"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

niedziela, 24 listopada 2013

A mury runą, runą, runą...o nie byle nie mury starego miasta Dubrovnik! Ciąg dalszy...:)

Witajcie będę namolna i konsekwentnie umieszczę kolejny odcinek przygody chorwackiej. Po to ją przecież pisałam. Zrobię to pomimo tego, że nie jestem pewna czy ktoś to jeszcze czyta. Co tam. I ja też od dłuższego czasu nie jestem aktywna blogowo, a od niedawna zupełnie nie korzystam z komputera co mi akurat bardzo służy. Korzystam z internetu w telefonie i dzięki temu poświęcam czasu tylko tyle ile jest mi niezbędne. Ma to swoje plusy i minusy. Niezaprzeczalnym minusem jest to, że już zupełnie wypadłam z torów blogowych (teraz już nawet jako obserwator!). No nic. Taki czas widocznie. Tak  czy siak relację mam już napisaną. Tylko ją sobie redaguje i dodaję zdjęcia (co też nie jest najprostsze i trzeba temu poświęcić czas) więc dokończę to co zaczęłam. A nuż a widelec jeszcze kogoś opowieści blogowej, niewiernej koleżanki interesują? :)
Zaraz, zaraz gdzie ja skończyłam? Wyjechaliśmy już z Hvaru i wylądowaliśmy pod Dubrovnikiem. Za nami pierwsza wyprawa do miasta przed nami następna...
 
  sobota 14.09

Dzień postanawiamy przeznaczyć na plażowanie na pobliskiej plaży. To pierwsza plaża, na którą z campingu musimy trochę podejść. W dół i w dół. 

 w dół i w dół...

Plaża nieciekawa betonowa, z obskurna knajpą. EEEE. Na szczęście mąż idzie kawałek dalej po schodkach w górę i w dół i odnajduje dużo fajniejszą miejscóweczkę. Na niej się wylegujemy. Tu woda jest naprawdę ciepła. Dużo cieplejsza niż we wcześniejszych miejscach.

 Moja rozgwiazda:)

 Zastanawiamy się nad dalszym planem. Ja optuje za odwiedzeniem Herceg Novi pierwszego miasta w Czarnogórze. Kotor miał być w poniedziałek. Nasi znajomi zapowiadają, że mają tam być w tym dniu. To znaczy w okolicach. Oni dopiero zaczynają swoje wakacje. Czarnogóra to tylko przystanek. Jadą w kierunku Albanii. Może uda się nam spotkać. Mąż uważa, że bez sensu jest jechać dziś do Herceg Novi wracać i na następny dzień jechać dalej do Kotoru. Trochę się miotamy. W końcu decydujemy się jechać jutro przez Herceg już do Kotoru i wrócić na noc do Orasac. Ja się peniam, bo boje się tamtejszych dróg nocą. Nieuważnie przeczytałam forum i opis dróg za Kotorem pomyliłam z drogą do Kotoru. Absolutnie nie chcę jechać w nocy!

Nasi tu byli? Ławka w drodzę na plaże:)
 
Decydujemy się więc, że jutro spakujemy bambetle, pojedziemy do Kotoru i zostaniemy tam na noc. Gdzie jeszcze nie wiemy. Nie podejrzewam, że będzie to camping. Czytałam, że ich stan nie jest najlepszy. Pada też pomysł, żeby wracając z Kotoru już lecieć do góry kraju. Tym samym będziemy mieli bliżej do granicy. Też zaoszczędzimy nie jadąc autostradami. No nic to zobaczymy co przyniesie jutro:)
Tymczasem zbieramy się ponownie do Dubrovnika. Dziś mury. Autko zostawiamy tam gdzie wczoraj. Wchodzimy gdzieś tak w okolicy 17. Mury czynne do 18.30 więc jest czas. Wchodzimy (wcześniej kupując dwa bilety po 90kun). Z początku szału nie ma, zastanawiałam się nawet o co o ten cały krzyk z tymi murami, ale im dalej i wyżej tym robiło się ciekawiej.

 na początku wędrówki nudnawo nieco.

 obowiązkowo zdjęcie z praniem w tle.

 Powoli zaczęło zachodzić słońce. Podobnie jak w Hvarze trafiliśmy na te niesamowite światło wędrujące po dachach. No jest magia i jest moc. Dawno minęła godzina zamknięcia, ale tych, którzy wędrują po murach nie wygonią. 

 słoneczko powoli szykuje się do snu. My coraz wyżej. Robi się ciekawie.

 oj jak tu pięknie. I wszędzie te ptaki, ptaki, ptaki


 
Dochodzimy do ostatniej przed wyjściem baszty. Czekamy aż zajdzie słońce. Stoję i gapię się z otwartą buzią na to widowisko.

 o tak się gapię. Przyszło mi tak stać przynajmniej pół godziny, ale nie odpuściłam miejsca. A czaili się. Ci inni!


 A wierzcie mi było warto. Zdjęcia rzecz jasna nijak nie oddają tej magii jaka nastąpiła w owej chwili.


 

 Mieliśmy to szczęście i wiedzieliśmy miasto z murów w słońcu, w blasku zachodu i w ciemnościach. Wszystkie opcje mają moc totalną. Cieszę się, że tak nam się udało sprytnie wstrzelić.


i noc nastała ciemna

Nie było aż tak dużo ludzi. Nie wyobrażam sobie co tam musi się dziać, jaki musi panować tłok i skwar w szczycie sezonu. Brrr choćby mi zapłacili! Współczuje wszystkim wycieczkom (w ogóle zorganizowanym grupom), którym akurat wyjazd na mury wypada w środku dnia i muszą wędrować w tłumie jak w kondukcie pogrzebowym. Jak to dobrze, że jestem tu sama z mężem i to my o wszystkim decydujemy. To jest wolność!

Z obolałymi już nieco nogami zasiadamy na schodach przez na główny placu starego miasta. Próbujemy złapać wi-fi. Obok nas siedzą Polacy. W ogóle już nas to nie dziwi. choć wydaje mi się, że im niżej i dalej tym rodaków mniej. Schody prowadzą do kościoła, które na noc zamyka w tej oto chwili zakonnica. Walczy bidula z materią wielkich, ciężkich drzwi i najwidoczniej nie współpracującego z nią z i z drzwiami klucza. Mąż dobra duszyczka oferuje pomoc i teraz szarpią się razem. 

 Zakonnica i mąż
 
To nie jest pierwsza pomoc jakiej udziela ludziom. Nosił już trzem turystkom wielkie walizy po schodach i zrobił kilkanaście zdjęć ludziom, którzy sami ich sobie zrobić razem nie mogli. My za to nie mamy żadnego zdjęcia wspólnego. Widać szewc bez butów chodzi. Mój rycerz! hihi
Zagadujemy do sąsiadów na schodkach, bo mają wi-fi a my nie. I tak od słowa do słowa narasta rozmowa. Świetnie nam się gada. Przyjechali kilka dni temu na motorze i teraz muszą skrócić pobyt, z prognoz pogody wynika, że aura ma się od poniedziałku popsuć. Chcą zdążyć wrócić. Decydujemy się jeszcze na spacer po uliczkach i przed 22 lądujemy w tej samej pizzerii co wczoraj (otwarta tylko do 22,30). Tym razem zjadamy tylko pizze na pół (50kun) i wracamy do autka w dziesięć minut bo już dokładnie pamiętamy drogę.
Trochę mi smutno. Rzucam ostatnie spojrzenie na miasto obiecując mu ponowne odwiedziny. Po kolejnych dwudziestu minutach mościmy się już w naszym kochanym domku.
Śpimy jak zwykle wyśmienicie. Niedługo braknie mi przymiotników określających to jak dobrze śpi mi się pod namiotem:)