"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

środa, 27 kwietnia 2011

Lalalala...on podkochiwał się w Mii Farrow:)


W dniu urodzin Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego... ku pamięci:)


Ehh te dźwięki z mojego jednego z najbardziej ukochanych polskich filmów:) "Niewinni czarodzieje" Wajdy.


Także współcześni Dj i muzycy inspirują się twórczością Komedy, dzięki temu może i młode pokolenie, po zapoznaniu się z tymi nowymi dźwiękami sięgną po oryginał?:) Tu pan Envee.


Napisał muzykę do niezliczonej ilości filmów w Polsce i za oceanem. Pracował między innymi z Polańskim i Skolimowskim... wymieniając wszystkich wyszedłby nielada elaborat:))
Miłego wieczorku:)

wtorek, 26 kwietnia 2011

Lugoli łyk...

"...cukrowa wata i płynu lugola łyk,marzę o BMXie pedałując Wigry 3..."



"Spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia; a spadła na trzecią część rzek i źródła wód. A gwiazda nazywa się Piołun. I trzecia część wód zamieniła się w piołun i wielu ludzi umarło od wód, bo stały się gorzkie"


26.IV.1986 była spokojna noc. Pracę o północy rozpoczęła trzecia zmiana. Przygotowywano się do eksperymentu. Nikt nie miał świadomości, jak bardzo może być niebezpieczny.
O 1.23 noc rozdziera potężny huk, chwilę potem następny.
Ta chwila zmieniła wszystko. Ludzie na zmianie nie zdawali sobie sprawy co się wydarzyło i jakie konsekwencje  poniosą tego, że akurat ich zmiana wypadła właśnie tej nocy.
http://www.eksel.user.icpnet.pl/opowiadania/4miszmasz/czarnobyl5.php - wywiad z Aleksandrem Juwczenko.

Ta chwila zmieniła bezpośrednio także życie mieszkańców 45 tysięcznego miasteczka Prypeć, w którym mieszkali pracownicy elektrowni wraz z rodzinami. Miasteczko na ówczesne czasy bardzo nowoczesne, dobrze rozwinięte, z basenem, Domem Kultury piękna okolica dookoła.Miasteczko od 25 lat puste, bowiem jego mieszkańców czym prędzej ewakuowano.
Czas tam zatrzymał się 25 lat temu.
Tak wyglądają dziś mieszkania:

Tak wygląda dziś miejskie przedszkole:

Tak wygląda fragment miasta:
Tutaj dzieciaki bawiły się na karuzeli, zakochani umawiali się zapewne na randki.

Jedynym plusem jest to, że samorzutnie powstał tam ogromny teren, pusty bez ludzi, na którym różne zwierzęta, znalazły swój dom. Pojawiły się nawet takie gatunki zwierząt, jakich już od wielu lat nie widywano i uznano za wymarłe. Dla zwierzaków i dla roślinności to prawdziwy raj:)
Polecam stronkę, którą odkryłam. Niesamowite zdjęcia!
http://www.waldek.sewera.pl/czarnob/czarnob4.htm

Tydzień temu w poniedziałek miałam okazję obejrzeć Teatrzyk Tv "Czarnobyl-cztery dni w kwietniu"
Pomimo tego, że była to Scena Faktu, za która szczególnie nie przepadam, to tematyka sprawiła, że oglądałam ów Teatr z ogromnym zainteresowaniem (choć nie dowiedziałam się niczego, czego bym nie wiedziała) bardziej niż o fakty chodziło o emocje.

Kilka miesięcy temu, jak jeszcze byłam 100% sową buszującą w nocy trafiłam o barbarzyńskiej godzinie może drugiej w nocy na dokument o Czarnobylu na Planete. Nie byłam na to doświadczenie przygotowana.
Niby jakąś wiedzę na ten temat się posiadało, przynajmniej tą podstawową, niby się wiedziało, że władza radziecka nie była skora do obwieszczania wszem i wobec co się wydarzyło w Kraju Rad, niby miało się świadomość, jak negatywne były skutki wybuchu dla ludzi, mających bezpośredni kontakt z promieniowaniem...niby się wiedziało...ale po obejrzeniu tego dokumentu ręce mi opadły. Ci ludzie, którzy potem odgruzowywali teren nie mieli żadnych zabezpieczeń, sami sobie robili ochraniacze na klatkę piersiową z blachy. Bezpośrednio w najbardziej napromieniowanych miejscach można było pozostać tylko kilkanaście sekund, władza się tym specjalnie nie przejmowała, ludzie pozostawali tam o wiele dłużej.
 Do pracy do nieczynnej już elektrowni wysyłano, jak zabrakło miejscowych pracowników, młodych ludzi z innych miejsc w kraju. Nie było pytania czy dana osoba, ma na to ochotę. Czy pozwala jej na to stan zdrowia, czy nie ma czasem rodziny na utrzymaniu itp, itd. Po prostu taki był rozkaz.
 Oj mocny dokument!

P.S Nie pamiętam dokładnie jaki smak miał płyn Lugola (był ohydny), pamiętam jednak kolejkę, w której stałam z innymi przedszkolakami:)

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Świąteczne rytuały, czyli Jesus Christ Superstar:)

Jako, że jam niewierząca jest i mój małżonek również, to przez nas wszelakie święta są traktowane jako tradycja (w dość luźny sposób) i jako sposobność do wypoczynku i spotkań towarzyskich, ale lubię Święto w jakiś sposób poczuć, dlatego uciekam się do różnych rytuałów.
 W okresie przed -wigilijnym nie mogę się obejść bez tradycyjnego Karpia Trójkowego, to wiadomo, ale mam też pewien rytuał należący tylko do mnie. Otóż rokrocznie wygrzebuję płytkę, którą nagrali przyjaciele Piotra Skrzyneckiego kilka lat temu pod "batutą" Zbigniewa Preisnera.
Płyta ta jak żaden inny świąteczny element wprowadza mnie natychmiast w nastrój przed-wigilijny, a szczególnie jeden numer pt: "Piotr"... a to wszystko przecież miało trwać najwyżej pięć lat, a może mniej Piotrze...ściska mnie za każdym razem w serduszku:)

Także na Wielkanoc mam swój prywatny rytuał świąteczny (bo nie oszukujmy się sprzątanie mnie w ów nastrój niekoniecznie wprowadza, zwłaszcza, że moje sprzątanie zatacza niewielkie kręgi hihi).
 Co roku w dniu Wielkanocy lub wcześniej (nie ma reguły) odczuwam odgórny imperatyw oglądnięcia po raz enty musicalu a właściwie Rock-opery z 1973 roku "Jesus Christ Superstar" ( w całości albo przynajmniej fragmentów-szczególnie jednego)

Jak już wspominałam jestem osobą niewierząca (z dziada pradziada chciałoby się rzecz) i moja wiedza na temat życia i nauk Jezusa jest na poziomie religii szkoły podstawowej, także od strony emocjonalnej jest mi do tego bardzo daleko. Ale jak pierwszy raz obejrzałam "Jesus Christ Superstar" coś mi się jakby w głowie otworzyło, poruszyło też jakiś kawałek w duszy. Dotarła do mnie świadomie waga tamtych wydarzeń sprzed 2000 lat. W osobie Jezusa ujrzałam zwykłego-niezwykłego człowieka, który przed śmiercią wadzi się ze swym Ojcem, bo wcale nie ma ochoty umierać!! Chcę żyć, no ale inny los jest mu zapisany:(

Postać Jezusa w wykonaniu Teda Neeleya jest głęboko ludzka, dzięki temu prawdziwsza. On już sam nie wie czy to co robi i robił przez lata wypływało z niego, czy może jest zadaniem narzuconym przez Boga-Ojca. Jakże wielkie to wyzwanie zadowolić, spełnić oczekiwania Ojca (to zawsze jest dużym wyzwaniem) a już spełnić wymagania Ojca-Boga jest już wyzwaniem ponad siły przeciętnego człowieka. Ale Jezus nie był zwykłym człowiekiem dlatego podołał zadaniu, nie bez sprzeciwu, zwłaszcza, że jak sam mówi (tzn wyśpiewuje) to nie on zaczął, a jest już zmęczony i smutny.
 Żeby spełnić swoje przeznaczenie i złożyć się w ofierze trzeba było to sobie dobrze wytłumaczyć. Zrobić to przynajmniej dla ludzkości!
Żaden inny obraz o tej tematyce, mnie antychrysta nie poruszył tak, jak "Jesus Christ Superstar", nie bez znaczenia jest forma w jakiej ujęto temat. Jest to obiektywnie bardzo dobry film, bardzo dobry musical, a ja kocham musicale!!

Sztukę napisał LIyod Webber, a na język filmowy przełożył ją Norman Jewison. 2 lata wcześniej popełnił mój drugi także ukochany musical "Skrzypka na dachu"  z wyśmienitym Chaimem Topolem w roli Tewe Mleczarza.
I już nie wiem, który z tych dwóch obrazów jest moim najukochańszym. Kiedy oglądam Jesusa myślę, że właśnie ten, a kiedy Skrzypka, to myślę, że może jednak Skrzypek. W każdym bądź razie mogę oglądać zawsze i wszędzie!:)

Mam soundtrack "Skrzypka na dachu" upolowany w Warszawie kilka lat temu, za jakieś strasznie duże pieniądze (płyta kosztowała więcej niż przeciętna płyta zagraniczna) muzykę z "Jesus Christ  Superstar" także posiadam ale nie ze sklepu. I właśnie dlatego, że nie jest ze sklepu ma dla mnie wartość o wiele większą niż najdroższa płyta świata.
Otóż mój były ówczesny ukochany wiedząc jak uwielbiam te dźwięki (zresztą sam się do tego przyczynił) po kryjomu przez długie tygodnie nagrywał piosenki z filmu, obrabiając je tak, żeby nadawały się do słuchania na CD. Nie lada był to wyczyn, nie dać się na tej czynności przyłapać w tym malutkim pokoiku.

Tak więc mamy już za sobą dwa najlepsze musicale świata i wybór jest prosty najlepszy jest albo ten pierwszy, albo ten drugi...ale z drugiej strony jak mawia Tewe Mleczarz na horyzoncie pojawia się trzeci musical równie dobry i nie mniej kultowy (że użyje tego niezbyt fortunnego określenia), a mam na myśli musical, który czasowo się wstrzelił pomiędzy ten pierwszy musical a drugi. Pomiędzy 1971 a 1973 jest rok 1972 i w tym właśnie roku Bob Fosse popełnił  film "Kabaret" z cudną Lizą Minnelli i Michalem Yorkiem.

Cudo, cudo, cudo!

No i nie sposób nie wspomnieć o czwartym musicalu najmłodszym z wymienionych bo z 1979 (doobry rocznik hihi), a mianowicie "Hair" reżysera o najbardziej z tych wymienionych znanym nazwisku Milosa Formana. Krytycy zarzucają mu, że zrobił film jednak trochę banalny, zbyt uproszczony, ale do mnie to trafia. Dotyka mnie to i to jest najważniejsze:)
Uwielbiam ten numer, zawsze mi humor poprawia, i jak jest to zaśpiewane!:)
Hair był moim debiutem musicalowym wiele, wiele lat temu. W czasach liceum do dobrego tonu, należało oglądanie "Hair" dwa razy w tygodniu hihi.
Myślę, że dobrze się stało, że na Skrzypka, Jesusa i Kabaret trafiłam nieco później, bowiem wydaje mi się, że do pewnych obrazów trzeba dorosnąć, by je w pełni docenić i poczuć:)

Celowo nie wymieniam filmu "Dirty Dancing", bowiem to nie ta liga:)) Chociaż to na punkcie tego filmu miało się w dzieciństwie największego fioła. Chodziło się X razy do kina, tańczyło choreografię i śpiewało w suahili i rzecz jasna szaleńczo kochało się w Patricku Swayze:)) Do dziś obdarzam ten nie do końca dobry film ogromnym sentymentem:))
Przez te ostatnich kilka lat powstało kilka musicali "Chicaco" czy nowsze "Nine" ale pomimo starań, to nie to, nie to!:(

Ze dwa lata temu poszłam do zimnego, starego kina w moim mieście na "Sputnik nad Polską" festiwal filmów rosyjskich i tam obejrzałam najlepszy musical ostatnich lat!!! "BIKINIARZE" muszę o tym napisać wielkimi literami, bo o ile "Jesus Christ Superstar", "Skrzypek na dachu", "Kabaret" czy "Hair" są filmami znanymi, to ten rosyjski sprzed kilku lat już niekoniecznie:) A WART JEST OBEJRZENIA PO STOKROĆ!:))
Za każdym razem jak sobie, dzięki uprzejmości youtube odtwarzam ten numer mam autentyczne ciarki na plecach! To cała prawda o dawnym systemie brrrr.
Ale żeby nie było, że film "Bikiniarze" jest tylko smutny i ponury, to na zakończenie jeszcze jedna piosenka, tym razem bardzo pozytywna i kolorowa:)
No to tyle kochani o wielkanocnych rytuałach i o musicalach, bez których żyć się nie da:))

niedziela, 24 kwietnia 2011

Zajączkowe Święta:)


Moi drodzy Wszystkiego najlepszego w te Święta Wielkanocne:)


i jeszcze jedno zdjątko bo się zdecydować nie mogłam:))

A i wczoraj był Międzynarodowy Dzień Książki pamiętam, pamiętam:))
 Wczoraj także były imieninki mojego taty Jurka (wszystkim Jurkom wszystkiego dobrego). I dlatego właśnie wczoraj wybrałam się do książkowni na polowanie prezenciku dla niego upolowałam o to:
Spotkałam też Zajączka w księgarni, który mi schował dwie książki w prezencie, jak to na wielkanocnego Zająca przystało. Ten sam Zając został wcześniej wysłany do Dedalusa po zamówienie ale jeszcze nie wrócił;) Jak wróci pokaże Wam co mi ze sobą przytargał z wyprawy:) Na polowanie książkowe nie mogłam sobie wybrać dnia bardziej adekwatnego niż Święto Książki:))
Miłego wypoczynku świątecznego:)

P.S wieści sprzed chwili:


Imieninowo-wielkanocny Zajęc okazał się jak dziś się okazało zającem lekko niedoinformowanym, bowiem prezent dla taty klonem się okazał. Pana Murakamiego tato już sobie sam kupił:(
 Paragon na książkę mam ale cóż z tego, jeśli zachciało mi się po niej pomaziać i dedykacje Jurkowi-tacie zamieścić (bo jakże to tak książka prezent bez dedykacji!) no więc klops. Jest jeszcze taki plan, żeby oddać Empikowi egzemplarz taty, ale obawiam się, że tam musi się zgadzać data zakupu na paragonie z tym co się wyświetli podczas robienia zwrotu. Nie jestem pewna czy oni nie pipkają swoim urządzonkiem z kodu czegoś:((  wiecie jak to działa?
Jeśli się zwrot nie uda to dramatu nie będzie. Murakami i u mnie się dobrze będzie czuł, a kupowanie jest takie miłe i...drogie:)

piątek, 22 kwietnia 2011

6 łupów bibliotecznych:)

Rany nie byłam w bibliotece chyba ze dwa miesiące ( a dla nałogowca to nie lada wyczyn).
Wczoraj w pracy siedziałam jak na szpilkach, bo wiedziałam, że chwilę wsiądę na moją machinę i pojadę tam do biblioteki Yogi babu:)

Nie wiem czego się spodziewałam, że mnie tam jakieś olśnienie dopadnie?, że tysiące nowości przybyło przez ten czas? Oczekiwania były duże owszem, owszem:)
Dlatego było mi przykro jak te książki, które brałam do ręki były takie ot po prostu, nie było WOW! I tak krążyłam, krążyłam głodna, niemiłosiernie, bez nadziei już na prawdziwe łupy. Aż jak już nazbierałam kilka jakichkolwiek, nagle się coś odblokowało i wychynęły różne książki z kątów. I uzbierałam ich w szale 11 hihi. Oto te, które poszły ze mną do domku:

Cieszę się szczególnie na pana Przyborę:)
A propo Przybory dziś do Trójki zadzwonił słuchacz i powiedział Wojtusiowi, że w pewnym radiu (przez litość nie powie, w którym) prowadzący audycję powiedział, że teatr wystawi sztukę uwaga (napisane tak jak zostało powiedziane) DŻEREMIEGO Przybory! Słuchacz zakończył wypowiedź optymistycznie: chyba pora umierać...nooo!

czwartek, 21 kwietnia 2011

1/4 zespołu wszechczasów-Roger Waters w Polsce! -beze mnie:((

Czym powinniśmy wypełnić dziury
kiedy zwykliśmy rozmawiać?
Jak powinienem uzupełnić ostatnie miejsca
Jak powinienem skończyć mur?


18 i 19.04 w Łodzi wystąpił z The Wall sam Roger Waters!
Ja tą myśl świadomie z głowy i z serca wyparłam, bo bilety strasznie drogie (a jeśli jechać to z mężem to się robi już naprawdę niezła kwota!) i koncert w środku tygodnia więc problem.
Nie pojechałam! Nie pojechałam posłuchać dźwięków mojego dzieciństwa, dźwięków pierwszych  świadomych wyborów myzycznych, nie uczestniczyłam w tym misterium:((
W Trójeczce ludzie mówią, że to był ich najlepszy w życiu koncert no wierze!!

W sierpniu 2006 roku byłam za to na koncercie Davida Gilmoura w Stoczni Gdańskiej. Był to prezent imieninowy od taty. Pojechałam do Gdańska, gdzie tato już wakacjował sobie (jeździ przynajmniej na kilka dni do Gdańska raz do roku conajmniej od 30 lat). Ehh cóż to były za emocję! Wcześniej wycieczka tramwajem nad morze-cudnie! (poczas tego kilkugodzinnnego pobytu zrozumiałam fascynację mojego taty tym miastem, kultywuję ją teraz i ja wraz z mężem)
Potem dużo śmiechu w tłumie. Kolejka wygenerowała dużo wesołości, zwłaszcza, że zakaz był wnoszenia parasoli jako narzędzia szczególnie niebezpiecznego hihi. Krażyły więc różne wizję co się stanie z tymi prasolami, jaki będzie tych biednych osieroconych parasoli i parasolek los?:)) (było ich dość sporo, zapowiadano bowiem deszcz)
W końcu dotarliśmy do naszego sektora najtańszego wprawdzie, ale wierzyliśmy, że obietnice organizatorów jakoby dźwięk i wszystkie inne efekty specjalne mają taką samą jakość tuż przy scenie i w dalszych sektorach.( przynajmniej porównywalną)
No i się zaczęło, wielka emocja miała być w sercu a uaktywniło się rozczarowanie i złość.
Widać i może było wszystko na telebimach, gorzej z dźwiękiem. Właściwie nic nie było słychać:( Jak na kiepskiej jakości magnetofonie. Słychać było za to wszystkie rozmowy dookoła, już nie wspomne, że bez problemu uciełam sobie pogawedkę telefoniczną. Ja rozumiem, że przy kupnie najtańszego biletu należy się spodziewać różnicy, no ale bez przesady. Było mi bardzo przykro. W ogóle nie czułam, że jestem na koncercie. Musiałam sobie trochę wmówić, że mam ciarki na plecach przy Wish you were here. Przecież o tym marzyłam przez lata!
W drodze powrotnej przysłuchiwałam się rozmowom współpasażerów również powracających z koncertu. Mieli szczęście być w sektorach bliższych i relacjonowali, że było niesamowicie!
Wierzę!
Mimo wszystko było pięknie bo...było!:)

P.S w liceum był taki zwyczaj, że na 18 urodziny klasa składała się na prezent. Można było zasugerować co by się chciało. Zgadnijcie jakiego zespołu kaset (jeszcze wtedy kaset) sobie zażyczyłam hihi. Mam je do dziś, choć raczej nie działające, zresztą już nawet nie miałabym na czym ich odsłuchać.

środa, 20 kwietnia 2011

Dźwięki popołudniowej piosenki (odc.4) sezon rowerowy rozpoczęty;))

Oto co dobrego wychodzi z połączenia polskiego muzyka z jamajskimi:)


Te dźwięki towrzyszyły mi w rozpoczęciu sezonu rowerowego. Droga do pracy tym środkiem lokomocji minęła pięknie, słonecznie i zbyt szybko! Dotychczas do pracy niósł mnie inny środek lokomocji- własne nogi:) trochę ciężko się jedzie i tańczy siedząc na siodełku ale to nic, to nic, to szczeeególik taki:)

Moja machina:) To ona rowerzyca Pinky. Bardzom do niej przywiązana. Ona tylko tak wygląda niewinnie. Świetnie się odnajduje także w lesie. Śmiga jak dzika, zupełnie nie jak miejska dziewczyna. Uwielbiam ją:)


Miłego słonecznego dnia:)

wtorek, 19 kwietnia 2011

Czasem wiatr z domów płonących przynosił czarne latawce...


68 lat temu w Gettcie warszawskim około 1500 ludzi stanęło do walki oddziałami wojsk niemieckich mniej więcej 7- krotnie silniejszymi. Była to walka desperacka, walka o godną śmierć .Ta garstka Żydów, która zdołała przeżyć przy pomocy żołnierzy AK nie poddała się, nie poszła karnie na śmierć, podjęła walkę.
Dróg było kilka: pierwsza do obozu koncentracyjnego po śmierć, druga śmierć pod murem strzałem w głowę, trzecia: śmierć z głodu z wyczerpania w chorobie albo czwarta w walce. Żydzi z getta warszawskiego podjęli walkę. Zorganizowali się, zebrali wszystkie siły, podnieśli głowy i poszli na Niemca. Walczyli nie dzień, czy dwa ale aż do maja. Chylić czoła należy.


Straszne to były czasy, straszne to było życie ale pamiętajmy że "Była miłość w getcie".

piątek, 15 kwietnia 2011

Powolne zamarzanie i subtelne dźwięki wiertarki:)



Gdyby tytułowa wiertareczka wydawała z siebie tak cudowne dźwięki jak ta na filmiku, to świat dzisiaj przedstawiał by się zgoła inaczej. Ale nie, wiertareczka, której używali dziś z zapałem robotnicy remontujący lokal sasiadujący z moją pracą wydawała z siebie zupełnie inne dźwięki. Czasem mała wiertareczka zamieniała się ze swoją mamusią lub tatusiem wiertarą i wkraczała do akcji. Rodzina wiertarek ma za sobą także występy w duecie. Szaał po prostu!
Uwielbiam przysłuchiwać się delikatnemu jak strumyk szczemrzący dźwiękowi wiertarki, wszystko jedno dużej czy małej!

Wiertarki maści wszelakiej mają to do siebie, że bywają hałaśliwe, upierdliwe i odzywają się wtedy kiedy nie trzeba, słowem są zwyczajnie wredne! Zagłuszają własne myśli (może to i lepiej bo pogoda za oknem i mój stan ducha nie wygeneruje dziś jakieś szczególnie zasługującej na uwagę myśli) rozpaczy więc nie ma:) ,ale  co gorsze wiertarki zagłuszały dziś także wszystkie wypowiedzi pana Bralczyka (gościł dziś w trójkowej audycji "Wehikuł czasu"). Z zadziwiającą precyzja milkły kiedy pan Bralczyk kończył wypowiedź, a rozpoczynała się cześć muzyczna, po to by odezwać się znów przy pierwszych słowach pana profesora.
To tylko utwierdza mnie w przeknaniu, że wiertarki są po prostu wredne! Zagłuszały także Muzyczną Pocztę UKF, na Margańskim nieco odpuściły ufff.
 Radia zgłośnić nie mogę, gdyż radyjko jest upośledzone, jest już w wieku starczym i ma zepsuty potencjometr. W związku z tym próba zbliżenia się do niego może skończyć się szumem i trzaskiem. Niekończącym się:)

Żeby czas w pracy przebiegał mi miło jestem w pernamentnym stanie niedogrzania. W budynku tym, który myślę stoi wprost na ziemi (brak piwnicy) jest bardzo zimno. Dość duża połać posadzki generującej tylko i wyłącznie zimno więc robi swoje. Do zestawu należy dodać szczeliny w drzwiach przez, które od czasu do czasu wedrze się nieśmiały, ciekawski zefirek, albo jego starszy brat wiatr wedrze się bezpardonowo gotów spenetrować każdy kąt pomieszczenia:)
Ratuje mnie trochę grzejniczek zasilany prądem wielkości wiekszego kundelka, który ogrzewa mi łydki (nie służy im to) względnie większą część mnie, kiedy jestem w pozycji skulonej (wtedy ogrzewa mi też oczy, co ze zrozumiałych względów też im nie służy). No ale błogosławie ten grzejniczek. Gdyby nie on to nie wiem czy byłabym w stanie założyć na siebie kolejny sweter i się w tym rynsztunku przemieszczać! Nie wiem także czy mój organizm jest w stanie przyjąć jeszcze większe ilości herbaty owocowej z miodem i imbirem. Obawiam się, że już nie. Znudzona jestem także ciągłymi wycieczkami do toalety. Wiadomo płyny w połączeniu z zimnem oznaczają częste siku. No ileż można!?

Na koniec dodam jeszcze, że nad głową moją znajduje się niesforna, zbutnowana jarzeniówka, która radośnie sobie mryga. Zapala się i gaśnie, gaśnie i się zapala. Wyłaczyć jej nie mogę, jest bowiem połączona niewidzialną nicią z resztą jarzeniówek. To się nazywa solidarność. Albo palimy się wszystkie albo żadna!
Noo należy się jednak cieszyć, że nie cierpie na epilepsje. Mogłoby się to skończyć dla mnie źle! Należy się także cieszyć, że jeszcze tylko chwilka a rozpocznie się weekend:)
Czynnością jaką wykonuje po przyjściu do domku jako pierwszą jest zaszycie się na czas jakiś pod dwoma kołdrami i rozgrzewanie się. Czynność ta często blokuje wszystkie inne, bowiem tam jest tak ciepło i błogo. Więc po coż, ach po cóż wynurzać się na zimne zewnatrz?:)

Miłego weekendu i słoneczka!! Zamierzam sie wynurzyć jednak na zewnatrz. Moje ciało bardzo już o to prosi. Więc pogodo droga, proszę się mi tu poprawić! Ale już! :)))

środa, 13 kwietnia 2011

A w środę- śmiechy kabaretowe, czyli rzecz o żelazku:)

W taką pogodę, bedąc w pernamentnym stanie zamarzania...w pracy jest okrutnie zimno, w ciepłe dni temperatura pomiędzy wewnątrz i zewnątrz wynosi przynajmniej jedną porę roku a teraz, kiedy to nawet słońce wsparcia nie udziela trzeba się ogrzać szczerym chichotem:) A, że patriotka ze mnie lokalna chichram się przy nieistniejącym już zielonogórskim Kabarecie Potem (od nich się wszystko zaczęło!)

Za klasyka jakim jest pan Gałczyński brać się mogą tylko najlepsi:)
Kocham Potemów miłością pierwszą, niezachwianą od wielu lat. Właściwie mogłam tu umieścić każdy inny skecz, ale ten mnie dziś zauroczył szczególnie:)

 Byłam kilka razy na ich przedstawieniach, także na tym ostatnim. Za każdym razem wracałam bez pozrywanych boków, z uśmianiem po pachy, zwichniętą szczęką i zawałem brzucha ze śmiechu.
Szkoda, że już nie istnieją, ale na szczęście Kołaczkowska z Kamolem reaktywowali się w Hrabim i w Spadkobierach (kiedy pojawia się na scenie Dorin chichram sie jeszcze zanim coś powie). Ma ona iskrę boża, talent niesamowity aktorski, jakiegoś Oskara by się dla niej zdało! Jest nieprawdopodobna, brylant!
 "Powtórka z rozrwyki" kiedy gości ją Andrus (też niezły duecik) są niemożliwe wręcz. Nigdy nie zapomnę jak Kołaczkowska opowiadała o swojej córce Hani, która się na bal przebrała za konia. Wszystkie inne dzieci księżniczki, kowboje tylko Hania za konia przebrana, wielki łeb konia najbardziej widoczny na pamiątkowym zdjęciu.:))
Również historia księdza, który przyszedł na kolęde i usiadł na yorka zdobyła moje serce natychmiast!

Kiedyś bardzo bardzo dawno temu, jak Potemowcy byli jeszcze studentami, a mój tato wykładowcą na zielonogórskim WSP co poniektórym stawiał stopnie za logiczne myślenie.Jak byłam mała zabierał mnie na wykłady. Studenci bardzo cieszyli się na mój widok, wiadomo bowiem było, że to nie będzie zwyczajna lekcja. Pewnie woleliby zamiast słuchać o kwantyfikatorach, przepisywać beztrosko z tablicy moje "w klasie"-rany jaka to była frajda! Pisać na tablicy ile się chciało!!
Kto wie czy nie siedziałam na zajęciach obok Leszka Jenka na przykład, albo nie bawiłam się jego indeksem (uwielbiałam oglądać indeksy studentów, które tato znosił po zaliczeniach, czasem jak już umiałam czytać czynnie uczestniczyłam w procesie wpisywania ocen, dyktując je tacie)
Ehh to było jeszcze lepsze niż zabawa prawdziwym dziennikiem szkolnym, chociaż długo miałam żal do taty, że na uczelni takich nie mają i tato nie może mi takiego podwędzić hihi.

Po latach w salach tej samej uczelni miałam zajęcia z Gancarzem (ten z brodą). Nie były to wcale zabawne zajęcia, ani nawet ciekawe. No cóż przedmiot Andragogika już z nazwy nie zapowiada się jakoś pasjonująco, w praktyce tym bardziej:))
Miłego dnia:)

niedziela, 10 kwietnia 2011

"Gringo wśród dzikich plemion" Wojciech Cejrowski.

MRÓWKI CALÓWKI, MORDERCZE MOTYLE I WĘGORZE ELEKTRYCZNE...:))


 Wielkie miłe zaskoczenie miałam zaszczyt gościć u siebie podczas czytania książki pana Cejrowskiego.
Że jest wściekle inteligentny, bystry, zabawny...i irytujący to wiedziałam i szczerze za tym panem nie przepadałam. Szczególnie mocno zakiełkowała we mnie ta irytacja. Jednak w konfrontacji jakże miłej (słowo konfrontacja ma jakieś takie negatywne konotacje) pozostały w mej pamięci trzy pierwsze cechy. Mało tego, nie spodziewałam się, że jest aż tak wściekle inteligentny, bystry i że ma takie moje poczucie humoru!

Zauroczył mnie od pierwszych stron, zaczarował i rozbawił setnie na 40 stronie, opisując pejzaż, który jak sam mówi mógłby startować w konkursie na największy kicz świata:

"Płaskie bezludne przestrzenie. Pełne kurzu i kamieni. Miejscami podmokłe. Tu i ówdzie poprzecinane korytami rzek okresowych.  Nad tymi rzekami lasy galeriowe. Wszędzie indziej trawa, trawa, trawa, kopiec termitów, trawa, trawa, samotna akacja lub  kolczasty krzak i trawa, trawa, trawa. A poza tym  sporo trawy. Bardzo sporo.
I nie pomaga nawet pół miliona krów-giną w tej trawie-jest jej tyle, że nie mają najmniejszych szans wszystkiego przeżuć. A przecież poza krowami, są tu jeszcze kapibary, żółwiem, południowoamerykańskie antylop, saren i jeleni oraz cała masa innej zwierzyny, która  żyję trawą. Przejadają setki ton dziennie! 
A ona odrasta."


Po przeczytaniu tych zdań wiedziałam, że już się zakochałam, a po przeczytaniu, że dzieci indiańskie składają się głównie z oczu...popłakałam się ze śmiechu i już byłam pewna, że to swój człowiek i że ryzykownym będzie czytanie owej książki na przykład w środkach komunikacji miejskiej:) Wiem, wiem,że niektórym zdanie o indiańskich dzieciach wcale nie musi się wydawać zabawne, no ale cóż mnie taki czarny, okrutny humor bawi, bardzo baaawi:)

Wiedziałam też, że muszę sobie dawkować czytanie bo po pierwsze: można książkę przedawkować i dostać boleści brzucha i szczęki ze śmiechu, a po drugie nie chciałam żeby się skończyła! po prostu. No ale nie oszukujmy się wszystko się kiedyś kończy, a szczególnie to co dobre, jak to powiadają:)
 Wiedziałam i ja, że się książka kiedyś skończy, że ONA NIE ODRASTA jak ta trawa! Nie odrasta i już! A szkoda, bo mogłaby odrastać  w nieskończoność, a ja mogłabym być taką kapibarą albo żółwiem nienasyconym i objadać się tą odrastającą książką aż do...aż do zdechu:)).
 No ale nie jestem. I jedyne co mogłam zrobić to kupić następną książkę pana Cejrowskiego. Trawa tańsza, ale co tam:))
 Czytałam Gringo miesiąc, częstując się małymi kawałkami jak najpyszniejszym deserem. Byłam nawet dobrą żoną i dzieliłam się z mężem najsmaczniejszymi kąskami, czytając mu je na głos (ciekawa opcja czytać na głos najsmaczniejsze kąski) dobrze, że z głodu nie padliśmy:)

Książka składa się z początku (jak to na książkę przystało) z części I "Wyprawy do dzikich plemion", części II "Łowcy tajemnic", części III "Łowcy chrztów", części IV "Wyprawy do Ameryki Środkowej", część V "Wyprawy dookoła Karaibów", część VI "Gringo wśród dzikich zwierząt", część VII ostatnia "Wyprawa na biegun dżungli"  jak widać można wraz z autorem zjechać kawałek świata. Jest to kawałek świata mocno specyficzny. Za milion dolarów by mnie tam nie zaciągnięto nawet gdyby pan Cejrowski obiecał mi, że będzie mnie rozśmieszał do łez. W tych wszystkich miejscach nie ma zbyt wielu sposobności do swobodnego śmiechu i relaksu, należy bowiem być w ciągłym skupieniu i maksymalnej uwadze na wszystko co dzieje się dookoła. Przy odrobinie nieroztropności można natknąć się na niewinnie wyglądające zwierzątko, które w swej istocie jest zwierzątkiem morderczym, wleźć nogą w mróweczki wielkości kilku centymetrów, albo wpaść znienacka, bo znacka to już nie to, na miejscowe wojsko w czerwonych opaskach na głowie (a to nie zwiastuje niczego dobrego) i wziąć udział w takiej oto wcale nieśmiesznej "pogawedce":
-zesrałeś się ze strachu Gringo?
-Zesrałem. I wiesz co, całkiem przestałem się bać.
Brrr bywa groźnie.
Każdy rozdział kończy się morałem. Szczególną atencją należy obdarzyć przypisy od tajemniczego tłumacza. Po prostu majstersztyk!!

Można jednak podczas wędrówki napotkać i przyjaznych Indian i posłuchać takich rozmów na przykład:

" Po dwóch tygodniach beznadziejnego oczekiwania, w drewnianym sklepiku, pojawił się samotny Indianin...


 albo:

"-Do roboty? A po co?-pytał szczerze zdziwiony.
-Jak to po co? Żeby dzieciom kupić coś do jedzenia.
-Nie warto jedzą i jedzą ,a i tak są zawsze głodne. Dzieci się nigdy nie udaje napełnić. Po prostu muszą z tego wyrosnąć..."
-Z głodu się nie wyrasta!
-Ja wyrosłem. Nic mi się nie chce nawet jeść. No więc i one wyrosną, ale na to nie trza jedzenia tylko CZASU."


"-Naprawdę niczego ci nie brakuje?
- Czasu
-Jak to czasu?! Przecież całe dnie nic nie robisz, tylko wisisz w hamaku.
- A ile jeszcze tak powiszę, he?
Ciąg dalszy rozmowy str.56




Można sobie z Indianami podyskutować na temat specyfiki czasu i jest to cholerka bardzo mądre!
albo dowiedzieć się jak migrują duszę czy ziarenka piasku i obśmiać się jak norka (strona 66).

 Nie przypuszczałam, że wzruszę się czytając o Yerba Mate, nie przypuszczałam, że można z taką czułością opowiadać o tym jak się przyrządza herbatę:)
W czytaniu towarzyszyło mi mnóstwo śmiechu (po pachy), zadziwienia, zaskoczenia, że to takie mądre i pytanie: dlaczego ten facet tam jeździ? A odpowiedź jest prosta- to jest jego drugi dom!:)

Aaaa i nie zapomnij zabrać w podróż ze sobą tupetu jak taran. Przydaje się również znajomość nieistniejących państw takich jak na przykład: Rebublica de Ubezpieczalnia!!:))
Rewelacja moi drodzy. Kocham pana panie Wojtku!:)

sobota, 9 kwietnia 2011

Dźwięki popołudniowej piosenki odcinek 3 (9.04)

Dziś Roisin Murphy. Pani z Moloko. Na żywo widziałam ją na Openerku w 2008 roku (wtedy kiedy wygrałam w Trójce karnet na Festiwal) ogień i energia!!

Miłego podrygiwania:)

środa, 6 kwietnia 2011

CYKL: Dźwięki popłudniowej piosenki:)

Rozpoczynam nowy codzienny (w założeniu) cykl
"Dźwięki popołudniowej piosenki".
 Dziś natchnął mnie Piotruś Kaczkowski.

Mirosław Czyżykiewicz "AVE"

Pierwszy raz usłyszałam go z 10 lat temu w  3 w całonocnej audycji poświęconej Agnieszcze Osieckiej. Pomyśłałam co za głos, cóż to za Pan ach, och! potem go ujrzałam na żywo i mnie zauroczył zupełnie:)


W najbliższą niedzielę o 20 w Trójce koncert pana Mirka:)


uhmmm

wtorek, 5 kwietnia 2011

Opanowana przez Mahna Mahna:))

Oto jak dwie skądinąd sympatyczne, różowe krowy potrafią stłamsić, steroryzować jednostkę! :)))

Od kilku dni porozumiewamy się z mężem  tylko i wyłącznie za pomocą słów Mahna Mahna. Trzeba się w związku z tym słuchać uważnie, bo o znaczeniu tego, co się akurat powiedziało stanowi intonacja i akcent hihi.

Miłego popołudnia. Jeśli komś smutno, to to jest świętne na wszelkie smuteczki:)

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Jeden dzień pracy w miesiącu dla książki/ek:)



Postanowiłam, że jeden dzień pracy będzie poświęcony intencji zakupu ksiażek 2 tańszych, kilku promocyjnych lub jednej wypasionej. Szału nie będzie, ponieważ zarabiam najniższą krajową. No tak się czasem zdarza, tak się zdarza zazwyczaj, że zacytuje mojego ukochanego Świetlickiego, tak się zdarza tysiącom ludzi w tym kraju i mi się tak zdarzyło. Taki lajf jak to powiadają:)) Moja dzienna dniówka wynosi aż 50 złoty! (na szczęście i zdarzają mi się czasem i takie godzinówki, w ramach fuszki:)) To się nazywa
kontrast hihi.


No ale nie ma co się roztkliwiać nad czymś na co chwilowo się wielkiego wpływu nie ma, a cieszyć się, że można sobie ten jeden dzień pracować z myślą, że nagroda nadejdzie. Od razu lżej się na sercu robi i co najważniejsze CIEPLEJ!:)

Tak więc w sobote po basenie,  po pysznym obiadku, a przed kinem zajrzałam do Empiku.
Przyszłam w konkretnym celu. Rozgladam się, są inne tegoż autora książki, ale tej, o którą mi chodzi nie ma. No nic myślę, trudno. Idziemy na polowanie innej. Co się odwlecze to nie uciecze. Jak nie teraz to za miesiąc. Więc krążę, jak w amoku. Chciałabym wszystko. Policzki mnie palą, rozedrgane ręce co rusz chwytają po którąś  książkę.
A one już wiedzą, te książki, że przyszedł taki wygłodniały jamochłon książkowy, co to dawno nie doświadczał tego cudownego uczucia nabywania książki na własność! Już poszła fama po półkach. Przekazują sobie książeczki jakimś tajemnym kodem: uwaga idzie na zaganiczną, atakujcie! No "Opowieści dla Abrama" pokażcie się. No Janiko Katz zbliża się. Bierze Cię do ręki i coś szepcze. A obiecuje, że wróci po Ciebie. Ok. Uwaga skręca w uliczkę polską. Uwaga książki, idzie pewnym krokiem, jakby wiedziała po co. Którą z Was wybierze?
OOO Osiecką? "Czytadła"? znowu te same szepty? Że cierpliwości, następnym razem? No ok. Zaufamy ci:)
Idzie w strone bestellerów. Szuka, szuka. Jest, bierze do reki. Sprawdza cenę. Jeszcze tylko pytanie do umęczonego męża, którą z tych trzech wytypowanych wybrać. Kryterium cenowe hihi.
 Mąż generuje tylko grymas twarzy pt: kochanie gorąco tu, potrzebuje kawy! i milknie. Idzię na muzykę i dla spokojności chowa się za wielkimi słuchawami. Teraz już jest ponad gorącem, pragnieniem kawy...i moimi pytaniami:)
Pytanie zresztą  i tak było z gatunku retorycznych, bo i tak decyzja została już wewnętrznie podjęta. Jamochłon książkowy bierze książkę z rodzimego polskiego podwórka co to o kroplach i o Mariolii  jest w tytule. Nigdy wcześniej nic tej autorki nie czytała,a pewnie warto!

Uwaga książeczki wybór dokonany. Nie ma co już się wychylać i machać niezagiętymi jeszcze rogami.
Tak więc ja jamochłon podążam do kasy. Przy kasie stojąc w kolejce rozglądam się zachłannie, sycę oko. Starczyć wszak musi mi na miesiąc (akurat! hihi) Tak stoję sobie, słodki cieżar mi w ręku zalega, patrzę a tu w zupełnie niespodziewanym miejscu stoi sobie książka, po którą tu pierwotnie przyszłam.Noo nieswojo mi trochę, bo już się z Mariolą i kroplami zdążyłyśmy polubić.
 No ale nic, przywitam się tylko i sprawdzę cenę, Książka w twardej oprawię, więc droższa, niż ta którą dzierżę w dłoni. Zapytuję miłą panią z Empiku czy może egzemplarza w miekkiej oprawie, dla tych co to najniższą krajową:)) zarabiają aby nie ma na stanie?
Nie ma.
 Trzymam w ręku jeszcze słodszy ciężar, prowadząc monolog wewnętrzny. 44 zł drogo.! :( Może jak mi jakieś dodatkowe pieniążki wpadną, to wtedy... wróć te dodatkowe to się pieniądze nazywają, a te z wypłaty to pieniążki są hihi. Procesowi decyzyjnemu przygląda się miła pani. Odkładam więc książkę na miejsce, a ona... a ona w ostatniej sekundzie wysmykuje mi się z rąk i łup z ogromnym łoskotem (jak to na rzeczone "łup" przystało) pada na ziemie. Spoglądam trwożnie na miłą panią i podnosze z troską książeczkę. Cała pierwsza strona z mapami zagięta. Oj bidulko! Taki skok samobójczy niemalże wykonać! Wymieniam z miłą panią uwagi, że to w takim razie znak, że po prostu musi iść ze mną, a w myślach ją tulę i gładzę po tej stronie co się tak strasznie zagieła (książkę, nie miłą panią)  A i trochę mi też głupio jest.

No wiedziałam, że Cejrowski to wariat, ale, że będzie skakać desperacko z wysokości na glebę to nie przypuszczałam!:) No ale dobra Chłopaku idzimy do domu! Odkładam Mariole i krople na miejsce, stawiam w rządku takich samych książek. Kto wie czy tam nie doszło do jakieś ostrej wymiany zdań między  Wojtkiem a Gośką:
Gośka: Ty małpo jedna! Już się witałam z gąską i z ta panią w czerwonych okularach, co to jej włosy basenem czuć, szłam do domu! a teraz muszę wrócić na półkę!
Wojtek: Oj tam, oj tam!
 Wróce po każdą książkę, której obiecałam! O cierpliwość proszę tylko:)

A to ten wariat, co to skakał, skakał i wyskakał:))

P.S coś mi się tu klinkęło. Najpierw zameściłam zdjęcie potem tekst i jakoś się tak dziwnie tekst układa:) Ale czytelnie w miarę mam nadzieję:))

piątek, 1 kwietnia 2011

49 urodzineczki radiowej Trójeczki:))


 Post zamieszczony kilka godzin po napisaniu:)

Właśnie u Bugajskiego gości Piotruś Kaczkowski. Jak dobrze go słyszeć! Po bardzo długim czasie powrócił do Mini Maxu i do środowej audycji. Choć coś znika znów ostatnio.

 Ale dziś, teraz słucham jak wspomina stare dzieje radia. W Trójce od początku. Zaczynał od przynieś, podaj, pozamiataj i kawę miał zaszczyt podawać jak sam mówi:) A potem stał się legendą:)
Trójki słucham odkąd zakiełkowałam w brzuchu mamy i potem piewszy raz podnosząc główkę, siadając na nocniku, stawiając pierwsze kroki. Było to rzecz jasna słuchanie mało świadome. Tak samo mała to była świadomość, jak ja byłam mała. Potem sobie rosłam a świadomość wraz ze mną. Trójka to dla mnie Radio magiczne. Mam takie dziwne poczucie wspólnoty z słuchaczami Trójki. Kiedy włączam radio mam wrażenie, że przyjmuje w gościnę bliskich znajomych:)) Nie wybrażam sobie czasu przedświątecznego bez Przyjaciół Karpia, czy piątkowych licytacji. To dzięki Trójce czuje, że idą święta, idą święta...:)))

 Kiedyś jak jeszcze mieszkałam w domu rodzinnym i do dyspozycji wieczornej miałam tylko (na szczęście) radyjko i książki wieczory niedzielne były świętem.
Do dziś jak zaczyna się Mini Max (słucham teraz rzadko, jakoś niespecjalnie mi już odpowiada muzyka w audycji goszcząca) i słyszę rozpoczynające audycję dźwięki Jethro Tull wzruszenie i błogość spływają na mnie w jednej sekundzie.

O i znów się wzruszyłam!:) Na żywo, a widziałam Jethro Tull 2 razy w 97 w Poznaniu i w 99 w Katowicach brzmią cudownie!

Kilka lat temu, jakoś na początku nowego stulecia będąc w Warszawie odwiedziłam Trójkę. To była moja pierwsza tam wizyta. Trzy osoby to już grupa, więc tworzyliśmy taką wiekszą grupę. Już w holu spotkaliśmy Pana Andrusa. Pił sobie kawkę, nóżką swą zgabną pomachując. (no kocham go!). Udało się nam porozmawiać, zdobyć serię autografów dla krewnych i znajomych królika (na przykład na bilecie relacji Zielona Góra-Warszawa Centralna) nie obeszło się rzecz jasna bez wymiany zdań na temat Zielonogórskiego Zagłębia kabaretowego. Myślę, że sam fakt, że my właśnie stamtąd przybyli sprawił, że przestaliśmy być w szybkim tempie anonimową masą hihi. Były też o pani Czubaszek i o pierzaczku pogwarki. I o całej serii kaset nagranych przeze mnie z Powtórkami z rozrywki, o licznych wyrzeczeniach kiedy to trzeba było ze szkoły się zrywać, żeby zdąrzyć na 13, albo wracać wcześniej z wieczornych aktywności, by zdążyć na 23:) Były i takie czasy hihi

Pan Adrus był taki dla nas kochany że zabrał nas na wycieczkę po Radiu! Nie musieliśmy go błagać, czy nawet łypać dyskretnie okiem proszącym. Sam nam to zaproponował:)) Zaprowadził nas do głównego studia, gdzie akurat audycję prowadził pan Kydryński:) Na zakończenie, znów sam zapytał czy chcemy przyjść wieczorem późnym odwiedzić pana Kaczkowskiego? No coż to za pytanie! pewnie, że chcemy! Zapowiedział, że jak parę minut przed 21 przyjdziemy do Radia to on po nas zejdzie i zaprowadzi nas!! 
Jak obiecał tak zrobił. Zaanansował nas hasłem: wycieczka z Zielonej Góry:)

 Napierw znaleźliśmy się w reżyserce (tak to się chyba nazywa). Chwilę po sygnale wiadomości usłyszałam (tak jak przez radio) Jethro Tull i  "dobry wieczór nazywam się Piotr Kaczkowski..." no i się poryczałam! Słyszę pana Piotra jakby przez radio i widzę go za szybą! Niesamowite. Potem przenieśliśmy się do pana Piotra  spędziliśmy z nim całą audycję, siedząc ciuchutko jak myszki w słuchawkach, w przerwach na muzykę myszki się troszkę uaktywniały i odważały się czasem przemówić do żywej legendy Radia:)
To były absolutnie magiczne, niesmowite 3 godziny! Wyszłam stamtąd w amoku jakimś i oczywiście z autografem pana Piotra:) A,że miejsca na biletach już brakło, pan Piotr złożył podpis w książce. W książkach jak wiadomo jest dużo wolnej przestrzeni, zwłaszcza na stronie tytułowej, a ja zawsze mam jakąś książkę w torbie, nawet wtedy kiedy wychodzę na wielogodzinną przebieżkę po Warszawie, nigdy nie wiadomo bowiem kiedy książka się przyda. I do czego... tamego dnia, okazało się, że książka może się przydać nie tylko do czytania. Novum jakieś:)
 Tak więc pan Piotr Kaczkowski złożył podpis na stronie tytułowej książki "Bez piór" Woodego Allena! Zdaje się, że ów fakt go nawet ubawił:)

Ale na tym się historia książki Allena się nie zakończyła. Książka nie była u mnie zameldowana na stałe, jedynie na pobyt czasowy. Jej prawdziwy dom był w biblotece:( I kiedy nadszedł już nieodwoalny termin zwrotu, tej jeszcze bardziej niż kiedyś wyjątkowej książki, pojawił się dylemat: oddać taką z autografem (według kryteriów bibliotecznych już zniszczoną książkę), czy nie?
Żadna z tych opcji nie wchodziła rzecz jasna w grę. Co zrobiłam? Książkę już zniszczoną, zniszczyłam jeszcze bardziej, wyrwałam tą pierwszą, tytułową, zapisaną ręką pana Piotra stronę. Trudno! :)) Chciałam umieścić tutaj skan owego autografu ale niestety nie mam go w domu. Jak znajdę w moim rodzinnym to na pewno tutaj trafi:)

Druga moja wizyta w Trójce miała miejsce w 2009 roku w Październiku. Wybraliśmy się wraz z mężem do stolicy na Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy. I szczęśliwy traf chciał, że w dniu, w którym wyruszyliśmy był Dzień Otwarty w Trójce. Gnaliśmy jak szaleni, żeby zdążyć.
 Byliśmy ostatnią grupą zwiedzających, a oprowadzał nas redaktor Nogaś-śmieeesznie było:)
Wygrałam wtedy kubek i parasolkę Trójkową:))) Wygrałabym jeszcze kilka sztuk rzeczonych upominków, ale niestety musiałam dać szansę innym odgadującym zagadki, specjalnie dla każdej grupy zwiedzającej przygotowane.
Nie można być takim wstrętnym samolubem, przecież inni też chcą pić z trójkowego kubka swoją ulubiona zieloną herbatę i mieć trójkowy parasol, który chroniłby go przed nocą:)

Mój kuzyn miał taki trójkowy kubek stary, pożółkły jeszcze ze starym logo, najbliższym memu sercu. Chciałam mu go podwędzić ale okazałam miłosierdzie i resztki przyzwoitości;))

Wiecie jaka to magia iść sobie słonecznym deptakiem, z słuchawkami na uszach i słuchać 19.04 audycji poświęconych rocznicy Powstania w gettcie żydowskim. Słuchać wspomnień, udawać, że oczy łzawią od wiatru, podrygiwać przy dźwiękach muzyki klezmerskiej? Czy jakieś inne radio potrafi tak zaczarować?
To było kilka lat temu. Teraz się trochę zmieniło na niekorzyść tych wszystkich cudownych rocznic.
 7 marca ani słowem nie wspomniano o rocznicy śmierci A. Osieckiej:( A kiedyś? Kiedyś były jej poświęcone całe nocne audycje. No ale nie narzekajmy!
Trójkę zdradziłam raz. Za panowania pana Sobali nie byłam w stanie jej słuchać i wtedy przeniosłam się do Chilli Zet:) Do Trójki wróciłam, do Chilli Zet zachodzę:)
A i dzięki Trójeczce pojechałam na Festiwal Opener w 2008 roku. Wygrałam karnet i pojechałam:)) Było cudnie:)

Czy jest jakaś lepsza oprawa muzyczna dla tekstu o Trójce niż Muzyczna Poczta UKF? Nie ma:)
Wiecie co mnie najbardziej wkurza w Trójce?
REKLAMY!! te ryczące głośno reklamy, które pojawiają się stanowczo zbyt często! Częściej niż kiedyś niestety:(((
Ranking najbardzej wkurzających reklam emitowanych w 3:

1) reklama sklepów EURO! Ta reklama chyba nigdy nie ściągnie żółtej koszulki lidera w irytacji jaką we mnie budzi. Ma ona odwrotny od zamierzonego skutek w moim przypadku. Nie wiem co sklepy EURO mają mi do zaoferowania, bo przy piewszych dźwiękach ( a moje ucho rozpoznaje je nieomylnie, nawet zanim reklama pojawi się na antenie) ściszam bądź wyłączam. Niekiedy bywa to niebezpieczne, ponieważ czasem muszę przerwać czynność, którą akurat wykonuję np: zalewanie wodą herbaty. Bardzo ryzykowny jest również bieg przez nieposprzątany pokój:)

2) Sklepy Media Markt- choć zauważyłam, że chyba ktoś poszedł po rozum do głowy i troszkę ten pan ciszej krzyczy.

3) Saturn żer dla skner!
 No to takie trzy sztandarowe, najbardziej sieczkujące mózg reklamy. Jak mi się coś jeszcze o uszy obije (a raczej brutalnie wedrze) to nie omieszkam dopisać na czarną listę:))

O! w Muzycznej Poczcie UKF Guns N Roses "Don't cry" i czasy 7 klasy podstawówki mi się przypomniały kiedy to miałam fioła na punkcie tej muzy! Ręce miałam całe pomaziane długopisem, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, że ja słucham własnie tej muzyki nie New Kids On The Block hihi. Potem przerzuciłam się na Punk rocka, glany, pasiaki, agrafki i koszulki z Sex Pistols. Myślę, że nikt nie miał wtedy wątpliwości, do której ekipy to okropnie wyglądające, chude dziewcze w okularach należy hihi. To były czasy ehhh!
 Myślę, że dla wielu moich kolegów i koleżanek wielkim zadziwieniem był fakt, że oprócz Dezertera czy Dead Kennedys dziewcze to, tak okropnie wyglądające słucha także Pink Floydów, czy Mike'a Oldfielda.
 Że zestawienie dziwne? W końcu się odebrało solidną edukację muzyczną w domu! Na linii punk rock-tato, nie było zgrzytów, bowiem mój tato to w duszy anarchista i punk rock przypadł mu bardzo do gustu:)) Jedyne zgrzytanie jakie było słychać, to zgrzytanie zębów dorosłych na mój widok. Układ był taki: dziecko ubierasz albo glany, pasiaki i normalne wierzchnie nakrycie, albo normalne buty i spodnie i wtedy ta popisana kurta motorowa może być. Cały zestaw dziecko NIE!

Żeby nie było, że się obroniłam przed szałem ówczesnych nastolatek: miałam chwilowy, bo trwający tydzień epizod z NKOTB i Technotronic:) Myślę, że dla mojego taty tydzień ten był bardzo strasznym tygodniem i  niezapomnianym do dziś! Hihi. Ale nie tracił wiary w córkę, wierzył, że to przejdzie nawet wtedy kiedy ta córka z najbardziej poważną miną, na jaką było ją stać i z wypiekami na twarzy próbowała przekonać, że to dobre jest, świetne wręcz! Wierzył, że przejdzie i przeszło:))
 Nie zapomnę, chyba na koloni przed V klasą pytania staszych dziewczyn: wolisz Depeche Mode czy Scorpions. Innych opcji nie było:)

Po okresie punkowym trwającym mniejwięcej od 13 do 17 roku życia anarchię zamieniłam na pacyfkę, pasiaki na kiecke hippisowską. Sex Pistols na The Doors, Janis Joplin i Led Zeppelin. Tak to był bardzo bogaty w przeżycia niemalże mistyczne czas! ehh. Te "odloty" przy This is the end....aaaa:)) W I klasie liceum pani od muzyki postanowiła wyjść nam na przeciw i raz w miesiącu w parach albo samodzielnie trzeba było przeprowadzić lekcje na temat swojego ulubionego zespołu. Wtedy się bezbłędnie odnalazłyśmy z moją później wieloletnią psiapsiółą i zrobiłyśmy (jeszcze się właściwie nie znając) lekcję o The Doors. Była muzyka, teksty, fragmenty filmu O. Stone'a i świece.
 Nie przypominam sobie, żeby ta lekcja wzbudziła jakieś wieksze zainteresowanie rówiesników:)) Zresztą zdaję się, że te lekcję się szybko skończyły. Ja pamiętam tylko naszą i kolegi o jakimś rapowym amerykańskim gagsta zespole. Myślę, że panią od muzyki własny świetny pomysł przeraził:))
 Siadało się też w pokoiku z koleżanką i się słuchało pierwszej strony płyty Floydów "A saucerful of secrets", a potem się bało przejść przez pokój i kuchnię, żeby sprawdzić czy drzwi wejściowe są zamknięte na klucz. Ta płyta miała straszne fragmenty. Jakże taki strach łączy:))

Potem już żadne fascynację muzyczne nie były już tak silne i takie namiętne:))

Czas kończyć ten przydługawy elaborat o Trójce i o różnych skojarzeniach. Jak zwyklę jak już się zabiorę do pisania to skończyć nie mogę hihi. Rany jak mi jest zimno w pracy. Cała nadzieja w panu Margańskim, w dźwiękach jakie zapoda w eterze. Poszuram sobie nogą:) haha czym zaczął pan Margański? no czym? Doorsami!:)) Coś mnie Doorsi prześladują. Przedwczoraj widziałam film dokumentalny na Tvp Kultura z koncertów  Doorsów. Ehh tam się znaleźć! Chociaż jak tak patrzyłam na zaćpanego, manierycznego Morrisona to już to nie dla mnie. Z pewnych rzeczy się wyrasta:) Ale posłucham zawsze chętnie:))
Dziękuję za uwagę:)

Kuchenne małych Polaków rozmowy;)))

NA DZIEŃ DOBRY...






A tak poza tym to dziś są 49 urodzinki Trójeczki:) Sto laaat!