"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

sobota, 30 marca 2013

Zdrowych i wesołych...wedle potrzeb:)


Pięknych Świąt Wielkanocnych. Spędzonych wedle potrzeb, nie oczekiwań innych. Dobrze spędzonego czasu w zgodzie ze sobą. A jak żołądki przeciążone żarełkiem zaczną dokuczać można udać się na zewnątrz i ulepić wielkanocnego bałwanka. A może i Zajączka, albo wesołe jajo:)

BUZIAKI KOCHANI!

środa, 27 marca 2013

MATE nasze raz jeszcze tym razem całość. Od wejścia na scenę do z niej zejścia:)

Dziś króciutko.  Występ naszego kochanego MATE jest już do obejrzenia w całości. Znów się wzruszyłam patrząc na te słodkie gęby!

 
MATE! pełna wersja 

Cholera nie wynajduje numeru przez opcje bloggerową. Trudno. Kto chcę ten zajrzy:) 

UWAGA wierszyk w bonusie:D

Ja pozostaję w niekończącym się zachwycie!:)




poniedziałek, 25 marca 2013

MATE MATE MATE! Nasze zielonogórskie MATE:)

Kochani moi wczoraj zielonogórzanie i wszyscy krewni i znajomi królika mieliśmy małe święto. Co ja gadam małe. To było duże święto. Nasz zielonogórski zespół dał występ w polsatowskim Must be the music! Rzec można: niejeden zespół dał występ w takim show. Plenią się te talent szoły wszędzie. Ale oni moi drodzy wypadli świetnie i jury oceniło ich w samych superlatywach. Cztery razy TAK. Jednomyślnie i bez zawahania.



 Moja ekscytacja nie jest czysto obiektywna, bowiem znamy się z zespołem Mate znamy. Z dwojgiem panów znam się ja nawet bardzo dobrze. Teraz się nasze drogi towarzyskie rozjechały, ale kiedyś te kilka lat temu łączyły mnie z nimi mocne przyjacielskie więzi. Gwoli ścisłości z jednym z panów łączyły mnie więzi nie tylko przyjacielskie. Sześcioletnie te więzi były:))) 
Teraz kibicuje, paluszki zaciskam żeby się powiodło (nie tylko w kwestii Mate, żeby się wiodło tak ogólnie), bo jeśli nie im to komu? Panowie z muzyką są związani od lat. Wcześniej 10 lat temu Ci moi bliscy tworzyli zespół ska/ reggae SKANDAL. Biegało się na próby, bawiło  do rana, płacząc nie raz ze śmiechu. To był dobry czas, a oni byli już wtedy świetni. Cóż nie poszło. Widać tak być miało, widać mieli się spotkać w tym właśnie składzie.  I teraz nadszedł ich czas!

 Puchnę z dumy. Ja puchnę z dumy panowie!
 
Musiałam się zmusić do oglądania, bowiem ja organicznie wręcz nie znoszę tego typu programów i żadne przekonywania, że tam naprawdę można usłyszeć perełki (nie przeczę) do mnie nie trafiają. Drażni mnie ta formuła po prostu. Ale wczoraj się przemogłam i oglądałam cała w nerwowym oczekiwaniu. Wyszli nasze chłopce kochane i zagrali. Pięknie zagrali.



A jury rzekło w skrócie (ze strony Must be the music)

  
4 razy TAK
Kora: Wreszcie mamy interesującego, inteligentnego i przystojnego wokalistę. Brawo!
Ela: Podoba mi się to, że jesteście absolutnie odróżnialni od innych zespołów.
Łozo: Chłopaki fajnie, niebanalna kompozycja i super tekst.
Adam: inteligentne, ciekawe, niebanalne no i zabawa dynamiką. Super.


Radość przelała się przez miasto, na fejsie szaleństwo. Szkoda, że nie można obejrzeć całości (może gdzieś jest) jak chłopaki wchodzą, jak się przedstawiają. Jak odpowiadają co robią tak w ogóle. Jeden jest dyrektorem szkoły, drugi jego sekretarką (poważnie i jeszcze uczy muzyki w tej szkole), trzeci doktorem filozofii (z nim studiowałam przez rok. Ja wymiękłam, on jak widać pnie się po szczeblach kariery naukowej, do tego jest lubym koleżanki), czwarty pracuje w Domu Kultury, a piąty. A piątego nie pamiętam, bo się chichrałam:)
Mało się nie skichtaliśmy ze szczęścia słuchając i patrząc na nich, potem coś na kształt małego zawału serca podczas tych kilku sekund oczekiwania na werdykt i w końcu radocha:)

Występ w tv został okrojony, wykastrowany o całe dwie minuty. W wersji "reżyserskiej" słychać dobrze trąbeczkę i gitarkę.

Mate "Woda" wersja reżyserska:) (niestety nie odnajduje za pomocą opcji wstaw wideo) 

Na fejsie (kto ma apeluje!) można oddawać na nich głosy. To chyba działa tak, że kto ich najwięcej zbierze jest kryty i chroniony na wieki:) Codzienne można oddać 10 głosów.
Oto link:

  
stronka www zespołu:

Mate ma za sobą przygodę także z teatrem gdzie na żywo tworzą muzykę do spektaklu "Wizyta starszej pani"


O MATE pisałam jeszcze:
TU 

Jestem dziś monotematyczna. Tak wiem:)))
Buziaki.  

wtorek, 19 marca 2013

Za samą sobą zatęskniłam.

Przy okazji recenzji książki ""Czerwony rower" u koleżanki blogowej zaszłam do siebie na bloga ciekawa co też ja o książce pisałam te mniej więcej dwa lata temu. Przeczytałam i tak już na blogu  zostałam zaczytując się swoimi postami i smakując przeze mnie wygenerowane pyszne czasem frazy.
Odwiedziłam ponownie Łagów, poczułam smak Irysków i posta o jedzeniu i przedmiotach z PRL-u, wzruszyłam się, ubawiłam. 

dialog w Łagowie:

osoba A: Co to znaczy, że coś jest już musztarda po obiedzie?
osoba B: to znaczy, że już po ptokach!:))

Znów przez chwilę byłam bezrobotna i miałam mnóstwo czasu na pisanie rozwlekłych postów. Niby nic się działo, a działo się tak wiele. Wszystko mogło stać się tematem posta. Prawo neofity? Zachwyt światem możliwym do opisania? Czytając kilometrowy post będący zwierzeniem o sobie w ramach zabawy blogowej pomyślałam sobie o sobie: rany jaka fajna babka! Zapomniałam o tym, że ja jestem fajna! CHOLERA JASNA! I te komentarze pod postami. Liczne i takie pozytywne, aż skrzydła rosną!

Jak tu wrócić do samej siebie? Jak poczuć znowu te skrzydła, choćby na początek te blogowe? Zaraz, zaraz czy ja czasem już jakiś czas temu czegoś takiego podobnego nie pisałam?


sobota, 9 marca 2013

A się wkurzyłam! O "Syberiadzie polskiej" Zaorskiego słów kilka...a raczej potok słów.

Zastanawiałam się nad tym postem, zastanawiałam się czy jeśli buzują we mnie same właściwe złe emocje związane z tym obrazem, to czy warto to tak wylewać, czy nie lepiej pisać o czymś co zachwyca? Nie przeszło mi, więc może jak przeleję uczucia na wirtualny papier mi przejdzie:) A mowa o filmie, a mowa o filmie polskim, mowa o filmie, który miał być filmem arcyważnym nie tylko z nazwy, mowa o filmie, na który poszło strasznie dużo pieniędzy i ja się zastanawiam na co one te pieniądze poszły? A mowa o "Syberiadzie polskiej" pana Zaorskiego. 



Bardzo się na niego (na film, nie na Zaorskiego) cieszyłam, choć słowo cieszyłam nie jest specjalne adekwatne, bardzo więc byłam obrazu ciekawa, bardzo byłam ciekawa, jeszcze bardziej po błyskawicznym przeczytaniu książki Zbigniewa Domino o tym samym tytule (na postać Z.D niechaj spadnie zasłona milczenia-nie o nim to wpis). Książka była świetna, fantastycznie napisana,  historia sprawnie opowiedziana. Film nie jest wiernym odzwierciedleniem akcji książki, jest motywem, na którym została oparta opowieść filmowa. Wspólnym mianownikiem opowieści literackiej i filmowej są niektóre postaci. Przede wszystkim rodzina Dolinów. Jan, Antonina-to rodzice i dzieci Staszek i Tadzio, to zarówno w książce jak i w filmie rodzina, która jest niejako reprezentantem wszystkich rodzin będących w podobnej sytuacji. Rodzin, ludzi, którzy 10 lutego 1940, w mroźny przedświt (4 rano- to według naturalnego biorytmu człowieka pora, w której organizm jest w zupełnym uśpieniu, nie jest gotowy na jakiekolwiek działania. Jest wtedy także najbardziej wrażliwy i bezbronny) dostali 15 minut, przy odrobinie szczęścia 30 na opuszczenie swoich domów. Następne zostali zapakowani do bydlęcych wagonów i wywiezieni na Syberię. A podróż ich trwała wiele tygodni, a podróż ich przebiegała w warunkach delikatnie mówiąc urągających ludzkiej godności, jak i ich późniejsze życie na nieludzkiej syberyjskiej ziemi. O filmie i książce powiedziano już tak dużo, że nie podejrzewam żeby ktoś nie wiedział co jest głównym tematem.
 Pomimo mojej nieprzychylnej opinii (bo to przecież czuć, że przychylna ona nie będzie) na temat Syberiady Zaorskiego uważam, że i tak powinno się film obejrzeć choćby po to żeby pewne rzeczy odczarować, żeby o tym mówić, żeby temat narodził się nowo, a wraz z nim pamięć o tamtych wydarzeniach i o ludziach, którzy pozostali tam na końcu świata w zmarzniętej ziemi, a także i o tych, którzy sami mogą jeszcze dać świadectwo tamtych wydarzeń.  Pochylmy się nad nimi, bo pozostało im już coraz mniej czasu.
Ja świadomie przed filmem nie chciałam nic o nim wiedzieć, ani czy dobry, czy nie, ani kto kogo zagra (coś tam mi się obijało o uszy, ale starałam się być głucha), chciałam sobie sama zdanie wyrobić i Tobie drogi czytelniku odradzam czytanie jeśli filmu jeszcze nie widziałeś. Chyba, że jesteś ciekaw i na film i tak pójdziesz bez względu co ludzkość myśli (sugeruje jednak jakieś tanie środy, albo inną okoliczność łagodzącą ból portfela), albo zdecydowany jesteś nie pójść choćby nie wiem co.

To nie jest recenzja i nigdy ten tekst recenzją nie będzie, nie rości sobie on żadnych do tego pretensji. To luźny, wartki lub mniej wartki strumień nieprzychylności, oraz zarzutów. Gotowi?:)

Zacznę od obsady.
Woronowicz-Jan Dolina. Bardzo na niego liczyłam. Uwielbiam go bezdyskusyjnie. Jego postaci są zawsze pełne i kompletne. W wypadku Syberiady nie uwierzyłam mu. Nie jestem krytykiem (takim domorosłym, co to się pastwić lubi owszem), więc nie potrafię powiedzieć co było nie tak. Grunt, że mu nie uwierzyłam. Proste.
Grabowska-Antonina niewiele miała do zagrania. Z kart książki również szybko zgarnęła ją pierwsza fala tyfusu
Staś i Tadzio. W filmie chłopcom przybyło lat kilka. Tadzio miał w książce 4 latka, a Staś chyba jakieś 9/10 lat. Ten zabieg odebrał tym postaciom dramaturgię i niemożność obserwowania ich dorastania. Na pierwszych stronach powieści Staszek jest dzieciakiem, na końcu staję się młodym mężczyzną. Film otwiera scena pocałunku, a Staś wygląda na ostatnie klasy dzisiejszego gimnazjum. Tadzio postarzał się o 4 lata. W filmie mijają lata, a tych lat mijających nie widać. Nikt nie rośnie, nikt się nie starzeję. Cud natury chyba.
Bohosiewicz- Irena Puc. O tak Sonia jest chyba najbardziej krwistą postacią, najpełniejszą. Stanowczo miała najwięcej do zagrania i nie zatrzymała się w pół drogi. Jest jej więcej w filmie niż w książce. Z korzyścią dla filmu.
W filmie pojawia się jeszcze Więdłocha w roli Cyni, która niestety gra dokładnie tak samo jak w "Czasie honoru". Już nie wiedziałam co oglądam.
Peszek jako Korniłowicz- na Peszka się zawsze miło patrzy, choć mnie nie przekonał.

A co do akcji, klimatu, wiarygodności, odzwierciedlenia warunków panujących w obozie dla przesiedleńców i w ogóle na Syberii, to powiem tak, że czytając książkę (zazwyczaj w łóżku, obok polegującego męża), to czułam tę mękę podróży, ten ścisk, ten smród, czułam głęboki smutek czytając o rozpaczy matek, które straciły malutkie dzieci, czułam zimno czytając o -40 stopniach czułam ból mięśni ścinając razem z bohaterami drzewo w Tajdze, czułam nieludzkie zmęczenie i strach. Ja po prostu CZUŁAM! i byłam głęboko wdzięczna losowi, że mogę sobie leżeć w ciepłym łóżeczku obok ukochanego męża i mogę w każdej chwili wstać i pójść coś zjeść. Zbigniew Domino wcale, a wcale nie zalewał czytelnika jakimiś strasznymi opisami, skupiał się przede wszystkim na codziennym życiu, a cała ta straszność przelewała się przez karty powieści tak pomiędzy słowami. To po prostu tam było. W filmie tego nie było. Nie poczułam, że podróż trwała 40 dni i składała się z kilku etapów, w tym wiele dni saniami.  Patrząc na zimę widziałam naszą polską zimę. Ot mroźno. Ot baraki jak baraki wiadomo salony to to nie były, ale aż tak strasznie to też nie było. Jeśli można się spokojnie rozebrać do halki i położyć spać to chyba było tam całkiem całkiem.  (sceny kręcone pod Warszawą-to niestety czuć, oj bardzo). Nasi bohaterowie mieli dużo szczęście, bowiem na nich już baraki czekały. Wszystko było zorganizowane i przygotowane na przybycie zesłańców.

"Deportowani cierpieli co najmniej tak samo, jeśli nie bardziej niż ich krajanie wysłani do obozów pracy. Ci, którzy znaleźli się w obozach, przynajmniej codziennie dostawali chleb i mieli gdzie spać. Zesłańcy zwykle nie mieli ani jednego, ani drugiego. Często wyładowywano ich w środku dziewiczych puszczy. Pozostawiano ich samych sobie bez środków do życia...
W archiwalnym raporcie  z grudnia 1941 czytamy o przesiedleńcach żyjących w zatłoczonych barakach: panuje w nich brud, przez co wzrasta zachorowalność i śmiertelność zwłaszcza wśród dzieci. Większość przesiedleńców nie ma ciepłych ubrań i nie jest przyzwyczajona do zimna...
Z zapisków wynika, że przez kolejne miesiące i lata cierpienie stawało się coraz bardziej dotkliwe"
"Gułag" Anne Applebaum

 No dobra jedzą kaszę i jakieś wodniste coś ale o tym, że dzieciaki zajmowały się zbieraniem traw i korzeni (szpinak to już szaleństwo kulinarne) i z tego gotowały zupę, jeśli siłę na to miały, to już się w filmie nie wspomina.

"Chłopiec w wieku lat 13 Polak, pisał o swoim zesłaniu, w następujących słowach:
Nie było co jeść, ludzie jedli pokrzywę i puchli od tego, i pojechali na tamten świat. Do szkoły rosyjskiej gnali przymusowo, bo nie dawali chleba, gdybyś nie poszedł do szkoły..." 

W filmie wszyscy mieli gęby (za przeproszeniem) pełne zębów, wszyscy (po latach) nawet mieli niezniszczone specjalnie ciężką pracą dłonie, nieodmrożone nogi i ręce i buty nawet mieli. A kto to widział nogi szmatami obkręcać? Nikogo nie gryzły wszy ani pluskwy. Muszki były co prawda uciążliwe, ale wystarczyło posmarować się specjalną mazią i wszystko było ok. Woronowicz powrócił z miesięcznego spływu beli drewna nieco tylko bardziej zarośnięty. O czym żeby nie było co do tego wątpliwości oznajmia  synowi słowami: "zarosłem synku, zarosłem". Rany! Zesłańcom praca zajmowała większość czasu i była ponad siły. W filmie chodzą po prostu do pracy.

"Przyjechaliśmy na posiołek to na drugi dzień popędzili nas do pracy. Trzeba było pracować od świtu do nocy...ludzie z głodu umierali. Jedli zdechłe konie. Tak pracowała moja mamusia i przeziębiła się."
 "Gułag" A.A
 
Jedna scena pokazuje co system totalitarny może zrobić z człowiekiem to scena z Janem Peszkiem, który odnaleziony po długim czasie nie chcę spojrzeć na nigdy nie widzianego wcześniej wnuka, bo on chcę już tylko JEŚĆ. Była taka scena, ale jedna scena dobrego filmu nie czyni. Owszem był tyfus, owszem był kadr pełen krzyży na cmentarzu. Ale to były tylko obrazki. Ruscy też jakoś specjalnie źli się nie wydawali. Ot trochę świnie. Podczas czytania tekstów o troskliwym Związku Radzieckim, który się obywatelem każdym zajmie trafiał mnie szlag i słowa niecenzuralne na usta się cisnęły. Filmowi przedstawiciele władzy sowieckiej grozy mojej nie budzili jakoś specjalnie. Słowem dostałam na twarz widza uładzone do granic możliwości obrazki, takie trochę serialowe obrazki, klimat telenoweli. I nie myślcie sobie, że tylko ja miałam porównanie do serialu (nie najwyższych lotów), współtowarzysze mojej kinowej niedoli także. Powiem więcej, że to ja na początku broniłam filmu, to oni nazwali to trochę telenowelą. Ja miałam widać jakieś zaćmienie i spóźniony zapłon. Ale jak się potem zezłościłam...to widać działa jeszcze dwa tygodnie potem.

 Dla widza nieczytającego książki niektóre sceny były zupełnie nieczytelne. Najbardziej ta, w której Woronowicz idzie do wioski Buriatów po jedzenie. Jak on tam idzie, jakim cudem o nich wie. I co? tak sobie wraca? Ta scena chyba została nakręcona po to żeby można było się przelecieć helikopterem nad Tajgą i żeby Woronowicz mógł trochę sobie w śniegu pobrodzić. To jedna z nielicznych scen nakręconych w naturalnych warunkach, jednak pomimo starań nie zrobiła na mnie wrażenia. Tak wiem Zaorski chciał pokazać los człowieka, los jednostki, bez wplątywania go w wielką politykę i historię. Ale bez tego tła nie da się prawdziwie opowiedzieć o tamtym czasie. "Życie w obozach do pewnego stopnia odzwierciedlało życie w całym Związku Sowieckim" A.A Gułag, Brakowało mi pewnych informacji, w jakiś sposób zaznaczonych w filmie. Bo niby dlaczego nagle nastała amnestia? bo co władza radziecka taka dobra, że zwalania przesiedleńców? Moi współtowarzysze nie wiedzieli, że to chodziło o Sikorskiego, nie wiedzieli także dlaczego nagle po jakimś czasie Polacy znów byli kolokwialnie mówiąc nie mile widziani  (tu chodziło znowuż o Andersa), nie zaszkodziłaby ta odrobinka wiedzy. W scenie, w której kilka osób wywożono z obozu za karę koleżanka mnie zapytała: gdzie oni ich wiozą? jakie jest jeszcze gorsze miejsce od tego obozu? Przydałaby się informacja. że jest wyżej jeszcze NKWD (z którego siedzibt nie wchodzi się i nie wychodzi, tak po prostu, tak jak główny bohater), że Syberia się ciągnie i ciągnie tysiącami kilometrów, że są na jej terenie jeszcze straszniejsze obozy, że tam jest  jeszcze cięższa praca w kamieniołomach, że jest jeszcze cały system GUŁAG-ów. Nie oczekuje brutalnych scen, nie oczekuje strzału między oczy, ale nie ma we mnie zgody na tak ugrzeczniony, uładzony obraz syberyjskich obozów.  Do tego scenariuszowa dziura na dziurze.
Wiadomo, że jakoś trzeba było się nauczyć tam żyć. Nikt nie wiedział kiedy i czy w ogóle wróci się do kraju. Ludzie się zakochiwali, życie się normowało w wędrówce z miejsca w miejsce, dzieci się rodziły. Ot codzienność. Bo wprawdzie ludzie ludziom zgotowali ten los, to i ludzie ludzi bardzo potrzebowali. Dbali o relację, pomagali sobie wzajemnie (nie wszyscy, wszak wiadomo, że człowiek człowiekowi człowiekiem). Jednak jeśli ja dostaję od reżysera taki gładki obrazek Syberii i warunków tam panujących, a do tego jeszcze wynikające z prawdziwych przekazów piękne historie o zakochaniu i wzajemnym pomaganiu, to ja tego nie kupuje, ja tego nie biorę. Po prostu.
Nie wiem dlaczego Zaorski zdecydował się na tak poprawny (politycznie?), tak uładzony, nieco banalnie opowiedziany, zupełnie bez pazura film. Nie wiem. Może żeby szkoły w ramach lekcji historii waliły na seanse. Nie wiem może nie chciał młodzieży przestraszać? Ok niechaj sobie szkoły choćby i ramach lekcji historii na "Syberiadę polską" chodzą, ale pod jednym warunkiem! Po seansie OBOWIĄZKOWO dodatkowa godzina (tfu kilka godzin) historii. Poprowadzonej rzetelnie i fachowo. Z dostępem do innych źródeł, do autentycznych przekazów. Bo gdybym ja nie wiedziała nic o tamtych strasznych czasach, gdybym nie interesowała się choć trochę tematem, gdybym wcześniej nie czytała książki, to jaka byłaby moja wiedza? Oto co zobaczyłam w kinie, o to co poczułam: Syberia nie była aż taka straszna, warunki nie były wcale nieludzkie, a praca ponad siły, z nadzorcami dało się dogadać, tylko czasem się trafiła jakaś świnia. Ogólnie trochę kiepsko, ale da się przeżyć.

To nie jest aż tak strasznie zły film, to się nawet przyjemnie oglądało (czy to miało mi się przyjemnie oglądać?), dopóki nie zaczęło wiać nudą. Bo i po dwóch godzinach nie było we mnie ciekawości ani grama. Mogłabym powiedzieć, że napięcie opadło pozostała wypalona pustka. Gorzej. że nie bardzo miało co opadać (chyba, że ręce). Nie to nie jest aż taki strasznie zły film. To jest film do bólu przeciętny. No nie jednak to jest do bólu przeciętny i chyba jednak bardzo kiepski obraz. Po cóż ja próbuje go bronić? Skąd tyle we mnie żalu i goryczy? Ten arcyważny temat zasługiwał (i nadal zasługuje-liczę,  że tak się stanie) na obraz najwyższych lotów, na obraz wybitny, na obraz głęboko zapadający w pamięć, w serce i w duszę.
PANIE SMARZOWSKI! A MOŻE ZARAZ PO FILMIE O WOŁYNIU FILM O SYBERII? PANU UFAM:)

p.s
Kilka dni po seansie miałam okazję obejrzeć drugi odcinek serialu o Annie German (rewelacyjnego zresztą!, póki co)  i tam była scena idealnie oddająca strach przed jakimikolwiek pytaniami, przed obcymi. Główna bohaterka szuka swojego męża, przybywa do kolejnego miasta i szuka siedziby NKWD. Pyta ludzi na targu gdzie ta siedziba się znajduje. Nikt nie chcę jej udzielić informacji, odganiają ją od siebie, krzyczą, że jest wariatką, samo pytanie o NKWD budzi grozę i sprawia, że sam pytający staje się zagrożeniem. Mocna scena, bez grama przesady, bez grama brutalności. Można panie Zaorski? MOŻNA!

Aj wstyd! taki temat, tyle ofiar, tyle historii i takie dziurawe wypracowanie. ehhh