"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 25 czerwca 2012

W ostatnim czasie obejrzane, czyli pierwsze próby zwięzłego pisania (nie mylić z pisaniem rozwiązłym hihi)

W ostatnim czasie obejrzałam kilka filmów godnych uwagi, a że nie zawsze mam chęć i siłę pisać o każdym filmie z osobna, to od dziś co jakiś czas będę trenować krótkie formy wypowiedzi. Będzie mi ciężko, ale jeśli chcę Wam opowiedzieć o tych filmach muszę nauczyć się streszczać. A więc start:

"Morfina" reż: Alieksej Bałabanow
"Morfina" jest ekranizacją opowiadania Michała Bułchakowa "Pamiętniki młodego lekarza". Nie wiem jak się obraz ma do słowa, bo opowiadania tego nie znam, ale film jest całkiem całkiem moi drodzy.
Młody lekarz Michaił Aleksjewicz Polliakov (Leonid Bichevin) przyjeżdża na prowincję jako lekarz. Nie wiemy czy przybył tam dobrowolnie czy został wydelegowany bez prawa głosu. 
Już pierwszy dzień pracy nie należy do najłatwiejszych. i wyznacza zasady jakimi będzie się toczyło życie Polliakova. Życie niekoniecznie usłane różami. Gdyby nie spektakularne akcję operacyjne, można by rzec, że Polliakov wiedzie żywot nudny i obrzydliwie przewidywalny.  Jako, że jest zdolny, ambitny i nieco bezczelny  z trudnymi, obcymi sobie dotychczas w praktyce operacjami radzi sobie koncertowo. Gorzej radzi sobie ze sobą. Słowa piosenki z Rejsu "jestem sam jest mi nie dobrze, nie mam dziewczyny" idealnie oddają stan ducha lekarza. Dlatego radzi sobie jak umie, a że nie bardzo jest w tym radzeniu sobie biegły wybiera za przyjaciółkę "siostrzyczkę" w białym kitlu i Morfinę. Jak można się domyślić szybciutko się uzależnia i ma wiele przygód. Warto się tym jego przygodom przyjrzeć:)
"Morfina" to mroczna, turpistyczna wędrówka do roku 1917, ostatniego momentu w Rosji przed wielkimi, stawiającymi wszystko na głowie zmianami w kraju. To film ciężki, duszny, niepozbawiony jednak specyficznego "poczucia humoru". Mnie urzekł całkowicie:) Dobrze jednak, że nie wiedziałam, że to film reżysera filmu "Ładunek.200", który obejrzałam kilka lat temu i do dziś czuje niesmak i obrzydzenie, bo gdybym wiedziała, to pewnie bym nie obejrzała ze strachu, a wielka byłaby to szkoda!
P.S film dla widzów o mocnych nerwach i dużą tolerancją na ohydę, nie pozbawiony jednak swoistego uroku:)
Obejrzane dzięki Tvp Kultura w poniedziałkowym paśmie Panorama Kina Światowego.


"Puzzle" reż: Natalia Smirnoff
Z zimnej, mrocznej, ogarniętej zamętem Rosji przenosimy się w jakże odmienne miejsce w świecie. Do ciepłej, słonecznej, pogodnej Argentyny. Tam właśnie zamieszkuje główna bohaterka "Puzzli" Maria del Carmen (Maria Onetto) obchodząca właśnie  swoje 50-te urodziny gospodyni domowa. To ona dba o swoją rodzinę, na którą składa się mąż i dwoje dorastających synów.
 Dnie Marii charakteryzują się powtarzalnością codziennych czynności i wypełnione są jak to zwykle bywa w tradycyjnych domach obowiązkami po brzegi. Relacje z mężem na pierwszy rzut oka przedstawiają się zadowalająco. Rzekłabym, że jak na małżeństwo z tak dużym stażem jest między małżonkami dużo ciepła i czułości. Jednak czegoś Marii w życiu brak. 
Na urodziny dostaję puzzle zaczyna je układać i odnajduje w tej czynności ogromną przyjemność, do tego układa je błyskawicznie. Od tej chwili puzzle stają się jej pasją jej światełkiem w tunelu codzienności. Mało tego Maria del Carmen nawiązuje kontakt z grupą ludzi, a szczególnie z jednym panem zajmującym się układaniem puzzli wyczynowo. Z przystojnym Roberto (Arturo Goetz) zaczyna przygotowania do mistrzostw w układaniu puzzli.  Jest w tym dobra, jest w tym wręcz genialna. Zaczyna to czuć, zaczyna wierzyć, że może się realizować, może być sobą, może być ekspertem nie tylko w kwestii wypieków. Dzięki tytułowym puzzlom i ludziom, którzy stają na jej drodze całe dotychczas poukładane życie rozsypuje się jak puzzle zrzucone nagłym ruchem ze stołu, elementy układanki zmieniają miejsca, ale pasują do siebie idealnie. Maria odnajduje w sobie na nowo piękno, kobiecość, (głęboko szukać nie musi, bo jest piękną kobietą, tak po prostu) pasję i w końcu samą siebie. Układa te kawałeczki radośnie, ciesząc się światem na nowo i co najważniejsze w zgodzie ze sobą.
To historia utkana prostym ściegiem, szyta pięknymi, słonecznymi zdjęciami i muzyką. Recz jasna można i może nawet należy dopatrywać się w filmie obrazu współczesnej rodziny, gdzie kobieta jest zniewolona w tym patrialchalnym świecie, ale ja to uważam za zbędne i zbyt nachalne. To po prostu subtelne,  mądre kino, które pozostawia na twarzy pogodny uśmiech:)
Obejrzane dzięki internetowi hihi


"Liban" reż: Samuel Maoz
"Z punktu widzenia czołgisty"
Żeby nie było nam tak wesoło teraz będzie brud, smród i kurz i strach,  zagubienie i przemoc i pot i łzy. Bo tak to już jest na wojnie, podczas, której dzieje się akcja filmu "Liban". Tzw pierwsza wojna libańska. Jest lato 1982 roku. Czterech młodych chłopaków zostaje wysłanych na swoją pierwszą, ważną z pozoru łatwą akcję. Ich zadaniem jest sprawdzenie pobliskiego przygranicznego miasteczka, czy nie ukrywa się w nim wróg.  Przemieszczają się nie byle jakim sprzętem, bo czołgiem. Przeszli wprawdzie szkolenie, ale kiedy pojawia się realna sytuacja wymagająca szybkiej reakcji i użycia broni by zabić młodzi chłopcy nie radzą sobie, co zrozumiałe ze strachem i ogromnym obciążeniem psychicznym. Zwlekają ze strzałem co ma swoje dramatyczne konsekwencję. Sytuacja  komplikuje  się jeszcze bardziej gdy czołg zjeżdża z obranego kursu i przedostaje się na teren wroga...
Fabuła filmu zasadniczo jest dość przewidywalna, akcja może się udać, bądź nie.  Za to pomysłowy i chwytający za gardło jest pomysł umieszczenia ciężaru akcji w środku czołgu, co potęguje wrażenie klaustrofobii. Świat zewnętrzny możemy obserwować tylko przez peryskop i to co widzimy jest przerażające, okrutne, jak to na wojnie, a jednocześnie pięknie i z dużym wyczuciem sfilmowane. Jednak brutalność wojny i piękno zdjęć się w moim odczuciu wzajemnie nie wykluczają, bowiem poprzez kontrast jeszcze wyraźniej widać bezsens wojny, nie tylko tej, ale każdej.  Dobre, mocne, w oryginalnym ujęciu pokazane kino wojenne, które zahipnotyzuje swoim przewrotnym brzydkim pięknem.
Obejrzane dzięki Ale kino w czwartkowym paśmie "Kino mówi" 


W SKRÓCIE I NA SZYBKO:


Obejrzałam jeszcze "Jane Eyrenajnowsze wcielenie postaci z kart powieści pani Bronte w reżyserii Cary Fukunaga.
 Przyznam szczerze, że Mia Wasikowska zaskarbiła moje serca, a pan Michael Fassbender ...(no może przemilczę). Kadry z filmu prześladują mnie, wracając od czasu do czasu. Świetne, rasowe kino. Pierwsza Jane to dla mnie Charlotte Gainsbourg, którą wtedy po raz pierwszy ujrzałam się zauoczyłam, ale zdaję się, że oddam palmę pierwszeństwa pani Wasikowskiej:) 
Mąż łypiąc jednym okiem, podczas mojego oglądania najnowszej Jane zapytywał z uporem maniaka: czy to jest horror? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że to horror! Utyskiwał z oburzeniem-obejrzelibyśmy razem! To nie jest horror kochanie:)
Ale te kadry!

Nie wychodzimy z kostiumów ino przenosimy się do rodziny bogatego kupca z Lubeki i jego rodziny. Do Buddenbroków się na zdań pare przeniesiemy.
"Buddenbrookowie.-Dzieje upadku rodziny"  w reżyserii Heinrich Breloer to adaptacja powieści Tomasz Manna. Nie wiem czy udana, bo nie znam pierwowzoru, ale znów mi przyszła wielka ochota na książki Manna przeczytanie. Ta ochota nachodzi mnie dość regularnie. I tylko z powodu tak prozaicznego  powodu jak owej książki brak nie przeczytałam jej natychmiast! Film natomiast ogląda się przyjemnie, oko cieszą zdjęcia, ale czy to jest kino wybitne? Niekoniecznie. Ot milutkie takie:)


DZIĘKUJE ZA UWAGĘ:)

P.S nie wiem o co kaman, ale czasem kiedy wprowadzam jakieś zmiany w tekście to część tekstu zaznacza mi się takim białym paskiem i bywa, że po zaznaczeniu tekstu na nowo jest już ok, a czasem tak jak teraz przy Jane Eyrle nie chce zniknąć:(

czwartek, 21 czerwca 2012

"PRL jak cudnie się żyło"- wspomnień czar Wiesława Kota.



Książka pana Wiesława Kota pełna jest smaczków z czasów Peerelu, czyta się ją  szybko i z dużą przyjemnością. Dziś te absurdy tamtych czasów mogą już bawić, bo minęły, ale wtedy mało kogo bawiły. Książka utkana jest z kilkudziesięciu krótkich dwustronicowych rozdzialików tematycznych. Jest o szkołach, o szpitalach, taksówkarzach, sprzętach domowych i Wampirach grasujących po ulicach śląskich miast. Słowem sama śmietanka:)
Czytelnik może znaleźć w tekście odpowiedzi na różne, czasem zupełnie kosmiczne pytania i znaleźć na nie natychmiast odpowiedzi. Wiesław Kot włada piórem lekko z polotem, równie lekko się książkę czyta. Nie pozbawiona jest ona dystansu do tamtej siermiężnej rzeczywistości i poczucia humoru, bo jakże inaczej oswoić tamten czas? Tylko poprzez uśmiech:) 
Polecam!

Oto parę przykładowych pytań i odpowiedzi wyłonionych z tekstu:


pytanie:
-ile było szkół na Tysiąclecie, ile z tej okazji drzew zasadzono? odpowiedź: 100mln
pytanie:
-w jaki sposób walczono z obchodami kościelnymi?
odpowiedź: organizowano imprezy rozrywkowe i dostarczano deficytowe towary, oraz organizowano seanse atrakcyjnych filmów np: "Działa Navarony", czy "Rio Bravo".
pytanie:
-jak nazwano kieleckiego maszynistę biurkowego, żeby nie kojarzył się z koleją?
odpowiedź: maszynista wąskowałkowy

"W miejscowości Bedlino postawiono ogromny drogowskaz z napisem: Do głównego Dyspozytora Próżnych Przebiegów. W bieżącej sprawozdawczości urzędniczego ucha nie raziły także takie przykłady: Koniogodzina jest dowolnie zaniżana przez woźniców, którzy nie ujmują postojów tak po stronie swojej jak i masy towarowej, czyli węgla".

pytanie:
-czym obdarowywano honorowych dawców krwi w Lesznie? 
odpowiedź: paczką papierosów
pytanie:
-jakie były nowatorskie rozwiązanie Poczty Polskiej, mający na celu usprawnienie pracy Poczty?
odpowiedź:

"Przed budynkami urzędów pocztowych zainstalowano po kilkanaście skrzynek na listy-każda przeznaczona na korespondencję do innego dużego miasta. Miała to być pomoc dla osób sortujących przesyłki. Jednak pod koniec dnia zjawiał się pracownik poczty, który wszystkie tak rozdzielone przez nadawców listy wrzucał do jednego worka." :))

pytanie:
-ile zębów wyrwał rwacz kielecki?
odpowiedź: 450 tysięcy bez znieczulenia brrr
pytanie: 
-z czym przychodziło się do fryzjera?
odpowiedź: z własną żyletką
pytanie:
-w którym roku kraj sparaliżowała zima stulecia i ile ich było?
odpowiedź: 1962 i 1979
pytanie:
-czy Ala z elementarza Falskiego miała kota czy nie?
odpowiedź: nie
-jakie powinny być odległości w miastach między szaletami?
odpowiedź: 10 minut
pytanie:
-skąd pochodził Kapitan Żbik?
odpowiedź: z wioski pod Zieloną Górą:))
pytanie:
-jak naprawdę przebiegał koncert Stonsów w sali Kongresowej w 67 roku?
odpowiedź: spokojnie
pytanie:
-w jakim kolorze powinien być telefon
odpowiedź: tylko i wyłącznie w kolorze czarnym inne kolory nie cieszyły się zaufaniem.
pytanie:
-w jaki sposób dbano o bezpieczeństwo pijaków?
odpowiedź:

"PIES PRZYJACIELEM PIJAKA
Specjalnie trenowane w tym kierunku psy pojawiły się w Poznaniu. Chronią one pijących przed okradzeniem, bo pilnują zasłabłych na ulicy czy w parku, potrafią sprowadzić żonę w miejsce gdzie mąż zległ po drodze do domu, nie pozwalają pana pobić, czy wykopać z knajpy. Ten kierunek wyzyskania psów ma u nas wielką przyszłość- Polityka (1975)" hihihi śliczne!

pytanie:
- jak odratować zużytą szminkę, tak żeby jeszcze nadawała się do użycia?
odpowiedź: włożyć szminkę do lodówki a potem taką zmrożoną potraktować żyletką i nadać jej odpowiedni kształt
pytanie:
- w jaki sposób Przedsiębiorstwo Budownictwa Uprzemysłowionego myło okna?
odpowiedź: robotnicy myli trochę zakurzone szyby, brudniejsze zaś wytłukiwali młotkiem i wstawiali na ich miejsce nowe, czyste szkło.
pytanie:
- z jakiego kraju trafiały do nas transporty z tysiącami drewnianych sanek?
odpowiedź: z Bułgarii
pytanie:
- jak wyglądała inwentaryzacja biur w Ostrowie Świętokrzyskim i co podlegało skrupulatnej kontroli?
odpowiedź:

"Podczas inwentaryzacji biur w Ostrowcu Świętokrzyskim wykazano się najdalej idącą skrupulatnością. Nie dość, że spisano wszystkie rybki w akwarium, to każdą z osobna wyławiano, by nie było pomyłki. W trakcie liczenia kilka rybek zdechło"

"W Grodzisku Wielkopolskim w miejscowej garbarni co kilka tygodni palono buty zareklamowane przez klientów. Dyrekcja rozważała więc, czy bardziej nie opłaca się spalić obuwia jeszcze przed sprzedażą."

pytanie:
- w jaki sposób kaleczono naszą mowę ojczystą. Zastosowanie nowomowy w praktyce:)
odpowiedź:

przykład 1-protokoły sądowe

"Żona wyżej wymienionego jako robotnica prowadziła się niemoralnie, gdzie zaszła w ciążę."

"Po wyjściu z wojska zmuszony byłem pracować w PGR na skutek likwidacji ochoty do pracy w wojsku."

"Pozwana nigdzie nie pracuje, jest narodowości cygańskiej i żyje z cyganatu"

 przykład 2- sprawozdanie milicyjne

"Gdy przystąpiłem do rewizji obywatela X, namacałem coś miękkiego w spodniach i kazałem wyciągnąć, lecz on nie chciał, tylko się upierał. Po zważeniu okazało się, że waży 440 gram."

przykład 3- ogłoszenia

"Zatrudnimy muzyków: pianistę i skrzypka z długim instrumentem"

"Emerytkę zatrudnię od zaraz na stałe do hodowli" 

przykład 4- metki produktów

"zamek błyskawiczny określano na nich zsuwakiem rozporkowym, łapkę na muchy muchobijką, pokrywkę kipichronem, a filiżankę stawką z podstawką."  

pytanie:
-jakie sławne osoby były naturystami?
odpowiedź: Agnieszka Osiecka, Franciszek Starowieyski, Janusz Głowacki. Ten ostatni stanął za to przed sądem.     
pytanie:
-jakie życie mieli taksówkarze?
odpowiedź: ciężkie i niebezpieczne.

"Pewna pasażerka z Zielonej Góry (!)użyła nie lada emocji korzystając z usług miejscowej taksówki-donosiła miejscowa prasa-Samochód prowadziła bowiem...9-letnia dziewczynka trzymana na kolanach przez troskliwego tatusia-kierowcę"

"Szczeciński taksówkarz doznał obrażeń w czasie wykonywania pracy.Został on mianowicie dotkliwie pogryziony przez pijanego hiszpańskiego marynarza, kiedy zażądał od niego opłaty za przejazd. Taksówkarza opatrzyło pogotowie"

"Pijany Józef T. 23-letni kierowca z Międzyrzecza Dolnego po wyjściu z gospody podszedł do prywatnego samochodu i kazał zawieść się do domu. Po czym, gdy kierowca odmówił, pobił go...parasolką."

pytanie: jak książkę Wiesława Kota "PRL jak cudnie się żyło"  się czyta?
odpowiedź: wyśmienicie, przyjemnie, szybciutko:)

pytanie: czy w/w książkę papryczka poleca? i komu poleca?
odpowiedź: poleca jak najbardziej, tym starszym, którzy z sentymentem się pod noskiem uśmiechną i tym młodszym, którzy się czegoś dowiedzą o życiu:)

wtorek, 19 czerwca 2012

Post zbiorczy, czyli o powieści wybranej i o weselu stulecia...i tyle w temacie posta:)

O jacie znów mnie długo nie było, a to wszystko dlatego, że w pracy nie mam dostępu do kompa i nawet jak jest chwila wolna, to nijak nie mam jak zasiąść, pozachodzić do Was, czy coś napisać. A dlaczego tak się dzieje? wszak komputer jak najbardziej stanowi wyposażenie magazynu. Ano dlatego, że komputer okupuje mój zmiennik Bogumił. Z dwojga złego wolę żeby okupował wtedy jest szansa, że czasem nie będzie mówił i uchroni mnie to przed niechybnym mordem między półkami na rzeczonym koledze. Że w ogóle nie będzie mówił to mało możliwe, będzie mówił do siebie, dyskutował z trójkowymi wiadomościami, narzekał na reklamy i zasadniczo do powiedzenia będzie miał coś na każdy temat, bardziej pod nosem lub mniej:) Co ma wspólnego brak dostępu do kompa z brakiem nowych postów? Jak już się doczłapię do domku, to wierzcie mi zamiast siedzieć z laptopem na kolanach wolę obejrzeć jakiś film, albo poczytać. Przymusowa redukcja aktywności. Dzień taki krótki na tej pierwszej zmianie.
 A cóż to się stało, że godziny pracowe, a ja do Was piszę? (post pisany w okolicy godziny 15). Ano to się stało, że mój ulubiony kolega B został wyekspediowany do drugiego budynku, gdzie jest potrzebny. I na jakiś czas (oby jak najdłuższy!) wracamy do starego systemu, czyli kolega B jest po połowie etatu w obu miejscach. Ze mną po 2h dziennie. Znaczy się po wielu tygodniach 6 godzinnej codziennej męki nastąpił powrót do raju. Zimnego, zakurzonego, ale wierzcie mi jednak RAJU:) Przede mną jeszcze trochę ponad 3h pracy, a potem 2h jazdy. Coraz bardziej i intensywniej zadaje sobie pytanie w stosunku do drugiego obowiązku: ależ po co mi ta MĘCZARNIA!?
Nadrobiłam zaległości w czytaniu Waszych blogów, ale niestety nie mogę zostawiać komentarzy, a tyle mam Wam do powiedzenia. Ehh 

Jeden z ostatnich postów dotyczył kryzysu czytelniczo-powieściowego. Pewnie się zastanawiacie na którą książkę padło, której książce przypadł w udziale los wyprowadzaczki z rzeczonego impasu. Miałam dwa podejścia. Jedno nieudane ku mojej rozpaczy, bowiem to na MYŚLIWSKIEGO ostatecznie miałam największą chrapkę, to w kierunku Mistrza najmocniej biło me serduszko. Jednak niestety Mistrz nie przeszedł dwóch testów. 
Test pierwszy: podczytywanie w pracy, wiedziałam że nie ma szans, wszak Mistrza się nie podczytuje, podczytywanie Mistrza  nie przystoi, Mistrza się CZYTA, Mistrza się smakuje każde słowo. Nie chciałam się bez walki jednak poddać. 



Test drugi: czytanie przed-spaniowe. Nawet nie próbowałam. Przed poranną zmianą czytam sobie zazwyczaj po godzince i najlepiej się sprawdzają książki z krótkimi rozdziałami, gdzie czytanie można przerwać w każdej chwili z mniejszym bólem, bo przynajmniej rozdział doczytawszy do końca. A u Mistrza Myśliwskiego wiecie jak jest. Niekończące się rozdziały, brak nawet akapitów, na których możnaby przerwać. Koszmar dla kogoś, kto musi doczytać rodział do końca inaczej nie zaśnie. To chyba rodzaj nerwicy:) Tak więc panie Wiesławie Szanowny póki co nie da rady:( 
 Drugi strzał odmienny zupełnie. Lekkie, niezobowiązujące Mariola moje krople...Czyta się szybko i przyjemnie, ale żeby mnie zachwyciło to niekoniecznie. Jednak książka zdała oba testy wyśmienicie. Można podczytywać w pracy i ma krótkie rozdziały. Przykro mi moje kochane książeczki, że takie testy przydaności musicie przechodził, ale cóż życie:)




Za mną cudownie intensywny weekend. Ślub i wesele wieloletniej kuleżanki, na którą od lat mówimy Buba (w skrócie Bu) i kolegi Maziego, który okazało się ma  na imię Wiesław! (tak, tak ubawiło nas to). W związku z tym doniosłym wydarzeniem gościliśmy u siebie stolice. Jakaż to była błoga sobota. Wspólne zjedzone śniadanko, potem radosne szykowanie się do wyjścia. Okazało się, że nasz gość potrzebuje na to więcej czasu niż my oboje z mężem. Nie obeszło się bez ekscesu w postaci zalanej łazienki. Jak szaleć to szaleć!
Krótka i zwięzła uroczystość w Urzędzie Stanu Cywilnego i tłumy znajomych. 


O 18 my się urwaliśmy na koncert Heya w ramach Dni Województwa Lubuskiego.
 To nic, że wcześniej spadł deszcz,  i brodziliśmy po kostki w wodzie (buty nie do odratowania)  Koncert należałby do wyśmienitych gdyby Kaśka wraz z bandem nie spóźnili się 45 minut. Nie zostaliśmy niestety do końca, bo czekało nas jeszcze weselicho. Smutni i wkurzeniu wychodziliśmy a w tle słyszałam leciał mój ukochany numer. Ależ mi było przykro!! 



Ale nic to, impreza weselna wynagrodziła nam wszystko. Wiedzieliśmy, że to będzie mega impra, ale że przebije po dwakroć naszą...tego nie wiedzieliśmy hihi. Wesele odbywało się w ogrodzie na środku ze zbitych desek znajdował się parkiet do pląsów. Mnóstwo pysznego żarełka i śladowe ilości tradycyjnego wesela. Żadnych oczepin, tylko pierwszy taniec, do którego "młodzi" nie podeszli do końca poważnie i chwała im za to. O i rzucanie bukietem w panny i kawalerów było. Reszta, to niekonwencjonalna "młodzieżowa" imprezka:)
Tyle Wam powiem, że szalone tańce w deszczu i w burzy przy:



i innych punkrockowych perłach jest doświadczeniem absolutnie bezcennym. W końcu panki nie cukierki, a miłości muzyczne z czasów młodości durnej i chmurnej pozostają w sercu na zawsze. Nawet starsza część weselników dawała radę. Musieli sobie radzić przy tych neutralnych utworach w wykonaniu np. nieśmiertlenego Króla Popu.  Byli dzielni. I tak być powinno w końcu to było wesele-impreza państwa młodych:) Nasze było podobne, też gościli Pistolsi i The Clash, jednak Mazi i Bu przebili nas specjalnymi efektami dźwiękowymi i pirotechnicznymi w postaci wyładowań atmosferycznych. Musieli mieć jakieś chody, bo burza wisiała dosłownie nad domem. No i ten deszcz ulewny spływający na me nóżki obute ostatecznie w trampki. Melanż trampek i zwiewnej kiecki godny lepszej frazy hihi.
A jak jeszcze Wam powiem, że na życzenie mamy panny młodej poleciał Slayer to nie uwierzycie. Hihi takie rzeczy tylko w Zielonej Górze:)
Zabawę ukończyliśmy w okolicy godziny szóstej, wcześniej zachwycając się pobudką słońca i chwiejąc się przy dźwiękach Piatnicy i Marillion. O rany jak było bosko!
Mniej bosko było kilka godzin później, ale pozwolicie, że tę kwestie jednak wspaniałomyślnie przemilczę. Dodam jeszcze tylko, że po jakiś dwóch godzinach snu z fazy REM wyrwał mnie olbrzymi skurcz w łydce. Tak więc oprócz kaca jeszcze kuśtykałam sobie. Noga niemrawa jest jeszcze dziś (stąd mój lęk przed dzisiejszą jazdą, bo to lewa noga!) Niemrawa byłam wybitnie i ja w całej swej okazałości wczoraj w pracy, bo po tym intenstwnym cudownym weekendzie nie mogłam wylądować na orbicie Ziemia. Tyle się wydarzyło, że miałam wrażenie, że piątek od poniedziałku dzieliło więcej dni niż przypisowe dwa dni:) 
KONIEC.

niedziela, 10 czerwca 2012

TOP 10-ulubione filmy polskie:)



W Topach 10 podpatrzone  u Lektury wiejskiej nauczycielki, a zainicjowane przez Kreatywę biorę udział od czasu do czasu. Tym razem temat, o którym mogę mówić i mówić- Ulubione polskie filmy. Jam raczej sentymentalna więc na pierwszy ogień pójdą cudowne starocie. Zdaję się, że na ten drugi także pójdą filmy okryte patyną czasu przeszłego. Kolejność przypadkowa (chociaż nie, ten pierwszy wymieniony jest tym najpierwszejszym, najukochańszym). Nie będę opisywać fabuły filmów, to zawsze sobie można wyczytać. Będzie to moje osobiste wspomnienie, bo z każdym z tych filmów mam jakieś skojarzenie, każdy jest mi szczególnie bliski:)


1. "Pożegnania" W.J. Has (1958)
To mój faworyt niezaprzeczalny. Autor książki według której powstał film: Stanisław Dygat, Wojciech Jerzy Has zabrał się za reżyserie. Tadeusz Janczar i między innymi Gustaw Holoubek i Maria Wachowiak wystąpili w nim. Czego chcieć więcej? Piękny język, klimat i aktorstwo no i cudowna Sława Przybylska i "Pamiętasz była jesień". Jak już zacznę oglądać nie potrafię przestać.

Pamiętasz była jesień:)

2. "Kronika wypadków miłosnych" Andrzej Wajda (1986)
O tym filmie wspominałam już wiele razy. Nie jest to najlepszy film pana Wajdy, ale dla mnie jest miłość nie do zdarcia. Obejrzałam go we wczesnym okresie dojrzewania i znajduje się pod urokiem filmu do dziś. No i Mieczysław Fogg i jego "Ostatnia niedziela", która już zawsze będzie mi się kojarzyła ze zblazowanymi siostrami Cecylią i Olimpią, w których rolę wcieliły się bardzo sugestywnie Gabriela Kownacka i Joanna Szczepkowska. No i Tadeusz Konwicki pojawiający się jako duch od czasu do czasu. Magia!
 Także nie potrafię filmu wyłączyć jeśli już gdzieś w tv na niego trafię. Nie umiem zwyczajnie. Każda próba przełączenia kończy się ukłuciem w sercu:)

Ostatnia niedziela

3. "Yesterday" Radosław Piwowarski (1984)
To także jest film mojego dzieciństwa. Za pierwszym razem niewiele z niego zrozumiałam, ale atmosfera i muzyka wryły mi się  w głowę. Potem już rozumiałam wszystko i mocno przeżywałam próbę samobójczą jednego z bohaterów. No i piosenka tytułowa! Ehh

Yesterday

4. "Ostatni dzwonek" Magdalena Łazarkiewicz (1989)
Idąc tropem filmów z wczesnego czasu dojrzewania, albo późnego dzieciństwa to "Ostatni dzwonek" też pierwszy raz obejrzałam właśnie wtedy później wielokrotnie do niego wracałam. Obejrzałam go jakieś dwa lata temu i stwierdzam, że obiektywnie nie jest to specjalnie dobre kino, ale mam do niego tak osobisty stosunek, że pomimo tego jest mi nadal bardzo bliski a piosenki w wykonaniu Jacka Wójcickiego to absolutny majstersztyk! A w czasach licealnych jakże to się oglądało. Czasy już nie tak przebrzydłe, ale młodość zawsze rządzi tymi samymi prawami:)

Stanął w ogniu nasz wielki dom...

5. "Skarb" Leonard Buczkowski (1948)
To najstarszy z wymienionych. Komedia, która bawi już kolejne pokolenia. Ja za każdym razem jak oglądam. się jak norka obśmieje. Tam po raz pierwszy ujrzałam młodziutką Danutę Szaflarską. Cudna, cudna, cudna!

Najpiękniejsza kobieta świata-Danuta Szaflarska. Teraz najpiękniejsza dziewięciolatka na planecie Ziemia!:)

6. "Do widzenia do jutra" Janusz Morgenstern (1960)
Tego filmu rzecz jasna nie może zabraknąć  w mojej dziesiątce. Wspominałam już nie raz o nim przy różnych okazjach. Piękna historia smutnej miłości oparta na prawdziwych wydarzeniach. Zjawiskowa Tuszyńska, Cybulski jak zwykle i młodziuteńki Polański tańczący cza-czę:)

Arlekin

7. "Przypadek" Krzysztof Kieślowski (1981)
To pierwszy film Krzysztofa Kieślowskiego, który zupełnie nieświadomie obejrzałam i pomimo tego, że faktycznie nie jest to najlepszy film tego reżysera obdarzam go największym sentymentem. Chociaż po ostatnim niedawnym z nim spotkaniu jestem troszkę rozczarowana, że już mnie nie dotyka tak bardzo.
Na Łomnickiego i na Zapasiewicza i młodego Lindę mogę jednak patrzeć zawsze i wszędzie, nawet jeśli fascynacja bezkrytyczna  filmem zamieniła się w fascynację krytyczną:)



8. "Pociąg" Jerzy Kawalerowicz (1959)
Jakże to się ogląda! Rewelacyjne role Niemczyka i Winnickiej, oraz Cybulskiego. Scena kiedy Cybulski w ostatniej chwili wskakuje do pociągu okazała się prorocza. Kilka lat temu słuchając płyty Anny Marii Jopek odkryłam perełkę w jej wykonaniu. Muzyka z filmu. Cudne. I słynne zdanie "Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani".

Droga na południe

9. "Barwy ochronne" Krzysztof Zanussi (1976)
To wszystko przez mojego tatę, bo to on pozwalał mi te wszystkie filmy oglądać wtedy kiedy inne dzieci po bajce szły może już nie spać, bo były na za duże, ale przynajmniej do swoich pokoi. A ja nie. Ja oglądałam raz i drugi i trzeci i za każdym razem rozumiałam więcej i więcej. Od tego filmu zaczęła się moja miłość do Zbigniewa Zapasiewicza, który w każdym filmie jest genialny. I jakież było moje zdziwienie kiedy zorientowałam się, że ten młody aktor co to gra asystenta, to doktor z "Na dobre i na nie dobre" Tfu a wiadomo o jaki serial chodzi:) Teraz nie wiem czy nadal pan Garlicki gra w owym serialu, bo od dawna już go nie oglądam.

Gówno? gówienko? tylko w wykonaniu Zapasiewicza!


10. "Rejs" Radosław Piwowarski (1970)
Takie strasznie poważne te moje wybory. Tak więc ostatni będzie "Rejs" nieśmiertelny, prześmieszny, cudowny. Właśnie przed chwilą skończyłam oglądać, bo na Tvp Kultura w ramach Niedzieli z Januszem Głowackim nie mogło go zabraknąć. Znów się obśmiałam i cytowałam na bieżąco. Niektóre teksty z filmu weszły do mojego (i nie tylko mojego) codziennego użytku. W czasach liceum w dobrym tonie było porozumiewać się całymi fragmentami. Nigdy nie zapomnę jak na Przystanku Woodstock jednym z pierwszych w 97 po koncertach nad ranem puszczono film na telebimie. Dziesiątki ludzi ścigających się kto pierwszy dopowie kwestie. Ktoś kto oglądał pierwszy raz niewiele zrozumiał przez ten hałas generowany przez oglądających:)
Wiadomo, że moje pokolenie urodzone pod koniec lat 70-tych nie rozumiało wszystkich aluzji, ale cieszę się, że jeszcze się załapałam:)

No przecież bez komentarza!:)))

No cóż byłam konsekwentna. Nie wyszłam poza rok 89. Zupełnie niezamierzone to było:) Nie jest możliwością wymienić wszystkich ważnych dla mnie filmów z serii starocie, a że nie chce być wobec tych nie wymienionych niesprawiedliwa, to muszę przynajmniej umieścić ich tytuły.

- "Jak to się robi" reż. Andrzej Kondriatuk
- "Hydrozagadka" reż. j.w
- "Nad rzeką, której nie ma" reż. Andrzej Barański (ech młodziutka Trzepiecińska i Marek Buczkowski- mniami!)
- "Niewinni czarodzieje" reż. Andrzej Wajda (Łomnicki!)
- "Amator" reż. Krzysztof Kieślowski
- "DRESZCZE" reż. Wojciech Marczewski- jeden z ważniejszych filmów i pierwszych doświadczeń filmowych. Zapomniałam!:)
- "ZNACHOR" (Bińczyki i przepiękna Anna Dymna)

WYSTARCZY TYCH STAROCI:)


A z polskich filmów nowszych i najnowszych? Niemożliwe żeby nie było w naszej kinematografii filmów godnych uwagi. Nie mogę nie wymienić chociaż kilku tytułów, bo jeszcze ktoś pomyśli, że polskie kino skończyło się w połowie lat 80-tych:))

-  "Jasminum" (w ogóle cały Kolski)
- "Wszystko będzie dobrze"
- "300 mil do nieba"
- "Statyści"
- "Trzeci"
- "Skazany na bluesa"
- "Żółty szalik"
- "Jasne błękitne okna"
-"Że życie ma sens" zielonogórskie Sky Piastowskie-duży sentyment, znajome miejsca i ludzie:)
- "Plac Zbawiciela"
- "Rezerwat"
- "Rewers"
- "PORA UMIERAĆ" z moją ukochaną Danutą Szaflarską.


I wystarczy. Ależ ja proszę już to zakończyć:)

piątek, 8 czerwca 2012

Co czytać moi drodzy. Co czytać?...taki trochę post niepoważny:)

Czy ja już wspominałam, że od dłuższego czasu mam kryzys czytelniczy? Mam kryzys czytelniczy wyłącznie na powieści.
W tym roku przeczytałam zaledwie ich pięć (ogólnie nie czytam jakoś szaleńczo). Ostatnio na początku kwietnia. Zauważyłam, że w ogóle nie ciągnie mnie w stronę fikcji. Po uszy siedzę w reportażach, wspomnieniach, literaturze faktu. Dobrze mi z tym, ale jednak tęsknie za dobrze skrojoną fabułą, za powieścią, która mnie wciągnie. Owszem ostatnimi czasy przeczytałam kilka książek nie będących powieściami, które trzymały mnie za gardło i nie pozwalały o sobie zapomnieć, ale potrzebuje oddechu fikcji:)
Od kilku dni się przyglądam moim książkeczkom, bo wiecie, ja się z nimi przeprosiłam. Książki biblioteczne leżą prawie nietknięte. W maju przeczytałam dwie moje własne książki (obie rewelacyjne), kolejne dwie są w czytaniu. Jako, że jedna jest z serii reportaż, druga jest Dziennikiem Jerzego Pilcha (czyli żadna nie jest powieścią, obie można sobie dawkować w czytaniu i przerwać w każdej chwili), dlatego też ta trzecia na czerwiec chcę by była powieścią.
Ale bardzo ciężko jest mi się zdecydować i dlatego też pragnę Was moi drodzy poprosić o pomoc. Bo jak już zaczęłam czytać książki z mojej domowej biblioteczki prawem neofity pragnę przeczytać wszystko na naraz!

Od której książki zacząć wychodzenie z impasu czytelniczego?

od lewej:

- "Dom Kalifa. Rok w Casablance" Tahir Shah-ciągnie mnie do książki, ale jej opasłość mnie troszkę przeraża. Dwa grubasy czytać na raz nie wiem czy to dobrze (Pilch też grubiutki),
- "Mariola, moje krople..." Małgorzata Gutowska-Adamczyk
- "Nikołaj i Bibigul" Dmitrij Strelnikoff. Ta książka jest w domu już od dawna. Czytałam tego autora przezabawny "Ruski miesiąc". Może dlatego się boję sięgnąć po następną. A jak się tym razem rozczaruje?
- "Życie miłosne" Zeruya Shalev. Dużo słyszałam o tej autorce, ale  jakoś nam nie było po drodze.

drugi rząd od lewej:

- "Pałac" Wiesław Myśliwski. Rany jak ja za nim tęsknie!
"Marina" Carlos Ruiz Zafon. Jeszcze nic nie czytałam tego autora. Może czas na coś lekkiego?
- "Prowadź swój pług przez kości umarłych" Olga Tokarczuk. Doprawdy nie wiem dlaczego kiedyś tak często odwiedzane przeze mnie czytelnicze drogi się nam z panią Olgą rozjechały? 
- "Widzialny świat" Mark Slouka. Książka jest u mnie od gwiazdki 2009. Wiem, że jest warta uwagi.

trzeci rząd od lewej:

- "Drwal" Michał Witkowski. Mój nowy nabytek. To zapewne czysta przyjemność czytelnicza.
- "Proszę się nie rozłączać" Irena Obermannova. Dobre, bo czeskie?:)
- "Zbijany" Michal Vievegh- czeskości ciąg dalszy. Kiedyś moje odkrycie. Od ostatniej książki z aniołami w tytule jakoś zapał do czytania jego książek mi przygasł. Może niesłusznie?
- "Firmin" Sam Savage. Od wieków zapomniana na półce.
- "Pokój Jakuba" Virginia Woolf. Ciągnie mnie do niej, ale się obawiam.
- "Dom sióstr" Charlotte Link. Na pewno warto, ale gabaryty mnie przerażają. Patrz punkt pierwszy:)

Tak więc którą książkę wybrać na pierwszy ogień???

Oj kochani. Obyśmy tylko takie problemy mieli w życiu? hihihi

środa, 6 czerwca 2012

Nadszedł czas na post zbiorczy, czyli o tym i owym słów kilka (albo kilkaset!)

Witajcie:)
Tak, tak znów mnie czas jakiś nie było, więc przyszła pora na Telesfora, tfu na posta zbiorczaka, który pisany jest z opóźnieniem,  bowiem ambicją moją było napisanie go i umieszczenie w niedziele. Niestety plan pozostał nie zrealizowany, bo dziewcze dostało globusa i cały dzień leżało i kwiliło. HA! nawet się z piżamki nie przebrałam. Nie pomagały tabletki przeciwbólowe, ani nawet pokraczane pozycję jogi, co to niby pomagają na boleści głów wszelakich, w tym i mojej. Ale niestety pozostałam z tym bólem w uścisku aż do poniedziałku. Pogoda i pełnia mi to zrobiły. Gupi księżyc gupi! a i deszcz gupi:)
Ale, ale dlaczego akurat w niedzielę panienka z globusem chciała post umieścić zapytacie (albo i nie), ano między innymi dlatego, że w niedziele pan Wiesław Michnikowski obchodził moi drodzy 90-te urodzinki i uznałam, że należy się panu Wiesławowi wspomnienie w poście:) Pana Michnikowskiego ubóstwiam bezwzględnie. Kabaret Starszych Panów, czy Dudek bez pana Michnikowskiego byłby niepełny, no a "Sęk" bez niego! Nie. Nawet sobie tego nie chcę wyobrażać! Znam go (pewnie jak większość) ze skeczy kabaretowych, albo z ról komediowych, w repertuarze dramatycznym powiadają sprawdzał się równie dobrze. W nocy z niedzieli na poniedziałek, korzystając z perspektywy wolnego poniedziałku obejrzałam starocia uroczego "Gangsterzy i filinatropi" z udziałem pana Michnikowskiego w drugiej części (w pierwszej cieszyć oko mogłam grą pana Holoubka). Tak to był najlepszy lek na ból głowy:)
Stooo lat! A nie dwieście lat!


Mistrzostwo świata!



Jakże ja lubię ten czas kiedy mój kolega, z którym przez przygotowania do przeprowadzki spędzam więcej czasu w pracy niż wcześniej już sobie pójdzie. Opowiedziałabym o tym "przypadku", ale nie chcę ryzykować w razie gdyby mój blog wpadł w ręce niepowołane. Powiem tylko tylko, że ów kolega mówi, mówi, mówi i mówi. Na jego cztery zdania przypada 1/3 mojego, nie wspominając już o tym, że peroruje także z radiem...wystarczy:)
Tak więc teraz już go nie ma. Krystyna Czubówna ogłosiła w radio godzinę 17 przede mną jeszcze 2h pracy. Raczej już będzie spokojnie. Jazzik mi gra (zgapiłam radyjko od Agaty Adelajdy) w Trójce gadają o tej porze, więc Niezly-Jazz Sprawdza wyśmienicie:) Uffff.
Jak na post zbiorczy przystało będzie o tym i o owym. 
Pierwsze o tym, będzie o książkach wypłatkach, jako że mamy już miesiąc czerwiec, a o majowych trzeba wspomnieć.
Tradycyjnie jedna książka jest z Czarnego z  serii Reportaż , który zbieram. Czekałam na tę pozycję już jakiś czas w końcu mam. 




"Czarnobylska modlitwa" Swietłany Aleksjiewicz dostępna tylko w twardej oprawie więc niestety droższa. W związku z tym chciałam poszukać jakieś drugiej książki niezbyt drogiej. I tak się kręciłam po tej księgarni. Co wziełam książkę, to 40zł, w dodatku nie mogłam się zdecydować. Musiałam mieć minę zagubionego w lesie Czerownego kapturka, bo mąż mnie w końcu odnalazł taką strapioną między półkami z troską otoczył ramieniem i zapytał, co ja taka ocipiała jestem. Na to ja szczerze, że nie wiem jaką książeczke mam drugą wybrać, bo wszystkie takie drogie. A on się pyta: a którą byś chciała najbardziej?, na to nieśmiało wskazuje tą najdroższą, wokół której myśli me obsesyjnie krążą od jakiegoś czasu. Pokazuje, a małżonek nie bacząć na cenę (69zł!) cap za knigę i biegnie do kasy (dodam jeszcze, że Swietłanę przezornie zabrał mi z ręki żebym nie mogła jej odłożyć), i na nic moje szarpania za rękaw, że może ten "Siódmy milion" to ja sobie kupię w przyszłym miesiącu jaką tą jedną. 
Kocham tego mojego męża, że on jako w gruncie rzeczy niespecjalnie czytający moją jazdę na kupowanie (w końcu mogę) rozumie:) Zresztą, co tu dużo mówić innego męża bym mieć nie mogła.

A teraz o owym słów kilka:
 W wolny poniedziałek przed jogą (dobrze) i jazdą (brr) zaszłam do antykwariatu, w którym dawno nie byłam, bo nic tam ostatnio godnego uwagi  nie uświadczyłam i  się moi drodzy mile zaskoczyłam. Oto wczorajsze łupy:




pierwsza radość: "Drwal" Michał Witkowski za 14zł- no jakże nie kupić!?
druga radość: "Czarny domek" Stanislav Komarek za 5zł- książkę czytałam i dlatego chcę ją mieć, nowiutka, za taką kwotę grzech nie kupić.
trzecia radość: "Szarlotka z ogryzków" Iwona L.Konieczna, Paweł Tomczyk za 4zł -także znam, przesympatyczne czytadło, czysta przyjemność czytania-przy okazji polecam.
czwarta radość: "Rozmowy w tańcu" Agnieszka Osiecka za 8zł -oczywiście, że czytałam i oczywiście, że musiałam ją nabyć! CAŁOŚĆ 31zł, czyli cena jednej nowej książki. Właścicielom antykwariatu powodzi się kiepsko więc dla nich 30zł za jednym zamachem to niezły pieniądz:) Wniosek? Wszyscy zadowoleni.

I o tym: 
Cóż za koincydencja tematyczana dwóch niezależnych rysowników, z dwóch różnych tygodników. Ubawiłam się, że hej. I mogłabym się pod tymi dwoma obrazkami podpisać wszystkimi kończynami. 
Pod tym ostatnim niekoniecznie, bowiem daleko mi mentalnie do mrówki. Gabarytami może trochę. Obazek tym bardziej mnie ubawił, bo nie nastąpiła identyfikacja z podmiotem lirycznym:)


Raczkowski "Przekrój"
Sawka "Polityka"
Raczkowski-PIĘKNE!


O tamtym: 
WIEŚĆI Z FRONTU POJAZDU Z L NA DACHU Z PAPRYCZKĄ NA POKŁADZIE: 



Ci, których nie bardzo ten temat interesuje mogą sobie spokojnie czytanie odpuścić. Nie obrażę się:)

Trzymając się planu dnia pt. poniedziałek to po wizycie na mieście była joga, a po jodze jazda dwugodzinna samochodkiem. Miałam taką nadzieje, że jakoś będzie mi lepiej po ćwiczeniach, ale pełnia i pogoda zrobiły swoje i wsiadając do wozu czułam się podle. Ech życie!
A jak mi idzie? Hmm szału nie ma moi drodzy. Naturalnego daru jazdy autem nadal nie posiadam, więc idzie mi raczej opornie.  Plasuje się raczej po stronie tych bardziej ułomnych hihi.
Kilka jazd wcześniej przez dwie godziny (dziękuje instruktorce, że mnie nie pchała za miasto) uczyłam się ruszać. Tak wiem, że niektórzy kursanci sobie radzą z tym nieźle. Mi wybitnie to nie szło. Przez pierwszą godzinę zatrzymywania się i ruszania na kilkanaście prób odpalenia auta kilka zaledwie udanych. Tzn odpalam auto, ruszam i gasnę. Podobnie jak nadzieja w pierwszej godzinie prób. Myślę sobie: a w dupie! wysiadam, idę do domu. Aż w końcu jest! Załapałam. Bardziej nogi niż ja. Tym razem na kilkadziesiąt prób wszystkie udane. Czuje autko swobodnie ruszam, zatrzymuje się, ruszam. Jogi babu! Ale cóż z tego jeśli na kolejnej jeździe na pierwszych światłach dupa! cztery zmiany świateł stoje i nie mogę ruszyć. Dobrze, że myślałam, że jedziemy starą trasą za miasto, bo gdybym wiedziała, że my do MIASTA  (to debiut był) jedziemy, to bym chyba już nie ruszyła spod tych świateł. Potem już różnie. Raz się udawało raz nie bardzo. Jak tylko spojrzę w lusterko i zobaczę ten sznurek aut ustawionych za mną (z kierowcami w środku nienawidzącymi tych eLek), to tak bardzo chcę ruszyć i nie tamować ruchu, że guzik mnie to wychodzi. Ale przecież ruszanie to pikuś w stosunku do tych głupich biegów. ŁO JERY! no kto wymyślił takie głupie coś!? No dobra ja rozumiem, że różne prędkości, to i różne biegi, ale żeby tak przy każdych światłach, pasach, zatrzymaniu się koniecznością była zmiana biegu spowrotem na jedynke to już przesada!:) I niby nie powinna z trójki wskakiwać jedynka, a mnie wskakuje. Takam zdolna bestia jest:) No, ale po jakimś czasie (zawsze te pierwsze minuty są najgorsze), zaczęłam jakby trochę łapać, dostałam pochwałe od Agnieszki (zaraz po tym zgasłam hihi) i sama siebie odwiozłam do domu. To był pierwszy, no drugi moment kiedy poczułam, że jest szansa, że to kiedyś ogarnę. Bardzo się fajnie z tym czułam, aż się cieszyłam na następną jazdę!
Nooo tak było do wczorajszej jazdy. Tak się paskudnie czułam i próbowałam przeforsować, że może jednak tylko godzinkę i nie do miasta, bo to już późno i obie jesteśmy zmęczone, ale nie z Agnieszką te numery Bruner. 
Tak więc pojechały my na miacho jeszcze trudniejszą trasą, trasą pełną skrzyżowań i skrętów w LEWO. Na dłuższych odcinkach biegi już kumam, ale wtedy kiedy trzeba je zmieniać szybko po kilka razy na krótszych odcinkach, i jeszcze je redukować, to ja już się poddaje moi kochani. Ci co jeźdzą powiadają, że to się robi później automatycznie, ale póki co wydaje mi się to niemożliwe. Rzecz jasna nie obeszło się bez wtop na skrzyżowaniach. Rzut oka w lusterko w celu oceny sytuacji ile samochodów i potencjalnych kierowców w ich wnętrzach chących mnie zamordować stoi za mną, zauważam stojącą tuż za mną drugą L i włącza mi się myślenie pt: muszę ładnie ruszyć żeby pokazać tej drugiej, że ja też umiem, że moja instruktorka mnie ładnie nauczyła...i jak myślicie ruszam???
  Nie rozumiem też tego co się dzieje na drodzę. Myśle jeszcze nie jak kierowca auta, komunikat na rondzie: skęcimy w lewo nic mi nie mówi. Hmm w lewo to znaczy w który wyjazd mam wjechać? Sama siebie wczoraj rozbawiałam przy próbie zmiany pasa, bowiem wydawało mi się, że to auto jadące za mną jedzie właśnie tym pasem, na który chcę skręcić i dlatego nie skręciłam. A to auto jechało tym samym pasem co ja i grzecznie się za mną wlokło dając mi szansę zmiany pasa, bo przecież od jakiegoś czasu sygnalizowałam taki zamiar. W końcu mnie z piskiem wyprzedziło. No kretynka! Żeby nie było tak strasznie, to było kilka i miłych momentów na trasie egzaminacyjnej. Podobają mi się skręty i zawracanie, które to manewry wychodzą mi nawet, nawet, ale przecież to kropla w morzu!:)
Reasumując po wczorajszych doświadczeniach znów mi się wydaje, że nici z tego moi mili! a najtrudniejsze dopiero przede mną przecież! Nie dam się, nie poddam. Dam radę, a jak nie dam, to nie dam i tyle w tym temacie:)


Dziękuje i pozdrawiam:)