póki co pozostanie w starej, oryginalnej szacie. Dobrze się prezentuje nasz salonik. Klimatycznie i przytulnie:)
Proszę bardzo:
Jak wchodzę do pokoju (cytując klasyka) to po lewej ręce...
a po prawej ręce jest tak:)
Kilka dni temu dokonałam wymiany (że ja na to wcześniej nie wpadłam) w moim antykwariacie. Za kilka niepotrzebnych mi książek (uważam, że powinnam dostać za nie więcej pieniędzy!) i dopłaceniu 10zł kupiłam książkę, na którą czaiłam się już dłuższy czas. Ale dotychczas za kwotę 20zł (bo tyle kosztowała normalnie) udawało mi się kupować więcej niż jedną sztukę, więc ta książka leżała w kategorii drogie:) Jednak i przyszedł czas na nią. I tak cierpliwie na mnie długo czekała:)
Do tego, że zaopiekować się książką muszę czym prędzej przekonała mnie pewna Karolka:)
Ostatnio w sklepie Tesco po wyłożeniu zakupów na taśmę zrobiło mi się śmiesznie. Jakiś tak zestaw niecodzienny:)
Gazetę Sens (zawsze się uśmieje pytając w kiosku czy jest Sens?) kupuje od pierwszego numeru. Nie budzą we mnie treści w gazecie zawarte takich emocji jak kiedyś, ale kupuje...taki los zbieracza:) Do pora i Activi stosunku emocjonalnego nie mam:)
Pietruszkowa tancereczka w zupie ogórkowej żywota swego dokonała:)
Ostatnią informację żeby Was nie drażnić zostawiłam na koniec. Otóż moi drodzy wygrałam u Maleństwa z Półeczki z niebieskimi migdałami http://poleczkazmigdalami.blogspot.com/ w znakowej rozdawajce książkę.
Wybrałam Manna i Maternę:)
I jeszcze jedno słowo o nowej akcji społecznej mającej na celu promowanie książek "Nie czytasz? Nie pójdę z Tobą do łóżka", w której udział wzięli znani i lubiani:))