"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

wtorek, 19 czerwca 2012

Post zbiorczy, czyli o powieści wybranej i o weselu stulecia...i tyle w temacie posta:)

O jacie znów mnie długo nie było, a to wszystko dlatego, że w pracy nie mam dostępu do kompa i nawet jak jest chwila wolna, to nijak nie mam jak zasiąść, pozachodzić do Was, czy coś napisać. A dlaczego tak się dzieje? wszak komputer jak najbardziej stanowi wyposażenie magazynu. Ano dlatego, że komputer okupuje mój zmiennik Bogumił. Z dwojga złego wolę żeby okupował wtedy jest szansa, że czasem nie będzie mówił i uchroni mnie to przed niechybnym mordem między półkami na rzeczonym koledze. Że w ogóle nie będzie mówił to mało możliwe, będzie mówił do siebie, dyskutował z trójkowymi wiadomościami, narzekał na reklamy i zasadniczo do powiedzenia będzie miał coś na każdy temat, bardziej pod nosem lub mniej:) Co ma wspólnego brak dostępu do kompa z brakiem nowych postów? Jak już się doczłapię do domku, to wierzcie mi zamiast siedzieć z laptopem na kolanach wolę obejrzeć jakiś film, albo poczytać. Przymusowa redukcja aktywności. Dzień taki krótki na tej pierwszej zmianie.
 A cóż to się stało, że godziny pracowe, a ja do Was piszę? (post pisany w okolicy godziny 15). Ano to się stało, że mój ulubiony kolega B został wyekspediowany do drugiego budynku, gdzie jest potrzebny. I na jakiś czas (oby jak najdłuższy!) wracamy do starego systemu, czyli kolega B jest po połowie etatu w obu miejscach. Ze mną po 2h dziennie. Znaczy się po wielu tygodniach 6 godzinnej codziennej męki nastąpił powrót do raju. Zimnego, zakurzonego, ale wierzcie mi jednak RAJU:) Przede mną jeszcze trochę ponad 3h pracy, a potem 2h jazdy. Coraz bardziej i intensywniej zadaje sobie pytanie w stosunku do drugiego obowiązku: ależ po co mi ta MĘCZARNIA!?
Nadrobiłam zaległości w czytaniu Waszych blogów, ale niestety nie mogę zostawiać komentarzy, a tyle mam Wam do powiedzenia. Ehh 

Jeden z ostatnich postów dotyczył kryzysu czytelniczo-powieściowego. Pewnie się zastanawiacie na którą książkę padło, której książce przypadł w udziale los wyprowadzaczki z rzeczonego impasu. Miałam dwa podejścia. Jedno nieudane ku mojej rozpaczy, bowiem to na MYŚLIWSKIEGO ostatecznie miałam największą chrapkę, to w kierunku Mistrza najmocniej biło me serduszko. Jednak niestety Mistrz nie przeszedł dwóch testów. 
Test pierwszy: podczytywanie w pracy, wiedziałam że nie ma szans, wszak Mistrza się nie podczytuje, podczytywanie Mistrza  nie przystoi, Mistrza się CZYTA, Mistrza się smakuje każde słowo. Nie chciałam się bez walki jednak poddać. 



Test drugi: czytanie przed-spaniowe. Nawet nie próbowałam. Przed poranną zmianą czytam sobie zazwyczaj po godzince i najlepiej się sprawdzają książki z krótkimi rozdziałami, gdzie czytanie można przerwać w każdej chwili z mniejszym bólem, bo przynajmniej rozdział doczytawszy do końca. A u Mistrza Myśliwskiego wiecie jak jest. Niekończące się rozdziały, brak nawet akapitów, na których możnaby przerwać. Koszmar dla kogoś, kto musi doczytać rodział do końca inaczej nie zaśnie. To chyba rodzaj nerwicy:) Tak więc panie Wiesławie Szanowny póki co nie da rady:( 
 Drugi strzał odmienny zupełnie. Lekkie, niezobowiązujące Mariola moje krople...Czyta się szybko i przyjemnie, ale żeby mnie zachwyciło to niekoniecznie. Jednak książka zdała oba testy wyśmienicie. Można podczytywać w pracy i ma krótkie rozdziały. Przykro mi moje kochane książeczki, że takie testy przydaności musicie przechodził, ale cóż życie:)




Za mną cudownie intensywny weekend. Ślub i wesele wieloletniej kuleżanki, na którą od lat mówimy Buba (w skrócie Bu) i kolegi Maziego, który okazało się ma  na imię Wiesław! (tak, tak ubawiło nas to). W związku z tym doniosłym wydarzeniem gościliśmy u siebie stolice. Jakaż to była błoga sobota. Wspólne zjedzone śniadanko, potem radosne szykowanie się do wyjścia. Okazało się, że nasz gość potrzebuje na to więcej czasu niż my oboje z mężem. Nie obeszło się bez ekscesu w postaci zalanej łazienki. Jak szaleć to szaleć!
Krótka i zwięzła uroczystość w Urzędzie Stanu Cywilnego i tłumy znajomych. 


O 18 my się urwaliśmy na koncert Heya w ramach Dni Województwa Lubuskiego.
 To nic, że wcześniej spadł deszcz,  i brodziliśmy po kostki w wodzie (buty nie do odratowania)  Koncert należałby do wyśmienitych gdyby Kaśka wraz z bandem nie spóźnili się 45 minut. Nie zostaliśmy niestety do końca, bo czekało nas jeszcze weselicho. Smutni i wkurzeniu wychodziliśmy a w tle słyszałam leciał mój ukochany numer. Ależ mi było przykro!! 



Ale nic to, impreza weselna wynagrodziła nam wszystko. Wiedzieliśmy, że to będzie mega impra, ale że przebije po dwakroć naszą...tego nie wiedzieliśmy hihi. Wesele odbywało się w ogrodzie na środku ze zbitych desek znajdował się parkiet do pląsów. Mnóstwo pysznego żarełka i śladowe ilości tradycyjnego wesela. Żadnych oczepin, tylko pierwszy taniec, do którego "młodzi" nie podeszli do końca poważnie i chwała im za to. O i rzucanie bukietem w panny i kawalerów było. Reszta, to niekonwencjonalna "młodzieżowa" imprezka:)
Tyle Wam powiem, że szalone tańce w deszczu i w burzy przy:



i innych punkrockowych perłach jest doświadczeniem absolutnie bezcennym. W końcu panki nie cukierki, a miłości muzyczne z czasów młodości durnej i chmurnej pozostają w sercu na zawsze. Nawet starsza część weselników dawała radę. Musieli sobie radzić przy tych neutralnych utworach w wykonaniu np. nieśmiertlenego Króla Popu.  Byli dzielni. I tak być powinno w końcu to było wesele-impreza państwa młodych:) Nasze było podobne, też gościli Pistolsi i The Clash, jednak Mazi i Bu przebili nas specjalnymi efektami dźwiękowymi i pirotechnicznymi w postaci wyładowań atmosferycznych. Musieli mieć jakieś chody, bo burza wisiała dosłownie nad domem. No i ten deszcz ulewny spływający na me nóżki obute ostatecznie w trampki. Melanż trampek i zwiewnej kiecki godny lepszej frazy hihi.
A jak jeszcze Wam powiem, że na życzenie mamy panny młodej poleciał Slayer to nie uwierzycie. Hihi takie rzeczy tylko w Zielonej Górze:)
Zabawę ukończyliśmy w okolicy godziny szóstej, wcześniej zachwycając się pobudką słońca i chwiejąc się przy dźwiękach Piatnicy i Marillion. O rany jak było bosko!
Mniej bosko było kilka godzin później, ale pozwolicie, że tę kwestie jednak wspaniałomyślnie przemilczę. Dodam jeszcze tylko, że po jakiś dwóch godzinach snu z fazy REM wyrwał mnie olbrzymi skurcz w łydce. Tak więc oprócz kaca jeszcze kuśtykałam sobie. Noga niemrawa jest jeszcze dziś (stąd mój lęk przed dzisiejszą jazdą, bo to lewa noga!) Niemrawa byłam wybitnie i ja w całej swej okazałości wczoraj w pracy, bo po tym intenstwnym cudownym weekendzie nie mogłam wylądować na orbicie Ziemia. Tyle się wydarzyło, że miałam wrażenie, że piątek od poniedziałku dzieliło więcej dni niż przypisowe dwa dni:) 
KONIEC.

4 komentarze:

  1. O!
    Też byłam na weselu, wrażenia równie znakomite ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Byłaś na koncercie Hey! Zazdraszczam!

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja dzisiaj cały dzień blogi przeglądam. Dałam sobie trochę luzu, po stachanowiec się ze mnie zrobił. Cały czas przed kompem siedzę w pracy i również po powrocie do domu mam go dość.

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam takie niekonwencjonalne wesela :D...!. Szybkiego powrotu do sprawności pełnej życzę.

    OdpowiedzUsuń