"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

niedziela, 26 sierpnia 2012

Powiedzieć, że jest bosko, to nic nie powiedzieć, czyli jak to ani trochę się nie smucimy:)

Powiedzieć, że jest bosko, to nic nie powiedzieć, że się posłużę frazą Pilchową. Wiecie co ja teraz robię?
Siedzę sobie przy kompie Mag, moczę obolałe stopy w misce z osolona wodą w środku...dygresja, że niby sandały z Ecco najwygodniejsze? Może i tak, ale moje stopy chyba nadal nie rozumieją, że mają się cieszyć, bo wygodnie ma im być, a nie jest. Po drugie pojęcie odległości w nomenklaturze mieszkańców Wrocławia nieco się różni  od mojego. Tak więc to, że Mag mówi, że coś jest blisko, wcale tak blisko nie jest. Na szczęście ja lubię chodzić, gorzej z moimi palcami u stóp obu (tymi obok malucha), które chodzić chyba nie lubią i sygnalizują ów fakt bezlitośnie pęcherzami dość bolesnymi. UUU.
Koniec dygresji...tak więc siedzę sobie przy kompie naszej Mag i stopy sobie obolałe moczę, za chwilę znów wyruszamy w drogę, bo na dachu kina odbędzie się za niedługo seans filmu "Casablanca". Widziałam film już wiele razy, ale nigdy na dużym ekranie, o dachu już nie wspominając. Za nami moc atrakcji. Na wrocławskim rynku Busker Bus (artyści uliczni) dwa razy płakaliśmy ze śmiechu na występie Shiva Gring, co też ten człowiek wyczynia!!


Byliśmy także z mężem na nowym Allenie. Milutko, milutko, ale szału nie ma, oj nie ma.
Mag i jej luby dbają o nas bardzo. Czujemy się bardzo zaopiekowani. W ogóle mam wrażenie, że znam się z Mag nie od przedwczoraj, a od bardzo dawna:)
Wczorajszy dzień zakończyliśmy grą w Chińczyka. Ilość endorfin jaka mi się wczoraj wytworzyła podczas gry mało mnie nie zabiła. Powiedzieć, że było śmiesznie, to nic nie powiedzieć!

Dobra uciekam, bo sesja zdjęciowa za moimi plecami ma miejsce. Maż szaleje z aparatem. Wiecie co? jest tak świetnie, że wcale nie chcę mi się nigdzie lecieć hihi

Pozdrawiam wszystkich od siebie i od Mag, jej lubego i małżona:)

piątek, 24 sierpnia 2012

Odliczanie zakończone. Urlop uważam za rozpoczęty, ale...

Obrazek ten z Przekroju bodajże z 67 roku dedykuje wszystkim tym, którzy spędzali, bądź spędzać będą urlop/wakacje nad naszym polskim morzem:) Pierwszy raz od lat nie interesuje mnie pogoda na najbliższe dwa tygodnie. Nie ma nerwowego śledzenia prognoz długoterminowych i tych krótkoterminowych. Cóż za komfort nie przejmować się pogodą.
Od dwóch miesięcy żyłam tym wyjazdem. Każdy dzień w pracy rozpoczynałam rytualnie od przesuwania małego kwadracika w kalendarzu. Najpierw były dwa miesiące do urlopu, potem miesiąc, dwa tygodnie, tydzień i już! Lubiłam ten mój pracowy kalendarz, lubiłam odliczać dni do naszej podróży, mijający czas działał na moją korzyść. Od dziś czas będzie leciał dużo szybciej. Każdego dnia wyobrażałam sobie jak będzie wyglądał ten dzień ostatni w pracy. Nie to, żeby mi było źle w pracy. O nie, nie. To bardzo miły czas był. Powodem takiej ekscytacji jest nasz wyjazd za granicę. To pierwsza taka daleka dla nas podróż, pierwszy lot samolotem. Pierwszy urlop od trzech lat. Wielka radość, oczekiwania i nadzieję. 
Od tygodnia czułam, że coś się wydarzy, że wydarzy się coś  takiego, co zaburzy naszą błogość. Nieswoja jakaś taka byłam. Im bliżej wyjazdu, tym mniejsza radość. Myślałam, że to może zwykły stres, ale nie to moje trzecie oko widziało czarne chmury nad nami. No tak też się stało. Dziś po godzinie 15 zadzwonił mąż z informacją, że właśnie przed chwilą dostał do ręki z pracy wypowiedzenie. No czujecie! Dzień przed urlopem. To nieludzkie jest przecież!:( Bez ostrzeżenia, nic. 
Wiedzieliśmy wprawdzie, że to się stanie prędzej czy później. Wiedzieliśmy jaka jest sytuacja firmy, wiedzieliśmy, że mąż nie jest tam niezastąpiony. Mieliśmy jednak nadzieję, że może do końca roku uda się utrzymać posadę. To nie była fajna praca, ani specjalnie dobrze płatna, ale co miesiąc wpływały pieniążki, to był etat, umowa na stałe. Dawało to nam, szczególnie mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Przynajmniej jedno z nas miało z definicji w miarę jasną sytuację w pracy. A teraz ja na zastępstwo, a mąż bez pracy. Wiem, że to nie będzie trwało długo. Znam mojego męża i jestem pewna, że szybko znajdzie pracę, albo inaczej rozwiąże kwestie finansowe. Jednak to, co się dzieje teraz na rynku pracy przeraża mnie i powoduje paraliż. Znam męża i wiem też, że będzie mu ciężko się wyluzować i cieszyć wakacjami mając w głowie myśl, że powinien działać, szukać. A ja? A ja to już w ogóle mam mętlik we łbie i kiełbie. 
Ehh. Plan był inny. Po powrocie chcieliśmy zakręcić kurek z pieniędzmi, bo widok cyferek coraz mniejszych zaczął powodować u mnie stres większy niż radość z ich wydawania. Chcieliśmy wyjmować piniądz ze skarpety raz na jakiś czas. Już w tym miesiącu zrezygnowałam z książek wypłatek. Wydatków sierpniowych wystarczy. A teraz? Za miesiąc będziemy mieli tylko moją wypłatę (kwotę dyplomatycznie przemilczę), a kaska, która dotychczas wyciągana była na przyjemności, teraz będzie szła na zwykłe, szare życie. Tak, wiem, wiem prawdziwy dramat byłby wtedy gdyby nie było skarpety. Nie chcę nawet myśleć jak by nasze życie wyglądało z jedną wypłatą na wynajętej chacie! O jery! Dość! Ja już chyba nie chce niczego planować, ani zakładać, bo plany mogą się zmienić w przeciągu trzech minut. Tak, tak mogłoby się wydarzyć coś, co zupełnie by na plany pokrzyżowało, ale MOGŁO SIĘ DO CHOLERY NIE WYDARZAĆ NIC ZŁEGO! No, ale się wydarzyło i trza się z tym jakoś oswoić:)

No to taki wesoły dzień jest za nami. Trochę popłakałam, trochę poudawałam roślinkę i trzeba było zabrać się za pakowanie. Miało być inaczej. Mieliśmy się z radości unosić nad ziemią, krzątać się po domu pośród stosu ubrań, potykać o walizki. Z wizji pozostały jedynie te walizki i stosy ubrań. Tylko jakoś radości brak. To upadek z wysokiej kobyłki, dość bolesny. Jak to powiadają; chcesz rozbawić pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach!
Nie chce mi się nawet myśleć, co to będzie za trzy tygodnie. Sam powrót do kraju będzie już szokiem, powrót do pracy i Bogumiła także, ponowne jazdy i do tego jeszcze mąż nie ma gdzie już wracać. Kiepska perspektywa. Brrr, tfu, tfu!

Ale póki co będziemy się bardzo starać cieszyć każdą chwilą, cieszyć się napotkanymi ludźmi, zwłaszcza, że jutro jedziemy już do Wrocławia. Będziemy gościć się u  blogowej koleżanki MAG.
Już się nie mogę doczekać żeby ją wyściskać i poznać jej ledwo co wyklutą miłość. Mogło się stać jeszcze gorzej, zwłaszcza, że od kilku miesięcy dyskutowaliśmy o odejściu męża z pracy, ale wiecie jak to jest. W takim kryzysie i przy tych prognozach na przyszłość,  nierozsądnie jest rezygnować z etatowej pracy. Tak więc praca zrezygnowała z męża. Kto wie może zrobili mu tym zwolnieniem przysługę? Tej wersji się trzymajmy, a Wam durni szefowie, co to ludzi zwalniacie znienacka, w przeddzień urlopu pokazuje soczyste FUCK YOU i powiadam: pocałujcie nas pod ogony, my lecimy oglądać małpy:) 
 Patrz jaki mamy widok-rzekły małpy gibraltarskie:)

Miało być wesoło, miał to być radosny post. Myślałam o tym co Wam optymistycznego napiszę. Wybaczcie to moje marudzenie. Może coś jeszcze zamieszczę z komputera Mag, a potem to nie wiem czy będę miała dostęp do internetu. W  razie jakby co, to do zobaczenia 10.09. Będę za Wami tęsknić pomiędzy tymi wąskimi uliczkami białych miasteczek Andaluzji. Chyba, że wcześniej padniemy na udar słoneczny:)
P.S Dziś skończyłam czytać Tomasza Manna "Buddenbrookowie-dzieje upadku rodziny". Mistrz!:) Smakowałam książkę bite dwa miesiące. Po troszeczku wspierając się innymi lekturami. Rozkosz! Będę tęsknić za Tonią, Christianem, Eryką, małym Janem, Idą i Tomaszem:) Spędziłam w ich towarzystwie trochę czasu.

Pa pa! czas spać. Jutro wprawdzie wolne, ale bez przesadyzmu! Ałć boli mnie od kilku godzin żołądek. Dejm-fak-szit by to!

niedziela, 19 sierpnia 2012

ETHNO PORT 2012-tydzień później:)

Poznań, Stare Koryto Warty samo centrum miasta. Kolejna edycja festiwalu, o którym wcześniej nic nie wiedzieliśmy. W tym roku gwiazdą festiwalu miał być izraelsko-amerykański Balkan Beat Box, więc nie mogło nas z mężem tam zabraknąć:)
Pojechaliśmy w piątek po pracy. Mieszkaliśmy u znajomych w Luboniu, którzy nam swój mały domek bliźniak udostępnili na czas naszego krótkiego pobytu, a nie pobytu ich samych w owym domku. Przestrzeń, porządek, duża wygodna wanna i mały ogródeczek z kilkoma truskawkami. Wszystko to czego w naszym mieszkaniu brak, rozkoszujemy się więc miejscem, pełnego schowków i wbudowanych w ściany szaf, z miejscem specjalnym na pralkę (o jery!). Dodatkową atrakcją domu jest pokój książkowy, w którym się zasiedlam natychmiast i co rusz znoszę różne ciekawe, albumowe pozycje na dół do salonu z najwygodniejszą kanapą na świecie. Tak nam zleciał wieczór piątkowy błogo. W sobotę po śniadanku i "Daleko od szosy", którego serialu nawet na wyjedźcie  nie mogę sobie  darować ruszamy do galerii handlowej na polowanie butów. Jesteśmy trochę w niedoczasie, więc na teren festiwalu docieramy w okolicy 19. Dwa namioty, kiepska logistyka, bo zanim ludzkość się z jednego namiotu doczłapała nie można było wejść na plac z dużą sceną, więc tłum kłębi się w przedsionku.  Nie ważne, to są szczegóły.
Ostatni koncert, czyli gwiazda ma się odbyć  niestety w namiocie, bo okolicznym mieszkańcom nie podobają się hałasy. Ze zgrozą patrzymy na napływający tłumek, który nijak nie zmieści się w tym małym namiocie. Myślę sobie kicha! Ale nic to, póki co  na  dużą scenę wchodzi nasz polski band KlezmafouR


Wulkan energii w postaci dwóch braci skrzypka będącego jednocześnie frontmanem zespołu i klarnecisty, do tego perkusja i kontrabas. Mieszanka muzyki klezmerskiej, rockowej z domieszką jazzu i elektroniki. Dobrzy są! Publiczność zostaję kupiona już w połowie pierwszego numeru. Świetny kontakt z ludźmi. Jestem pewna, że zanim chłopaki zaczęli grać ten rodzaj muzyki, to wcześniej słuchali jakiejś ciężkiej odmiany rocka. Może nawet metalu. Zachowanie muzyków na scenie wybitnie wskazywało na  inne prowieniencje muzyczne. Od czasu do czasu pokazywany "diabełek" w geście podniesionej dłoni upewniał mnie wybitnie w tym przekonaniu. Dość odmienne wcześniejsze doświadczenia muzyczne wyszły zespołowi jednak tylko na zdrowie. Muzycznie chłopaki bezbłędni, trochę za dużo jak na mój gust popisów gry na skrzypcach (w połączeniu z resztą dźwięków), oraz komunikatów w stylu: skaczcie, klaszczcie, krzyczcie. Mój instynkt stadny widocznie nie jest aż tak bardzo rozbudowany. Wspólne klaskanie w rytm chętnie, ale inne wspólne podskoki czy machanie łapkami na komendę to już nie dla mnie aktywność:)

Przerwa. Czekamy przy głównej scenie na koncert Arify. Wkurzamy się na ten namiot.  BBB jako gwiazda według programu na końcu. Muzycy zaczynają się rozkładać na scenie. Jej! to Balakny. To nasi! Noo. Ktoś poszedł po rozum do głowy i zmienił kolejność. Arifa powędrowała na koniec stawki do namiotu, a Balkan wskoczył na scenę główną. Inaczej być nie mogło. Namiot mógłby nie wytrzymać naporu tylu skaczących w szale ciał. Uff. Jest przestrzeń, nie trzeba się przepychać i stać w ścisku. Jest dobrze. 
Koncert się opóźnia, są problemy z nagłośnieniem, trwaaamy w nerwowym oczekiwaniu. Nie pada, jest ciepło, komarów dziwnie brak. Nie jest źle. Możemy czekać i wydawać pieniądze na dwóch etno stoiskach pełnych cudowności wszelakich.  

Oczekiwania wobec Balkanów ogromne. Tamto pierwsze nasze , niespodziewane spotkanie trzy lata temu na Szerokiej w Krakowie było objawieniem geniuszu koncertowego. Jest coś czystego, nie nałodowanego nadziejami i oczekiwaniami w takich pierwszych spotkaniach kiedy to, jako że nie zna  się repertuaru bierze się wszystko bezkrytycznie, chłonie się każdy dźwięk. Do tego miejsce Kraków i okoliczności wyjątkowe:podróż poślubna. I czyż z takim nastawieniem, z takim rozbuhanym oczekiwaniem na powtórkę tamtego czasu możliwe jest spełnienie? Oczywiście, że nie, dlatego też pierwsze dwa numery, które nazwałabym raczej piosenkami, które promować mają nową płytę "Give" bolą mnie mocno. Myślę sobie (nadal ich kochając rzecz jasna), że coś się chłopaki skomercjalizowali. Do tego nawracające problemy z nagłośnieniem. Bywa, że w ogóle nie słychać dęciaków, jak to tak bez dęciaków!

 Ja jak ten Mamoń z Rejsu czekam przecież na znane mi z poprzednich płyt utwory, to przez tą no reminiscencje. Jestem w okowach wspomnień, oczekuje niemożliwego przecież. Tu i teraz jestem w Poznaniu nie w Krakowie, to jest Festiwal Ethno Port, a nie Festiwal Kultury Żydowskiej, do tego jest rok 2012, a nie 2009, Balkany nagrały nową płytę i choćby nie wiem co nie będzie tak samo babo głupia NOO!
 Okeeej, odpuszczam. Jeszcze trochę mnie boli inna lekko swingująca (swoją drogą świetna) wersja najlepszego, najbardziej energetycznego "Digital Monkey", którym to utworem kupili bezapelacyjnie panowie moje serce na Szerokiej. Kolejne nowe utwory już są dobre, już są mocno balkanowe.  Akustyk dochodzi chyba do porozumienia z artystami, ewentualnie odzyskuje słuch. Wszystko gra jak trza:) 

nowy numer-nawet niezły:)
 
Brakuje mi wprawdzie elementów muzyki klemzerskiej, których z racji okoliczności sprzed trzech lat było znacznie więcej niż teraz, ,ale już jest szał ogólny, moje serca zaczyna się na chłopaków otwierać i tak dobijamy do końca koncertu i do bisów. A na bis moje Digital Monkey i Hermetico w wersji oryginalnej, mocno koncertowej, żadne tam jazzy i swingi (bez urazy). Mocne uderzenie, fala dźwięków, niesamowita energia i charyzma wokalisty. I na zakończenie Tomer Yosif ściąga koszulkę, wszystkie panie omdlewają z krzykiem zachwytu na ustach:)))
Jest niski, raczej drobny, ale ma moooc! MOC niemożebną hihi

W radosnych podskokach idziemy do namiotu, gdzie szybko stwierdzamy, że chyba nie mamy chęci na spokojne plumki. nastrojowej Arify. Udajemy się więc do klubu festiwalowego "Fabrika", który jest zupełnie nieopodal. Tam pustawo, a dj gra Marleya i Daab-o jak dobrze! Z boku młodzi muzycy z ludowymi instrumentami szykują się do mini koncertu.  Schodzą się uczestnicy festiwalu, znak że 5 edycja Ethno Port stała się historią. Po koncercie na stanowisko wraca Dj i już nie usłyszmy niestety ani Daab, ani Marleya. Dj trzyma się konwencji. Trochę się bawimy. Dużo dobrych etnicznych dźwięków, w skomasowanej dawce niestety staję się to dość męczące. Kolejny numer bałkański rodem z Bregovica sprawia, że już nie mogę dłużej, a widok tylu dziewcząt na jednym metrze kwadratowym w spodniach sinbadkach (gwoli jasności nie mam nic przeciwko takim spodniom) powoduje u mnie chęć wycofania się w stronę auta, co też czynimy. Poźna nocna, albo jak kto woli wczesna poranna godzina jest dodatkowym argumentem gnającym nas do domu, do łóżeczka. Ja śnię o nagim torsie...:)) Co za charyzma!!

 koncertowa moc chłopaków-no kooocham ich!:)

czwartek, 16 sierpnia 2012

3x FILM, 3x TAK- Słowa, słowa. słowa...trzy różne kinematografie, a tak niewiele słów...

"Pewnego razu w Anatolii" w reżyserii Nuri Bilge Ceylana- jedynie słuszne słowo określające ten obraz to słowo: hipnotyzujący. To jest ten rodzaj filmu, w którym się nic nie dzieje, a dzieje się bardzo wiele pomiędzy słowami, w którym to drobne gesty i spojrzenia budują opowiadanie. Jakiś zarys fabuły jest i owszem, ale można go streścić dosłownie w kilku zdaniach. "Pewnego razu w Anatolii" trwa grubo ponad 2 godziny, czymś trzeba zapełnić obraz. To są właśnie te gesty i spojrzenia i niewiele słów, wszystko to razem tworzy niesamowity klimat filmu. Kadr snuje się za kadrem, słowa padają leniwie. 



Pustkowie, oświetlone światłami aut polne drogi. Kawalkada kilku samochodów sunących powoli po bezdrożach Turcji. Trwa akcja pt: poszukiwanie ciała. W jednym z aut wraz z dwoma niższego szczebla policjantami, komisarzem i lekarzem jedzie sprawca zabójstwa. Jego zadaniem jest wskazanie miejsca, w którym zakopał wraz z bratem ciało mężczyzny. Brat jedzie w drugim samochodzie w towarzystwie prokuratora. Jako, że morderca nie jest w stanie sobie przypomnieć gdzie to było, okoliczności przyrody z lewa i z prawa, na zachodzie i na wschodzie wyglądają niemal identycznie. auta krążą po nocy, godziny mijają wraz ze spokojem i cierpliwością policjantów. W końcu  bladym świtem udaje się ów miejsce zlokalizować, a ciało wyciągnąć na powierzchnię. Krótkie oględziny i ciało zostaje zabrane do szpitala i poddane sekcji. Ot  i cała fabuła. 

Brzmi mało interesująco? Ależ nie moi drodzy, to film pochłaniający uwagę dokumentnie. Ze strachu, że  zbyt długie  mrugniecie okiem pozbawi nas widoku któregoś  kluczowego spojrzenia, czy gestu ,wpatrujemy się w ekran niemal jak w hipnozie. Właściwie cała historia z ciałem i z mordercą jest tylko pretekstem do opowiedzenia kawałka życia (tu i teraz) doktora Cemala w tej roli genialny Muhammet Uzuner  z małego miasteczka, prokuratora Nusreta  Taner Birsel dotrzymującego mu aktorskiego kroku, oraz komisarza Naci Yilmaz Erdoga  Odbywa się między nimi swoisty taniec. Powolność akcji sprawia, że mamy wrażenie, że podróż trwa niemalże w czasie rzeczywistym. Nie brakuje w filmie sytuacji dyskretnie zabawnych. Rozmowy policjantów w samochodzie wywołują delikatny uśmieszek. Do tego przepiękne kadry, idealnie wpisujące się w tą piękną powolność. I aktorzy! To jest genialnie zagrane. Wielką sztuką jest oddać stan emocjonalny mając w zanadrzu minimum słów. Przyglądałam się uważnie twarzom, aktorów jak się zmieniały, nieomal niezauważalnie. Można ich wyrazu, spojrzenia wyczytać więcej niż z najdłuższego monologu, czy dialogu. Widać to szczególnie w rozmowach prokuratora z lekarzem. 
Moi kochani MAGIA KINA!

P.S To mocno specyficzny film, swoim klimatem przypominający filmy irańskiego reżysera Abbas Kiarostamiego ("Uniesie nas wiatr", "Smak wiśni"). Nie każdy jest w stanie to znieść. Mój mąż , wiem to na pewno zasnąłby w pierwszych pięciu minutach:) Aha i jeszcze jedno: zarezerwujcie sobie więcej czasu na oglądanie. Jakoś wcześniej wieczorem. Ja nie wiedziałam, że film trwa ponad 2h i niestety musiałam rozłożyć oglądanie na dwie tury, co się odbiło niestety na odbiorze. 



Drugi film z pierwszym łączy również minimalna liczba słów wypowiedzianych, oraz cudowni aktorzy grający znów gestem, spojrzeniem, nieznaczną mimiką twarzy. Ruben German de Silva i Jacinta Hebe Duarte to główni bohaterowie obrazu Pabla Giorgelliego pt: "Akacje"
Ich drogi pewnie nigdy by się nie skrzyżowały gdyby nie podróż z Paragwaju do Buenos Aries w Argentynie, którą muszą spędzić w swoim towarzystwie. On trasę jako kierowca ciężarówki z drzewem, odbywa zawodowo, ona w tą długą podróż  zabiera się z nim przy okazji. W Buenos mieszka jej kuzynka. Dostanie tam pracę. Jest jeszcze trzeci podróżnik. Córka Jacinty 5-miesięczna, wyjątkowej urody (!!) dziewczynka Anahi. Rubenowi wybitnie nie w smak jest towarzystwo zarówno kobiety, jak i dziecka. Szczególnie obecność dziewczynki od czasu do czasu popłakującej, mężczyznę nienawykłego do jakiegokolwiek towarzystwa męczy. Jego twarz jest surowa i bez wyrazu. Nie ma w nim nawet odruchu pomocy objuczonej wielkimi torbami i dzieckiem kobiecie, chociażby przy wsiadaniu do wysokiej ciężarówki. Nic, nul, zero reakcji. Chciałoby się nim potrząsnąć, czy  kopnąć w tyłek!

Do połowy filmu pada dosłownie kilka zdań (przez długi czas nie wiedziałam czy to film z napisami, czy z lektorem). Słowa rozkwitają pomalutku, ostrożnie  wraz z upływającym czasem  spędzonym w drodze, w małej przestrzeni kabiny. Ona jest uśmiechnięta, silna, twarda i dzielna,  a on? On jest po prostu strasznie smutnym i nieszczęśliwym facetem. To jego wcześniejsze zachowanie, ta jego surowość i cierpkość w obejściu to tylko maska. Bez tej maski Ruben musiałby zacząć czuć, a czucie boli. Tytułowa akacja to silne mocne drzewo, które swymi kolcami może sprawić ból,  ale oprócz kolców akacja ma wiele do zaoferowania. Cień w słoneczny dzień, delikatny wiatr w duszne popołudnie, czy ochronę przed deszczem. Taki jest właśnie Ruben. Jak ta akacja. Już nie chcę nim potrząsać.  Wspaniale jest obserwować delikatne odkrywanie łagodności jaką w sobie nosi, a która uaktywnia się w kontakcie z dzieckiem i z kobietą. W swej pomocy jest nienachalny, ale bardzo prawdziwy. Ja wierzę w każdy jego gest. Wierzę w relację jaka się wywiązuje, poza słowami,  między młodą kobietą, a starszym, samotnym mężczyzną. I żeby to zauważyć, poczuć tą relacyjność trzeba słów niewiele. Wystarczy spojrzenie, gest, delikatny uśmiech i  jasność, która zakwita na twarzy Rubena. Także delikatne, nienachalne zdjęcia tworzą klimat filmu. I to światło! Podróż dobiega szczęśliwie końca. Ale czy to ostatnia podróż tej trójki?


Trzeci film irlandzki  "Stacja benzynowa" Leonarda Abrahamsona to także kino kameralne, nie szafujące nadmiarem słów. Siłą rzeczy mniej egzotyczne, bo z bliższej nam zarówno mentalnie, jak i odległościowo  Irlandii, ale z dwoma wyżej opisanymi filmami, obraz Abrahmsona łączy specyficzny klimat, powolność, oszczędność wyrazu i słów. Oto tytułowa stacja benzynowa, na której od zawsze pracuje lekko upośledzony fizycznie Josie- w tej roli genialny, uhonorowany za rolę nagrodą IFTA  Pat Shortt. Josie na stacji pracuje, a na jej tyłach mieszka. W małym miasteczku niewiele się dzieję, a i ruch samochodowy niewielki. Pomimo tego szef do pomocy zatrudnia 15-latka Dawida Conor Ryan. Odtąd kilka razy w tygodniu Josie i Dawid będą spędzać czas w pracy. Będą siedzieć przed stacją, od czasu do czasu obsługiwać nielicznych klientów, a po pracy pić piwo, którym nieświadomy niestosowności Josie będzie suto częstował małoletniego. Josie jest nieco naiwny, nie myśli jak dorosły, ma umysłowość dziecka. Myślę, że oprócz niewielkiego upośledzenia fizycznego (chore biodro) cierpi także na szereg deficytów emocjonalnych i intelektualnych. Bardzo pragnie towarzystwa, uwagi i rozmowy dlatego przykleja się do Dawida. Dawid także jest samotny, bowiem jego kumpel zamiast  z nim nad jeziorem  pić podkradziony alkohol woli spędzać czas ze swoją dziewczyną.  Ot ciężki żywot nastolatka w małym, ponurym miasteczku. W związku z tym,  że obaj i Josie i Dawid siebie potrzebują przez jakiś czas się ze sobą "kolegują". Jednak ta naciągana, wymuszona brakiem innych możliwości komitywa nie może trwać długo....


To dobre, subtelne kino, swoim małomiasteczkowym klimatem przypomina trochę film "Dróżnik". Josie jest tak potwornie samotny, tak bardzo łaknie kontaktu z drugim człowiekiem, że jakbym mogła rozmawiałabym z nim codziennie przynajmniej godzinkę...czcza gadanina! Takich samotnych, smutnych i mocno nieporadnych życiowo ludzi jest mnóstwo, a obok mnie i ktoś taki się znajdzie. Czy idę do nich i rozmawiam przynajmniej godzinkę codziennie? Oczywiście, że nie, ale z Josiem był rozmawiała! Widocznie kreacja jaką w tym niekrzykliwym, niepozornym filmie stworzył Patt Schott sprawiła, że postać przemówiła do mojego serducha:)
Obejrzane dzięki Tvp Kultura- aj jak ja lubię takie niespodziewane smaczki. 

Te trzy obrazy filmowe można połączyć słowem kluczem, słowem wytrychem: SAMOTNOŚĆ.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Paczuszka przyszła z Irlandii!! i inne sprawy zakupowe...i o osobliwościach trzech:)

Miało być o czymś innym! Miało być o koncercie Balkan Beat Box 
i ogólnie o festiwalu Ethno Port w Poznaniu, z którego wróciliśmy w niedzielę. A może miał to post o książce "Ojciec.prl" Wojtka Staszewskiego, ale co się odwlecze, to nie uciecze... będzie o czymś zupełnie innym. Będzie o czymś innym, bowiem wczoraj doszła do mnie paczka z Irlandii od Kasi. eire!! A w niej takie oto cudeńka!! OOOO:) Pilchuś wprawił mnie w szybsze bicie serca, a kartka zapisana suto ręką Kasi? Karta z Irlandią w roli głównej  uradowała mnie niezmiernie i wzruszyła. Zalała mnie fala ciepełka i wdzięczności:)
Kasia po prostu zapragnęła się ze mną podzielić swym zachwytem nad kunsztem pióra pana Pilcha i interpretacją pana Grabowskiego. Tak po prostu, tak zwyczajnie:) No czyż świat nie jest w gruncie rzeczy fajoski? Jest! O tym, że przybędzie do mnie paczuszka wiedziałam, ale nie wiedziałam jaka to czytana książka do mnie przywędruje, ani kiedy. I nie musiałam iść na pocztę hihi

 
 "Pod Mocnym Aniołem" Jerzego Pilcha czyta Andrzej Grabowski.

W sumie to najważniejszy element dzisiejszego posta, ale jak już tu jestem, to opowiem Wam o moich zakupach ostatnich. 
O przedmiotach będących treścią owych zakupów już wspominałam. Uprzejmie donoszę, że akcja sandał zakończyła się w końcu sukcesem. A trzeba Wam wiedzieć, że nie było łatwo. Oj nie było, bo to już sezon jesienno-zimowy się rozpoczął w sklepach, coraz mniej przecenionych butów letnich. Zeszłam milion sklepów, przymierzyłam milion sandałów i pół miliona było wygodnych jak trza, atrakcyjnych nawet, ale niestety na moją wąską stopę za szerokie. Sandałom bez regulacji pasków dziękujemy. Drugie pół miliona było może i na mnie dobrych, ale niekoniecznie do mnie przemawiały swym wyglądem. Aż w końcu dopadłam sklep Ecco i zaczął się taniec sandałowy, bo nawet wybór był jeszcze! Cztery pary na mnie dobre. Jedne, te które mi się najbardziej podobały, bo i wygodne i uniwersalne do kiecki i do spodni odpadły w przedbiegach. Zgubił je właśnie brak regulacji pasków. Niepyszne wróciły na półkę. A takie były żółciutkie. Ehh. Zostały trzy pary, a każda dobra. Żeby chociaż dla ułatwienia były w różnych cenach, to te droższe odpadły by z konkursu pt: "Super sandał". Ale nie. Wszystkie cenę miały taką samą. No dobra jedne z nich zbyt miękkie- odpadają. W końcu buty zostały dobrane pod najlepszym kątem, bo pod kątem ich przydatności do schodzenia na nogach połowy Andaluzji. Słusznie te miekkie zostały odrzucone. W końcu zakup został dokonany. Oto one: Kornelia i Zyguś sandałowa para:)

A to nie koniec przygód z butami w roli głównej, bowiem dzień wcześniej, w innej galerii handlowej w ogólnym szale zamrugały do mnie trzewiki swym czerwonym okiem. Zaszłam do sklepu (bo już byłam w takim amoku, że zachodziłam wszędzie) spojrzałam na nie i wzułam nie bacząc, że to nie sandały na swe stopy. Gdyby nie były o rozmiar za mały byłyby to najwygodniejsze buty świata. Z racji swej małości były to tylko buty wygodne. Dzięki mięciutkiej, delikatnej skórce trzewiki pomimo numeru mniejszego od mojego ostopienia uwierały tylko ociupinkę. Zdroworozsądkowo odłożyłam bucik przeceniony z 400zł na 120zł, przecież nie będe kupować za małego buta! 
Ale ziarenko zostało zasiane. Bo taki buut! Tak więc w oczekiwaniu na jedzonko obsesyjnie wyszukuje w necie (przy pomocy telefonu) innych sklepów tej firmy. Może gdzieś są. Nie ma. Dramat, smutek... mąż spogląda na mnie, widzi mój stan i rzecze ze stoickim spokojem: idź przymierz jeszcze raz, może da się w nich chodzić, ja się zajmę Twoją karówką  jak przyniosą-dodał z szelmowskim uśmieszkiem, a ja poszłam gnana na skrzydłach obłędu pt: teraz, zaraz, posiadać, chcę! Mierze, kręce się po sklepie. Trochę cisną, ale nie tak jak mogłyby gdyby były z innej skóry. Miotam się, z myślą w głowie: a gdyby butki miałby mój rozmiar? Taak, wtedy byłby to but wygodny niemożliwie, wygodny wręcz nieprzyzwoicie!! HA! dopowiadam sama sobie natentychmiast- gdyby to był rozmiar 37, ten najbardziej chodliwy już dawno by się te buty rozeszły tak ,jak tej pani z obuwniczego z piosenki Pogodno. 
Decyduje się. Myślę sobie but z czterech stów na 120. Oj rany. By zagłuszyć wyrzuty sumienia, że jednak wydaję pieniądze na buty, ani trochę nie przypominające sandałów (przypominam, że rzeczone zostały upolowane dzień później, więc rozumiecie mą rozterkę) wdaję się w pogawedkę z przemiłą panią kasjerką, która zasmucona oznajmiła mi, że bardzo mi zazdrości, bo sama zapałała wielkim pragnieniem posiadania tych trzewiczków, ale były tylko dwa rozmiary 36 i 40. A ona ma numer 38 i nijak nie udało się jej wstrzelić. A na koniec oznajmiła mi radośnie spoglądając na cenę podczas skanowania, że buty te zostały przecenione na złotych 79!! Cieszymy się zatem obie hihi. 
Mam tylko nadzieję, że nie podzielę losu dziewczynki z baśni Andersena, w której to baśni trzewiczki czerwone odegrały rolę niebagatelną:)
Wieści trzewiczkowe z ostatniej chwili: wyszłam w nich pierwszy raz. Nie chodziłam w nich wprawdzie dużo, ale już czuje, że się zaczynają rozciągać, jak to na skórę przystało. Prawy but, który od początku był nieco większy (bo przymierzany) już jest idealny, lewy dochodzi. Jest więc szansa, że to jednak staną się najwygodniejsze buty świata:))

historia pewnej ceny:)

Tak się im przyglądam, tym trzewiczkom i zauważam liczne różnice pomiędzy jednym butem a drugim. Pocieszam się, że buty skórzane, ręcznie robione są z różnych kawałków skóry, stąd te różnice. Chyba, że jestem w posiadaniu dwóch różnych butów. HiHi to by było nawet niezłe zakończenie epopei trzewiczkowej!

Akcja pt. "Okular" również zakończyła się względnym sukcesem. Zanim weszłam w posiadanie okularów przeciwsłonecznych korekcyjnych jeden model przeze mnie wybrany pękł podczas  montażu szkieł, drugi mi wybitnie nie przypasował i postanowiłam, że nie będę kupować okularów za 400zł, w dodatku takich, które nie są dla mnie. Dlatego też zaszłam bez wiary w powodzenie do najstarszego i najtańszego chyba w mieście optyka (zdaję się, że stamtąd pochodzą moje pierwsze w życiu oprawki, a mógł to być rok 84). Tak więc powrót do korzeni. Ceny zacne, oprawki też niczego sobie. Nagle patrzę-są! Leżą sobie spokojnie i na mnie czekają, do tego zamiast 360zł kosztują tylko 160zł. Koszt moich szkieł 130zł (w innych optykach wołali nawet 300zł!). Za gotowy okular zapłaciłam o 150zł mniej niż w tamtym optyku, gdzie promocja na szkło wynosiła 1zł. Super, ale co z tego jak oprawki cztery stówy. Dziękuje bardzo za taką promocję!


Pani ostrzegała mnie, że zanim się oko przyzwyczai do nowej, dużo większej powierzchni szkła musi minąć trochę czasu. Po krótkiej w nich chwili czułam się jak po kilkugodzinnej podróży rozklekotanym PKS-em. Brrr. Póki co spaceruje w nich po troszeczku po domku. Mam nadzieję, że się oko przyzwyczai!! Bo jak nie...jak nie to trafi mnie chyba szlag! Minusem jest także to, że dość mocno widać oczy w tych szkłach. A moje oko w powiększeniu +4,5 jest mega okiem. Na szczęście widać to dopiero przy dłuższym obcowaniu. Raczej nikt mi w oczy nie będzie specjalnie zaglądał. No chyba, że jakiś przystojny Hiszpan hihi


I ostatni zakup dotyczy już bezpośrednio pobytu na Ethno Port w Poznaniu. Wiecie, że mam w zwyczaju przywożenie z wojaży kolczyków. Oto kolejne do kolekcji. Do tego przecudnej urody saszetka, w której sobie mieszkają co częściej przeze mnie zakładane kolczyki właśnie:)
Pan Papug i Pani Papugowa:)

No i zrobił się nam post zbiorczy cholerka. Jak już tu jestem, że się powtórzę, to jeszcze Wam przedstawię nowe antykwaryczne nabytki i biblioteczne łupy z wczoraj.

Biblioteka

Antykwariat- Chwin 10zł reszta po 3zł

Z cyklu osobliwości wszelakie:

Najsympatyczniejsza ryba świata. Mieszkanka pewnego akwarium w Galerii handlowej zaraz obok sklepu Ecco. Zakochałam się w tej rybie. Ona się normalnie uśmiechała i  do tego tak śmiesznie ruszała pyszczkiem, jakby mówiła. Poważnie!


I do tego dwie maskotki z second handu. Nie kupowałam, zrobiłam tylko zdjęcie. O proszę:

Psychodeliczne połączenie królika z bałwanem!!
Od kilku godzin zastanawiam się jaka myśl przewodnia przyświecała twórcy tej maskotki. Elementem łączącym te dwie postacie zdaje mi się być marchewka. Nie wiem o co kaman!
Kreatywność na najwyższym poziomie!! Nie wiem co ten ktoś palił, lub zażywał w inny sposób, ale musiało być MOCNE!:)))

A to stworzenie jest wybitnie sympatyczne:


I tym optymistycznym akcentem kończę ten post, który niepostrzeżenie zamienił się w post bez końca. A ja chciałam się tylko pochwalić prezentem z Irlandii. Nie wyszło!:)

czwartek, 9 sierpnia 2012

3 dni po końcu świata w Hiroszymie...

Trzy dni po końcu świata w Hiroszymie nastąpił kolejny koniec świata w Nagasaki. Koniec świata lokalny, koniec świata dla tych, którzy stracili bliskich, dla tych, którzy stracili swoje domy i wiarę w człowieka. Powolny koniec świata dla wszystkich tych noszących w sobie chorobę popromienną...   

Dodatek "Ale Historia" poświęca kart parę temu tematowi. Dwie skrajnie odmienne historie. Człowiek na dole, i człowiek w samolocie wypuszczający z trzewi samolotu śmierć...
















Czy trzeba to jakoś specjalnie komentować? 


wtorek, 7 sierpnia 2012

Czas na zbiorczaka, książki wypłatki, wyprawę do stolicy Wielkopolski, przeczytane przed chwilą i inne takie inne:)

Zbiorczak Was nie ominie, nie ominie kochani moi. Tak zwlekałam i zwlekałam aż się zrobił drugi tydzień sierpnia i czas na książki wypłatki nadszedł. Skorzystałam z wielce atrakcyjnej wyprzedaży Świata Książki pt: Milion książek na lato. Chrapkę na pana Juliana Barnesa już miałam od jakiegoś czasu. Ciągneło mnie szalenie w stronę najnowszej jego książki. Dobrze  się stało, że jej nie kupiłam wcześniej, bowiem mogłam teraz ją nabyć nieco taniej (niewiele, ale zawsze coś).  Żeby Julianowi smutno nie było zakupiłam jeszcze dwie jego wcześniejsze książki już po prawdziwiej promocyjnej cenie 9.99:) Lubię to!



1) "Hamlet w stanie spoczynku" Gabriel Michalik-promocja w Empiku. Książka za 21zł

2) "Kultowe seriale"Piotr K. Piotrowski- czaiłam się na ten tytuł już jakiś czas, ale po odcinkach Domu i Daleko od szosy, które ostatnio znów obejrzałam postanowiłam w końcu książkę zakupić, w normalnej cenie niestety:)

3) "Opowieści z Wysp Owczych" Marcin Michalski, Maciej Wasilewski-książkę podczytywałam goszcząc u kolegi w Warszawie. Podczytując nocami zaliczyłam co najmniej 1/3 książki. W końcu przyszedł i jej czas w ramach kolekcji Reportaż.

4) "Nie ma się czego bać" Julian Barnes
5) "Arthur i George" Julian Barnes
6) "Poczucie kresu" Julian Barnes

Książki wypłatki mamy zaliczone. No to teraz przejdźmy do najbliższego weekendu 11-12.08 (włącznie z 10.08), w który to weekend będę bawić w stolicy Wielkopolski Poznaniu:) A po co, a dlaczego zapytacie? 
Otóż jedziemy z mężem na Ethno Port Festival, konkretnie na dzień drugi, na sobotę, a konkretniej na koncert izraelskiego bandu BALKAN BEAT BOX:))) 
Radość moja jest wielka, tym bardziej, że ostatnimi czasy natknęłam się na Tvp Kultura na fragmenty koncertów finałowych krakowskiego Festiwalu Kultury Żydowskiej i wzięło mnie na wspominki naszej podróży poślubnej w wersji mini, właśnie  na 19 edycję tegoż zacnego Festiwalu w roku 2009.


Jest kilka fragmentów z Szerokiej, ale ten akurat jest najlepszej jakości.

 Mam tak mocne wspomnienia z tego naszego pobytu, że jak sobie dzięki uprzejmości Youtuba zapuściłam fragmenty koncetu rzeczonego Bałkan Beat Box, który był gwiazdą tamtej edycji popłakałam się łzami rzewnymi, że ja chcę, ja chce jeszcze raz! Bo trzeba Wam wiedzieć kochani, że był to jeden z lepszych koncertów, na których było mi dane być. Niesamowite! Panowie jarmułki z głów-ale zaraz, zaraz czy ja tego już Wam kiedyś nie pisałam? A pisałam tu:KLIK:))
I nawet miałam taki pomysł żeby popatrzeć gdzie chłopaki grają. Może w Berlinie? Zrezygnowałam jednak z tego pomysłu, bo tylko byłoby mi przykro. Po kilku dniach mój stan psychiczny wrócił do normy:) I co się dzieje potem? Siedzę sobie w pracy, Trójki jak zwykle słucham i już mam wyciszyć panią Obszańską, której szczerze nie znoszę (jej głosu), aż tu nagle słyszę, że co? że Bałkan Beat Box, że w Polsce, że jakiś festiwal w Poznaniu! Termin odpowiada, a kwota 40zł za jednodniowy karnet wprawiła mnie w radosne drżenie. Dzień później już dzierżyłam świeżutkie bilety w łapkach. A przecież gdyby tylko zachciało mi się ruszyć troszkę i wyciszyłabym radyjko najprawdopodobniej nie dowiedziałabym się w ogóle o tym koncercie, albo dowiedziałabym się poniewczasie. 



 Kwestia noclegu także załatwiona. Znajomi, u których mamy mieszkać wprawdzie wybywają w tym czasie, ale wspaniałomyślnie udostępnią nam swój mały domek z ogródkiem na obrzeżach Poznania. Klucz odbywa właśnie wędrówkę pocztą:))
Faaaajnie!
Z Poznania zamierzam wrócić z sandałami, oraz ze spodniami letnimi dla małżona. Mam nadzieję, że  w tamtejszych sklepach będzie wybór większy. Bo tutaj kiszka.
Przede mną zatem fajny czas. Koncert, a po koncercie jeszcze tylko dwa tygodnie do urlopu. Wcale mi się nie dłuży, lubię to odliczanie. Dobrze mi. Na samą myśl jednak o powrocie z Hiszpanii robi mi się słabowicie. We wrześniu zacznie się zamęt w pracy, wznowie jazdy. O rany, już mam dreszcze! To będzie trudny czas, ale nie ma co teraz się zastanawiać co będzie za półtora miesiąca. Teraz mam nieprzyzwoity luz, potem mały hard core. Ot równowaga w przyrodzie:)


codziennie rano w pracy sobie przesuwam czerwony kwadracik do przodu, do przodu:)

Zanim jednak wywieję mnie w świat daleki zasiadam sobie czasem w fotelu śmietnikowym, który dostał nowe second-handowe ubranko za całe 6złotych:)


Pozostając w temacie łupów z drugiej ręki, to co tydzień robię szybki rajd po dwóch osiedlowych second gdzie zawsze udaje mi się coś wyszperać za naprawdę śmieszne pieniądze (na przykład nowiusieński stanik za całe 90groszy) i ostatnio upolowałam sukienkę typu szmizjerka z lat 70-tych chyba. Jak ubiorę do niej białe rajstopki to wyglądam jakbym miała lat 15 i urwała się z prywatnej pensji hihi. Nie szkodzi:)


Może powinnam się dwa razy zastanowić, bo materiał nieprzepuszczający powietrza i może wcale w niej nie będę chodzić, (raz już ją miałam na sobie), ale słuchajcie kosztowała mnie całe 2,20 złotych!! mniej niż bilet MZK w jedną stronę. No i jak tu jej nie zabrać ze sobą do domku?:)

Kończymy temat foteli śmietnikowych i seconhandowych szmizjerek przechodzimy ponownie do książek, tym razem na tych ledwo co nabytych, ale tych co ledwo co przeczytanych:)

Przeczytane ostatnio
No fantastyczne! czytało się mi książkę wyśmienicie w tempie ekspresowym. Wielowątkowa, świetnie napisana powieść z miastem w roli drugoplanowej. W kolejce jeszcze czeka "Bękart ze Stambułu", ale niestety nie dam rady książki przeczytać, ponieważ dziś dowiedziałam się, że jest zarezerwowana i nie mogę jej przedłużyć. Szkoda, że wcześniej nie wiedziałam o tym. Zabrałabym się za nią od razu. Przyjdzie i na Stambuł czas. Na "Czarne mleko", na które się napaliłam jak szczerbaty na suchary nie przyjdzie już chyba czas. To było moje pierwsze spotkanie z panią Safak czy też Shafak. Po stu stronach męczarni dałam sobie spokój i pochyliłam się szczęśliwie nad "Pchlim pałacem".
I nie wiem czy ta książka jest zwyczajnie kiepska, czy mnie tematyka wybitnie nie kręci, czy może tłumaczenie jest skasztanione do cna? Tak, tak nie powinnam się wypowiadać, zwłaszcza krytycznie na temat książki, której  nie skończyłam, po przeczytaniu zaledwie stu stron, no ale nie mogę! Po przeczytaniu tylu pochwalnych recenzji, zwątpiłam już w swój gust czytelniczy. W końcu dotarłam do jednej niepochlebnej opinii i mi ulżyło, że nie tylko mnie książka nie zachwyciła, że nie tylko mi się książka nie podobała i podobnie jak autorka owej recenzji i ja mam małą odporność na cytaty ocierające się o banał, rodem z Coehlo (nie chcę używać zlepków słów dyskretna grafomania-jak widać jednak użyłam. Oj!).
 Chcę wierzyć, że to wina tłumaczki. Słowa mnie ani trochę nie uwiodły, przemyślenia mądre nie przeczę, za sobą, nie pociągnęły, dawno się tak nie nudziłam czytając i w gruncie rzeczy nie męczyłam podczas bycia w książce. Może trzeba było mi posłuchać intuicji i jeżeli dwa razy książkę w bibliotece odłożyłam na półkę konsekwentnie trzymać się tej opcji. A może to jest i tak, że jak się jednocześnie czyta Tomasza Manna, to każde inne pisanie nie starcza, nie zaspokaja? hmm. Na szczęście nie traciłam czasu na dalsze rozważania i sięgnęłam po wcześniejszy tytuł i nie żałuje:) Jestem oczarowana, zupełnie oczarowana wcześniejszą prozą pani Safak! Miało być słów kilka o Pchlim, a ponarzekałam na "Czarne mleko", którego nawet nie doczytałam do końca. Ot bezczelność! Ale wiecie co. We mnie to siedziało i musiałam to z siebie z całym szacunkiem dla wszystkich tych, którzy są książką zachwyceni wywalić:)
Proszę nie rzucajcie we mnie kamieniami. No jak zachwyca, jak nie zachwyca:)

Acha zamieściłam kilka cytatów na moje zaniedbanej od dawna stronie z cytatami. Czas tchnąć w stronkę życie:)


Zbór niepublikowanych w wersji książkowej esjów i fragmentów spotkań autorskich Hrabala. Cudna rzecz, genialnie przetłumaczona przez Aleksandra Kaczorowskiego i Jana Stachowskiego. Nie znam oryginału, ale dobre tłumaczenie się czuje, dobre tłumaczenie poznać można od razu. Chylę czoła i pokłony biję panowie.
Nie znam twórczości pana Hrabala (!). Kiedyś przeczytałam "Auteczko" i bardzo, bardzo dawno temu jeszcze coś, ale teraz już wiem, że nadszedł czas by się z panem Hrabalem zaprzyjaźnić. To, że nie znam dobrze jego twórczości podczas czytania "Pięknej rupieciarni" było przydatne, bowiem wszystko było dla mnie nowe. Nawet wtedy kiedy pisarz kręcił się wokół swoich stałych tematów, nie miałam poczucia deja vu, nie czułam się zmęczona powtarzalnością. Czytałam, a raczej chłonęłam słowa i zdania i często gęsto się chichrałam pod noskiem, albo uśmiechałam błogo. 
Który tytuł polecacie na powrót do Hrabala? Cooo?:)

No dobra koniec! Wybaczcie ten tematyczny misz masz:)



poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Oślepionej postaci słońcem przyjdzie wędrować boso! O trzech nieudanych zakupach słów więcej niż kilka:)

Miał to być post zbiorczy, ale jako, że mnie poniosła wielce fascynująca opowieść o przedmiotach trzech zakupionych i radości mi nie przynoszących post będzie jednowątkowy. Oszczędzę Was miłosiernie. Reszta tematów w następnym już na pewno poście zbiorczym:)

Uwaga tekst zawiera trzy reklamy sklepów internetowych hihi

Po pierwsze okulary. Zapragnęło mi się nowych oprawek. Poszukiwanie oprawek na moją mikro głowę nie należy do czynności przyjemnych, dlatego też wiedziałam, że łatwo nie będzie. Raz trafiłam na takie na moją głowę idealne. I wielkość i kształt-miodzio! Gorzej, że cena miodzio nie była. Powiem tylko, że kwota 500zł  to cena  deczko za duża,  jak na fanaberię, wszak posiadam dwie pary okularów, nie potrzebuje tak naprawdę nowych. Plus cena moich dość skomplikowanych szkieł i ziuch ziuch wychodzi cała prawie moja miesięczna pensja. Odpada więc. No to co? No to grzebiemy w necie. Zamówiłam cztery pary oprawek  z internetowego sklepu optycznego MrOptic z działu dziecięcego (takie niestety muszę mieć). Ceny bardzo przyzwoite (71zł za jedną oprawkę) więc mogłam eksperymentalnie szarpnąć się na cztery pary. Niestety żadna z nich nie była na mnie dobra:( dwie za duże (nie ten kształt) i dwie za małe (bo to faktycznie dla dziecka małego). A takie były piękne te żółte! Już je odesłałam czekam teraz na zwrot kasy. Odpuszczam sobie zatem ten temat, dopóki znów mnie nie dopadnie chęć posiadania nowych oprawek.

Po drugie okulary...
...tyle, że tym razem przeciwsłoneczne. Nigdy nie posiadałam takowych. Ze względu na moją wadę nie mogę nosić zwykłych okularów przeciwsłonecznych. Nie jest to dobre dla moich oczu. Męczę się w lecie, słońce mnie razi, najchętniej na rowerze jechałabym z zamkniętymi oczami (jedno czasem mi się zamyka niepostrzeżenie hihi). A przed wyjazdem do Hiszpanii o oczki zadbać trzeba szczególnie. Zaczęłam się zatem rozglądać za opcją okularów przeciwsłonecznych ze szkłami korekcyjnymi. I dopadłam promocję. Szkła korekcyjne dostosowane do wady za 1 złoty! Wow myślę, może jednak nie zbankrutuje? Gdzie tu haczyk, gdzie haczyk? O jest! Oprawki muszą być z przedziału cenowego od 250zł w górę. Ok nie jest tak źle. Oprawek biorących udział w promocji nie ma bez liku. Takich co to sprawdzą się do moich nienajlżejszych szkieł jest kilka do wyboru. Oprawek odpowiednich do mojej mikro głowy i pasującej do mojej małej buzi  są  aż trzy. Jedna z konkursu odpada natychmiast! (495zł-na głowę tę mikro musiałabym paść żeby tyle kasy wydać!), druga 325zł jak na przeciwsłoneczne deczko za małe, trzecia za 365zł ok może być. Czy tak, czy siak 400zł trzeba wydać. Czy bym zamówiła tańsze oprawki spoza promocji i wstawiła szkła po normalnej cenie wyjdzie 400zł. W którą stronę się nie oprócisz jak mawia Mundi z serialu "Dom" dupa z tyłu. Zamawiam zatem te za 365zł (rany boskie!). Dobra raz, a porządnie inwestycja na lata (hmmm). Cieszę się, że  za dni parę moje oczki już będą sobie wypoczywać, że oko mi się zamykać nie będzie podczas jazdy pojazdem dwukołowym, że nie będę musiała wymachiwać paletką do gry w babingtona na ślepo. 
Radość moja nie trwa jednak długo, bo w dniach, w których w planie miałam odbiór miła pani smutnym głosem poinformowała mnie telefonicznie, że przykra sprawa, ale moje oprawki pękły podczas montażu szkieł. Kurwa mać za przeproszeniem! Prawie 400złoty kosztują rzeczone i pękają przy montażu? To jak one mają lata wytrzymać ja się pytam? Takich samych się zamówić już raczej nie da więc pozostaję mi czekać, aż znajdą mi podobne. Ehh kiepski żywot człowieka z mikro głową i z kaprawymi oczętami, acz poczciwego.
 Z ostatniej chwili:
 Przed chwilą zadzwonili z optyka, że mają dla kilka par oprawek do wyboru. Po pracy idę testować. Zobaczymy co mi tam wynaleźli. Myślę, że zażądam jakiegoś rabatu za szkody moralne. W końcu gdyby nie ich wypadek przy pracy nowymi okularami mogłabym się już cieszyć od zeszłego tygodnia.

Z jeszcze bardziej ostatniej chwili: jestem rozczarowana wielce. Z kilku oprawek tylko dwie wchodziły w grę. Jedne miały nie taki kształt do mojej twarzy, a drugie kształt miały fajny, ale za to były strasznie gramotne. Od góry grubsze z topornymi zausznikami. No nie na moją malutką buzię. Tamte co pękły były idealne. Miały delikatne zauszniki i ogólnie całe były delikatne, a jednak dość duże. Od biedy te gramotne mogły by być, ale jeśli mam wydać ponad 400stówy to raczej nie na okulary, w których się nie czuje dobrze, nie wyglądam ok i tylko dlatego, że nie mam wyboru. Szlag by to! Wypali mi oczy! Nie wiem co mam z tym fantem począć. Ehhh

Po trzecie buty...konkretnie sandały. Też z myślą o Hiszpanii padło na obuwie, założyłam sobie, że mają być wygodne i zdrowe. Mają dbać o moje stopy, mają nie być płaskie i dbać o moje nogi i o kręgosłup. To nie był zakup hop siup. Przejrzałam milion stron w necie (w sklepach zwykłych wybór zdrowotnych butów zerowy), przeczytałam kilka forów, przypomniałam sobie panią Gadżet z TVN Style, która  zachwala pod niebiosa japonki niemieckiej firmy Birkenstock, poczytałam o nich i zaufałam. Dopadłam stronę sklepu internetowego z wyprzedażą (zawsze to 50zł do przodu-zdaje się, że wyprzedaż na Birkenstocki się skńczyła) i zamówiłam sandały typu Brazil. Doszłam do wniosku, że lepiej zakupić sandały, w razie gdyby skarpetkę trzeba by wieczorem ubrać, albo po magazynie w nich śmigać dla zdrowotności. Zapłaciłam kwotę niemałą i czekam. Po kliku dniach niecierpliwego dość oczekiwania przyszły. Przesympatyczny pan kurier przywiózł mi je do pracy. Szczęśliwa wzuwam je na stopy i już myślę, że doznam małego odlotu, ale nie doznaję, bowiem mnie to profilowanie z przodu przy palcach gniecie. Ok myślę sobie to są buty inteligentne, do stopy się same dostosować muszą. Chodzę w nich przez dwa dni w pracy. Jako, że mi w nogi chłodno wyglądam w tych skarpetach jak niemiecka turystka. Specjalnie w nich nie chodzę po dworze żeby ich nie zniszczyć w razie gdybym jednak musiała je oddać. Gniotą mnie dalej. Przykro mi. Porozumiewam się ze sklepem internetowym. Obiecują, że je przyjmą nawet wtedy kiedy będą na nich jakieś  ślady użytkowania, bo jak inaczej mam sprawdzić czy to kwestia złego doboru rozmiaru, czy tak już po prostu jest, czy może się przyzwyczaję. Miły pan ze sklepu "Zdrowy but", gdzie także sprzedają Birkenstocki (tyle, że droższe) odpisuje mi na maila, że czasem się tak zdarza, że przegródka nie ma szans usadowić się w miejscu, w którym powinna, wtedy kiedy ma się za DŁUGIE PALCE!
No i okazuje się, że ja cholera jasna mam za długie palce!  Rozmiar jest dobrze dobrany, szkopuł tkwi w palcach. No to co zajrzę do Baśni Andersena i sobie je niecko spiłuje, albo oddam sandały oszczędzając cześć ciała dolną. Decyduje się je jutro odesłać i czekać na zwrot kasy. Ot cała historyja!

Oto mój sandał z pechową przekródką:) 
Są dość gramotne, jak to buty zdrowotne, nie podobają mi się szalenie, ale nie o wygląd przecież chodzi. Jednak w myśl mojej maksymy, że nic się dzieje przypadkowo myślę, że tak być miało. Sandały mam zwrócić, bo gdzieś tam czekają na mnie jeszcze lepsze, ładniejsze i wygodniejsze sandały. No nie?
Acha chciałam zamówić buty Scholla (co firma to firma), ale mój mąż dowiedział się w aptece, w której kiedyś można było je kupić, że panie zrezygnowały ze sprzedaży butów Scholla jakieś dwa lata, wtedy kiedy to firma przeniosła się do CHIN, a buty na osobach większych i cięższych zaczęły się rozpadać. Wobec takiego obrotu spraw Schollowi podziękujemy:)

Za długie palce, za mała głowa! Świetnie się czuje!!:)

Więc co? Pójdę boso, pójdę boooso!


Pozdrawiam serdecznie i ciepło Papryczka vel Dziewczyna O Zbyt Długich Palcach:)