"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

środa, 6 czerwca 2012

Nadszedł czas na post zbiorczy, czyli o tym i owym słów kilka (albo kilkaset!)

Witajcie:)
Tak, tak znów mnie czas jakiś nie było, więc przyszła pora na Telesfora, tfu na posta zbiorczaka, który pisany jest z opóźnieniem,  bowiem ambicją moją było napisanie go i umieszczenie w niedziele. Niestety plan pozostał nie zrealizowany, bo dziewcze dostało globusa i cały dzień leżało i kwiliło. HA! nawet się z piżamki nie przebrałam. Nie pomagały tabletki przeciwbólowe, ani nawet pokraczane pozycję jogi, co to niby pomagają na boleści głów wszelakich, w tym i mojej. Ale niestety pozostałam z tym bólem w uścisku aż do poniedziałku. Pogoda i pełnia mi to zrobiły. Gupi księżyc gupi! a i deszcz gupi:)
Ale, ale dlaczego akurat w niedzielę panienka z globusem chciała post umieścić zapytacie (albo i nie), ano między innymi dlatego, że w niedziele pan Wiesław Michnikowski obchodził moi drodzy 90-te urodzinki i uznałam, że należy się panu Wiesławowi wspomnienie w poście:) Pana Michnikowskiego ubóstwiam bezwzględnie. Kabaret Starszych Panów, czy Dudek bez pana Michnikowskiego byłby niepełny, no a "Sęk" bez niego! Nie. Nawet sobie tego nie chcę wyobrażać! Znam go (pewnie jak większość) ze skeczy kabaretowych, albo z ról komediowych, w repertuarze dramatycznym powiadają sprawdzał się równie dobrze. W nocy z niedzieli na poniedziałek, korzystając z perspektywy wolnego poniedziałku obejrzałam starocia uroczego "Gangsterzy i filinatropi" z udziałem pana Michnikowskiego w drugiej części (w pierwszej cieszyć oko mogłam grą pana Holoubka). Tak to był najlepszy lek na ból głowy:)
Stooo lat! A nie dwieście lat!


Mistrzostwo świata!



Jakże ja lubię ten czas kiedy mój kolega, z którym przez przygotowania do przeprowadzki spędzam więcej czasu w pracy niż wcześniej już sobie pójdzie. Opowiedziałabym o tym "przypadku", ale nie chcę ryzykować w razie gdyby mój blog wpadł w ręce niepowołane. Powiem tylko tylko, że ów kolega mówi, mówi, mówi i mówi. Na jego cztery zdania przypada 1/3 mojego, nie wspominając już o tym, że peroruje także z radiem...wystarczy:)
Tak więc teraz już go nie ma. Krystyna Czubówna ogłosiła w radio godzinę 17 przede mną jeszcze 2h pracy. Raczej już będzie spokojnie. Jazzik mi gra (zgapiłam radyjko od Agaty Adelajdy) w Trójce gadają o tej porze, więc Niezly-Jazz Sprawdza wyśmienicie:) Uffff.
Jak na post zbiorczy przystało będzie o tym i o owym. 
Pierwsze o tym, będzie o książkach wypłatkach, jako że mamy już miesiąc czerwiec, a o majowych trzeba wspomnieć.
Tradycyjnie jedna książka jest z Czarnego z  serii Reportaż , który zbieram. Czekałam na tę pozycję już jakiś czas w końcu mam. 




"Czarnobylska modlitwa" Swietłany Aleksjiewicz dostępna tylko w twardej oprawie więc niestety droższa. W związku z tym chciałam poszukać jakieś drugiej książki niezbyt drogiej. I tak się kręciłam po tej księgarni. Co wziełam książkę, to 40zł, w dodatku nie mogłam się zdecydować. Musiałam mieć minę zagubionego w lesie Czerownego kapturka, bo mąż mnie w końcu odnalazł taką strapioną między półkami z troską otoczył ramieniem i zapytał, co ja taka ocipiała jestem. Na to ja szczerze, że nie wiem jaką książeczke mam drugą wybrać, bo wszystkie takie drogie. A on się pyta: a którą byś chciała najbardziej?, na to nieśmiało wskazuje tą najdroższą, wokół której myśli me obsesyjnie krążą od jakiegoś czasu. Pokazuje, a małżonek nie bacząć na cenę (69zł!) cap za knigę i biegnie do kasy (dodam jeszcze, że Swietłanę przezornie zabrał mi z ręki żebym nie mogła jej odłożyć), i na nic moje szarpania za rękaw, że może ten "Siódmy milion" to ja sobie kupię w przyszłym miesiącu jaką tą jedną. 
Kocham tego mojego męża, że on jako w gruncie rzeczy niespecjalnie czytający moją jazdę na kupowanie (w końcu mogę) rozumie:) Zresztą, co tu dużo mówić innego męża bym mieć nie mogła.

A teraz o owym słów kilka:
 W wolny poniedziałek przed jogą (dobrze) i jazdą (brr) zaszłam do antykwariatu, w którym dawno nie byłam, bo nic tam ostatnio godnego uwagi  nie uświadczyłam i  się moi drodzy mile zaskoczyłam. Oto wczorajsze łupy:




pierwsza radość: "Drwal" Michał Witkowski za 14zł- no jakże nie kupić!?
druga radość: "Czarny domek" Stanislav Komarek za 5zł- książkę czytałam i dlatego chcę ją mieć, nowiutka, za taką kwotę grzech nie kupić.
trzecia radość: "Szarlotka z ogryzków" Iwona L.Konieczna, Paweł Tomczyk za 4zł -także znam, przesympatyczne czytadło, czysta przyjemność czytania-przy okazji polecam.
czwarta radość: "Rozmowy w tańcu" Agnieszka Osiecka za 8zł -oczywiście, że czytałam i oczywiście, że musiałam ją nabyć! CAŁOŚĆ 31zł, czyli cena jednej nowej książki. Właścicielom antykwariatu powodzi się kiepsko więc dla nich 30zł za jednym zamachem to niezły pieniądz:) Wniosek? Wszyscy zadowoleni.

I o tym: 
Cóż za koincydencja tematyczana dwóch niezależnych rysowników, z dwóch różnych tygodników. Ubawiłam się, że hej. I mogłabym się pod tymi dwoma obrazkami podpisać wszystkimi kończynami. 
Pod tym ostatnim niekoniecznie, bowiem daleko mi mentalnie do mrówki. Gabarytami może trochę. Obazek tym bardziej mnie ubawił, bo nie nastąpiła identyfikacja z podmiotem lirycznym:)


Raczkowski "Przekrój"
Sawka "Polityka"
Raczkowski-PIĘKNE!


O tamtym: 
WIEŚĆI Z FRONTU POJAZDU Z L NA DACHU Z PAPRYCZKĄ NA POKŁADZIE: 



Ci, których nie bardzo ten temat interesuje mogą sobie spokojnie czytanie odpuścić. Nie obrażę się:)

Trzymając się planu dnia pt. poniedziałek to po wizycie na mieście była joga, a po jodze jazda dwugodzinna samochodkiem. Miałam taką nadzieje, że jakoś będzie mi lepiej po ćwiczeniach, ale pełnia i pogoda zrobiły swoje i wsiadając do wozu czułam się podle. Ech życie!
A jak mi idzie? Hmm szału nie ma moi drodzy. Naturalnego daru jazdy autem nadal nie posiadam, więc idzie mi raczej opornie.  Plasuje się raczej po stronie tych bardziej ułomnych hihi.
Kilka jazd wcześniej przez dwie godziny (dziękuje instruktorce, że mnie nie pchała za miasto) uczyłam się ruszać. Tak wiem, że niektórzy kursanci sobie radzą z tym nieźle. Mi wybitnie to nie szło. Przez pierwszą godzinę zatrzymywania się i ruszania na kilkanaście prób odpalenia auta kilka zaledwie udanych. Tzn odpalam auto, ruszam i gasnę. Podobnie jak nadzieja w pierwszej godzinie prób. Myślę sobie: a w dupie! wysiadam, idę do domu. Aż w końcu jest! Załapałam. Bardziej nogi niż ja. Tym razem na kilkadziesiąt prób wszystkie udane. Czuje autko swobodnie ruszam, zatrzymuje się, ruszam. Jogi babu! Ale cóż z tego jeśli na kolejnej jeździe na pierwszych światłach dupa! cztery zmiany świateł stoje i nie mogę ruszyć. Dobrze, że myślałam, że jedziemy starą trasą za miasto, bo gdybym wiedziała, że my do MIASTA  (to debiut był) jedziemy, to bym chyba już nie ruszyła spod tych świateł. Potem już różnie. Raz się udawało raz nie bardzo. Jak tylko spojrzę w lusterko i zobaczę ten sznurek aut ustawionych za mną (z kierowcami w środku nienawidzącymi tych eLek), to tak bardzo chcę ruszyć i nie tamować ruchu, że guzik mnie to wychodzi. Ale przecież ruszanie to pikuś w stosunku do tych głupich biegów. ŁO JERY! no kto wymyślił takie głupie coś!? No dobra ja rozumiem, że różne prędkości, to i różne biegi, ale żeby tak przy każdych światłach, pasach, zatrzymaniu się koniecznością była zmiana biegu spowrotem na jedynke to już przesada!:) I niby nie powinna z trójki wskakiwać jedynka, a mnie wskakuje. Takam zdolna bestia jest:) No, ale po jakimś czasie (zawsze te pierwsze minuty są najgorsze), zaczęłam jakby trochę łapać, dostałam pochwałe od Agnieszki (zaraz po tym zgasłam hihi) i sama siebie odwiozłam do domu. To był pierwszy, no drugi moment kiedy poczułam, że jest szansa, że to kiedyś ogarnę. Bardzo się fajnie z tym czułam, aż się cieszyłam na następną jazdę!
Nooo tak było do wczorajszej jazdy. Tak się paskudnie czułam i próbowałam przeforsować, że może jednak tylko godzinkę i nie do miasta, bo to już późno i obie jesteśmy zmęczone, ale nie z Agnieszką te numery Bruner. 
Tak więc pojechały my na miacho jeszcze trudniejszą trasą, trasą pełną skrzyżowań i skrętów w LEWO. Na dłuższych odcinkach biegi już kumam, ale wtedy kiedy trzeba je zmieniać szybko po kilka razy na krótszych odcinkach, i jeszcze je redukować, to ja już się poddaje moi kochani. Ci co jeźdzą powiadają, że to się robi później automatycznie, ale póki co wydaje mi się to niemożliwe. Rzecz jasna nie obeszło się bez wtop na skrzyżowaniach. Rzut oka w lusterko w celu oceny sytuacji ile samochodów i potencjalnych kierowców w ich wnętrzach chących mnie zamordować stoi za mną, zauważam stojącą tuż za mną drugą L i włącza mi się myślenie pt: muszę ładnie ruszyć żeby pokazać tej drugiej, że ja też umiem, że moja instruktorka mnie ładnie nauczyła...i jak myślicie ruszam???
  Nie rozumiem też tego co się dzieje na drodzę. Myśle jeszcze nie jak kierowca auta, komunikat na rondzie: skęcimy w lewo nic mi nie mówi. Hmm w lewo to znaczy w który wyjazd mam wjechać? Sama siebie wczoraj rozbawiałam przy próbie zmiany pasa, bowiem wydawało mi się, że to auto jadące za mną jedzie właśnie tym pasem, na który chcę skręcić i dlatego nie skręciłam. A to auto jechało tym samym pasem co ja i grzecznie się za mną wlokło dając mi szansę zmiany pasa, bo przecież od jakiegoś czasu sygnalizowałam taki zamiar. W końcu mnie z piskiem wyprzedziło. No kretynka! Żeby nie było tak strasznie, to było kilka i miłych momentów na trasie egzaminacyjnej. Podobają mi się skręty i zawracanie, które to manewry wychodzą mi nawet, nawet, ale przecież to kropla w morzu!:)
Reasumując po wczorajszych doświadczeniach znów mi się wydaje, że nici z tego moi mili! a najtrudniejsze dopiero przede mną przecież! Nie dam się, nie poddam. Dam radę, a jak nie dam, to nie dam i tyle w tym temacie:)


Dziękuje i pozdrawiam:)

3 komentarze:

  1. Uffff, przeczytałam. W końcu mam długi weekend, więc uszczknę go dla zaprzyjaźnionych blogerów/ek:)
    Poniedziałek chyba dla ogółu był ciężki, ale nawet najdłuższa żmija w końcu mija. Książki super, ciekawe i ambitne. A moja przygoda z elką na dachu odeszła ze smutkiem w przeszłość. Oblałam i nie powtarzałam. Tak chyba miało być. Trzymam kciuki:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uhuhu.. miło mi się czytało Twoje doświadczenia z jazd elką, bo sama w tym czasie w roku ubiegłym śmigałam nią po drogach trzęsąc się na samą myśl o egzaminie. Dlatego mogę Ci napisać, że wszystko jest dla ludzi, wszystko! Jeżdżenie elką - zapewniam Cię - to i tak najwspanialsza część kariery kierowcy (przynajmniej w moim wypadku). Jeżdżenie samemu jest dużo mniej przyjemne, jak dla mnie i o wiele bardziej stresujące. Och, jakich miałam świetnych instruktorów i jaką radość sprawiało mi wykonywanie tych wszystkich zakichanych manewrów - zmian pasów, zawracania, cofania itd.
    I tak nic nie przebije zmiany pasa na środkowy na rondzie ;), największy hard rock jak dla mnie. O... a jak idzie łuk?:)

    Trzymam kciuki, żeby udało się zdać za pierwszym razem, co jest bardzo możliwe, tylko trzeba nastawić się na walkę z egzaminatorem i własnym stresem ;).
    Mąż cudowny, książki ciekawe także ;).

    Pozdrawiam ciepło
    Elina

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję - książek (zwłaszcza Drwal i Osiecka - sama chętnie bym je kupiła - tanio jak barszcz!)oraz męża (mój też by mi kupił, jak coś, bo ma takie podejście, ale nie nadużywam;-) )
    Co do jazdy samochodem - ja z daleka omijam kursy i wołami nikt mnie nie zaciągnie. Też da się żyć bez prawa jazdy czego jestem żywym dowodem.
    Radyjko jazzikowe - piękne!
    zmykam czytać,
    Nie będzie mnie w blogosferze raczej przez jakiś czas,
    do zobaczenia, powodzenia!

    OdpowiedzUsuń