"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

wtorek, 28 czerwca 2011

Hator, hator...


Dziś zmarł głos mojego dzieciństwa:( Nie byłoby kota Rademensa bez głosu Macieja Zembatego, "Rodzina Poszepszyńskich" byłoby rodziną niepełną bez postaci, którą w niej kreował, nie byłoby genialnych tłumaczeń piosenek, tekstów kabaretowych a Radiowa Trójka byłaby uboższa o jedną osobowość radiową (dziś Powtórka z rozrywki była mu poświęcona).  Dobrze, że był:)

**********************************************************************************

A jeszcze dziś minęła kolejna 55 rocznica poznańskiego czerwca z 56 roku.


Dziś krótko i bez ładu i składu. Oczki mnie bolą ostatnio uciekam:(

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Bawełniaki-czyli druga obrącznica:)

Wczoraj 26.06 minęła nasz druga bawełniana rocznica ślubu:) Data łatwa do zapamiętania, bowiem w tym dniu ogłoszono światu, że król popu Michalel J. odszedł dnia poprzedniego z tego łez padołu.

Jako zdeklarowane antychrysty obiecaliśmy panu urzędnikowi, że stworzymy piękną najmniejszą jednostkę społeczną i już:) Bez nerwów na absolutnym chilloucie:) Pan urzędnik był przesympatyczny i wykazał się wielką wyrozumiałością, gdy na pytanie zadane na zapleczu (podczas udowadniania za pomocą dowodów osobistych, że my to my) czy może coś dla nas zrobić z rozbrajającą szczerością odrzekłam: tak jak dostanę głupawki proszę mnie kopnąć w kostkę. W kostkę mnie nie musiał kopać ale był czujny...czujny jak ważka hihi. Jedyny stres jaki odczuwałam to strach przed czającą się za rogiem (jak żubr) głupawką. Poważnie stanowiła ona zagrożenie! Jakoś udało mi się ową głupawkę pewnie jednak trochę na tle nerwowym okiełznać i o 14.15 przyjmowaliśmy kwiaty, kopertki i całowaliśmy się z gośćmi a to w prawy a to w lewy policzek:) cmok cmok-pocałuj żabkę w łapkę:)

Ceremonia i tzw: wesele to znaczy impreza (użycie słowa wesele byłoby szczęśliwie nadużyciem semantycznym) były luźne, stroje wieczorowe nie obowiązywały. Ku uciesze gawiedzi tradycyjnego wesela oczepin i rzucania kwiatem  także nie było w repertuarze, za to była dobra impra taneczna. Oboje mamy małe rodziny i zaprosiliśmy tylko naprawdę najbliższą rodzinę, resztę gości stanowili nasi znajomi:) Ja nie bardzo się odnajduje w takich oficjalnych uroczystościach i wiem, że gdybym miała zorganizować wesele pod czyjeś dyktando, nie po mojemu, to byłoby mi bardzo ciężko. Pewnie bym się nagięła, ale na szczęście nie musieliśmy spełniać nie swoich oczekiwać bo tradycja i inne takie tam:) Co najważniejsze: nikt od nas tego nie oczekiwał!:))
Tak więc konwencje, w jakiej była impreza wymyśliłam ja. Traf chciał, że miejsce, w którym odbyła się impreza poweselna już było utrzymane w stylu lat 60 wystarczyło tylko dodać kilka filmowych dodatków i gotowe:) Stroje uszyte według mojego pomysłu, mąż w trampkach, do ślubu pojechaliśmy syrenką.

Ileż było zabawy podczas wymyślania i organizowania. Każdemu życzę takiego poczucia wolności:)

Że niby się kłócimy:)

Oto moja ślubna torebka. Uwierzycie jeśli Wam powiem, że upolowałam ją w second handzie za całe 12zł:))

Oto my w całej okazałości:)
strasznie umęczeni blaskiem fleszy rozhisteryzowanych paparazzi...

... na odsapkę (o nowe słowo) usiedliśmy w fotelach kinowych, w którym to kinie miał miejsce dalszy pościg naszego prywatnego fotografa:) To moje naturalne środowisko. Pomysł zrobienia zdjęć w bibliotece przyszedł mi dopiero później:( Jaka szkoda!

A propo, tak wyglądało nasze zaproszenie. Jak konwencja, to konwencja:)

Jedzonko przygotowaliśmy sami przy pomocy przyjaciół. Zestaw dźwięków skompilowałam ja sama tymi ręcami (a i dj. był zmyślny).Alkoholu nie kupowaliśmy, kto chciał mógł zamówić w barze, albo przynieść ze sobą. Nikt się nie uchlał, nikt nie spał na stole...pełna kulturka:) Byliśmy cudownie samowystarczalni:) No taką imprezkę weselną mogę mieć co tydzień. I wszystko nam się zwróciło z zawartości kopert:)


Płytka, którą skonstruowałam na tę okoliczność (nazwana składakiem weselnym), na której znalazły się numery, których nie miałam wcześniej na żadnych płytach jest moją ukochaną płytą wyjazdową. Towarzyszy nam w każdej naszej podróży. Jest na niej taka mieszanka muzyczna, że pomimo tego, że słuchałam jej już wiele razy za każdym razem mnie zaskakuje kolejny numer. Nigdy nie wiem co się czai za następnym dźwiękiem.

Zaczyna się od "Byłaś serca biciem..." Zauchy, zaraz potem Anna Maria Jopek chce zatrzymać ten świat i wysiadać, po to by za chwile wybiły nas z nostalgii dźwięki skocznej Chumbawamby i punkowego Dead Kennedys czy Sex Pistols. I jak już się rozbujamy (zawsze mnie w podroży ponosi na przednim siedzeniu) nagle pojawia się kojący głos Franka Sinatra na 3 numery, po to by oddać następnie pole dźwiękowe  Grease. A jak się nam znów zbyt skocznie zrobi, to spokojność wprowadza Sława Przybylska z najcudowniejszą jesienią świata i hotelem pod Różami z pokojem numer 8 (zawsze chciałam spotkać tego staruszka portiera, co z uśmiechem dawał klucz). A żeby nie było w drodze zbyt sentymentalnie do tańca porywa nas Gossip, Toutch and go czy Oszibarack. Nie braknie na płycie i myśli polskiej. Mojego kawałka podłogi Mrs Zooba, po której biegały by nogi, nogi setki nóg tupią, tupią tup, tup,tup Maanamu, po to by schronić się w wysokiej wieży otoczonej fosą...Płyta jest cudownie dłuuga i się zwyczajnie nie nudzi. Nie zmieściła się Ostatnia niedziela i Grechuta i jego muza pomyślności. Było mi bardzo przykro.
Czy byliście na weselu, na którym po takim numerze następował by ten (co to mi się zmultiplikował niespodzianie)
a na deserek taki:
(bo w końcu punki nie cukierki) ja byłam na takim weselu i cieszę się, że to było moje własne "wesele":)))

niedziela, 26 czerwca 2011

Łazikowanie warszawskie-odcinek czwarty-Orange Warsaw Festival dzień drugi i autobusy i tramwaje...

Sobota 18.06 to trzeci dzień naszego imprezowego pobytu w Warszawie. Przed koncertem jeszcze tytułowe łazikowanie z koleżanką wyjechaną do Warszawy z mojego miasta. Plan był taki, że zostawiamy autko na parkingu pod Stadionem i dawaj na wycieczkę tramwajową. Wsiadaliśmy sobie radośnie do dowolnie wybranego tramwaju i jechaliśmy w nieznane, następnie się przesiadaliśmy do innego i tak pół dnia. 22 tramwajem pojechali my i na Saską Kępę na ulicy Francuskiej się na dłużej zatrzymując w Rue de Paris kawy się przepysznej napić. Mniam mniam mniam:) Kawę smakowaliśmy pod czujnym okiem Agnieszki Osieckiej, która już na zawsze zasiadła z kwiatami na kolanach pod kafejką.

Nie mieliśmy niestety zbyt dużo czasu i w boczne uliczki uroczej Saskiej się już nie zapuszczaliśmy. Ta część Warszawy ma nieoparty urok małego, przedwojennego miasteczka. Czas jakby się tam zatrzymał (jest teraz odnowiona i jeszcze piękniejsza). Za rogiem głośna pośpieszna Warszawa, a na Saskiej cisza, spokój, zieloność i powolne picie kawy w jednej z licznych kafejek. Ehh mogłabym mieszkać w jakiejś przedwojennej kamienicy. Oj mogłabym! W planie była jeszcze Stara Praga (druga moja ulubiona część Warszawy) ale niestety trzeba było wybierać albo pałętanie się po Pradze albo zakupy w taniej księgarni Dedalus na Chmielnej:) Wybór wydaje się być oczywisty:))

Oto łupy:

Najdroższy z nich to Bereś (całe 18 zł) poszedł do taty na jego święto:) Ehh mieć taką księgarnie pod nosem!
Najkochańszy był mój mąż jak znikłyśmy z Anetą w czeluści księgarni na dłuuugie minuty. Ja spędziłam tam więcej czasu. Brałam te książki do ręki i odkładałam, odkładałam i brałam. Nie mogłam się zdecydować. A moje kochanie stało cierpliwie pod księgarnią i woda na niego z nieba pokapywała. No trafił mi się mąż złoty hihi. Dość tych przechwałek, czas wrzucić upolowane książki do auta, pożegnać się z Anetą i udać się na koncert:)

Jako pierwszy wystąpił  Sistars. Zespół nie istnieje już od 5 lat,ale na Festiwal się reaktywował. Fani nie zawiedli, naprawdę duża grupa się ich zebrała pod sceną. Koncert profesjonalny, na wysokim poziomie. Aplauz niemożliwy wśród fanów. Siostry wzruszenia nie kryły i mnie to osobiście nieco drażniło. Mało brakowało a zaczęłyby lewitować ze szczęścia. A i przesłań miłości słanej do ludzkości i w kosmos nie zabrakło. No ja już tego nie biorę z całym szacunkiem:))

Na terenie festiwalowym obok leżaków wypoczynkowych wypatrzyłam sobie namiot z biżuterią, którą samemu można było sobie ukręcić. Niestety wyboru dużego już pośród koralików nie było Troszkę za późno mnie tam przywiodło. Ale przy odrobinie samozaparcia zdołałam wyszarpać koralików na dwie pary kolczyków i bransoletki dwie (jedna dla koleżanki). Proces twórczy wyglądał tak, że samodzielnie się nawlekało i kombinowało, a potem pan albo pani (jak się później okazało małżeństwo) dokańczali czy to kolczyki czy bransoletkę. Rzecz jasna trzeba było swoje w kolejce wystać:) Ale gra warta była świeczki mam pamiątkową biżuterię (za darmo) z Orange Warsaw Festival. Dobra energia.
I tu znów mój mąż wykazał się świętą cierpliwością. Najpierw sam nawlekał koraliki na nitkę (one te koraliki mu spadały, a on je nawlekał, a one spadały hihi) a potem czekał, czekał i czekał aż ja swoje wystoję w kolejce:)) Kolczyki cieszą mnie tym bardziej, że mam  w zwyczaju przywożenie kolczyków z wszelakich wypadów czy wojaży. Mam swoje ulubione i jak mam je na uszach i tak sobie je głaszcze, to ta energia z danego miejsca do mnie wraca, dodając mi sił:)

I tak w tym namiocie zastał nas niespodziewanie koncert Jamioroquai. Niespodziewanie, bowiem zespół mający grać wcześnie The Streets nie przyjechał.
Ja jakoś specjalnie nie przepadam za Jamiro, ale mnie uwiódł od pierwszych dźwięków. Niestety tym razem nie udało nam się przedostać na płytę. Smutni panowie sprawdzali opaski. Bardzo byli skrupulatni. Więc ten taneczny koncert Jamiro przyszło nam spędzić na trybunach. Na dole tysiące ludzi (więcej niż na Mobym) tańczyło szaleńczo w rytm dźwięków jak to fachowo określają funkowo-acidjazzowych. Jaka energia!!
Po prostu nogi same tańczyły. Oglądanie takiego koncertu z trybun naprawdę mija się z celem. W dodatku nasz sektor był jakoś dziwnie pozbawiony życia. No mumie tam chyba same siedziały:)

W końcu znalazłam sobie przestrzeń dla siebie przy barierkach i na tyle na ile to możliwe w dość skąpych ruchach pogibałam się do rytmu. A widok z góry był przepiękny! Tysiące ludzi tańczących? to rzadki widok w tym kraju. I nie było to bezmyślne skakanie do góry, byle równo, ale każdy miał jakiś własny ruch, jakiś swój sobie tylko należny krok:) Nawet piętro niżej też na trybunach odbywało się istne szaleństwo. Nie przeszkadzały nikomu krzesełka. Wniosek: nasz sektor chyba tam przyszedł za karę. Dwóm panom siedzących obok mnie nie drgnęła podczas całego koncertu nawet powieka. Poważnie:) Być może oni przybyli na odwołany niespodziewanie The Streets? To jedynie tłumaczy to maksymalne usztywnienie:)
 Koncert trwał ponad 2 godziny i był to najlepszy koncert festiwalu:)

Jamiroquai wyszedł do publiczności uściskać dłonie, Skin ze Skunk Anansie zrobiła to samo, oraz tańczyła dosłownie na dłoniach fanów, a Moby robił ludziom zdjęcia. Zdaję się, że wszyscy muzycy także dobrze bawili.  A co jeszcze łączy te trzy najważniejsze koncerty Festiwalu? Ano to, że tam na scenie byli prawdziwi muzycy, muzycy utalentowani, czujący każdy dźwięk. Energia na linii publiczność-scena przemieszczała się bez przerwy. Zespoły po równo z nami publicznością byli bohaterami tego wydarzenia. I ten widok tańczących ludzi, nasuwa myśl, że świat nie może być taki zły jeśli potrafimy się razem bawić. Bez agresji, przemocy, bez zadym. Zaiste budująca jest to konkluzja:)


Po powrocie nad ranem małe problemy trawienno-jelitowe moje i męża, niespokojny sen, śniadanie, sensację, głodówka i powrót do domu...
Oj ciężko było się przestawić na tor praca-dom.
W ogóle bym się nie pogniewała gdyby te 3 dni były takim moim dniem świstaka:)
Dziękuje za uwagę. Zmykam na dokument na Planete o Pierestrojce:))

sobota, 25 czerwca 2011

Łazikowanie warszawskie-odcinek trzeci-Orange Warsaw Festival,pan Moby i jego dzikuję, dzikuje, dzikuje:)


Po czwartku najczęściej bywa tak, że następuje piątek, a wraz z piątkiem nasz kolejny dzień w stolicy. Najpierw krótka przebieżka po Chmielnej, Nowym Świecie i pobocznych uliczkach. A w bocznych uliczkach takie smaczki- kafejka "Opasły tom". Zaraz pod spodem wisi tablica, taka szkolna, na której kredą jest napisany tekst Allena: "Jedzenie tutaj jest okropne i drogie, takie małe porcję. To właśnie myślę o życiu"
Żałuje, że mieliśmy tak mało czasu (się leniwce nie mogły zebrać z kanapy) i nie zasiedliśmy w Opasłym tomie na kawie. No ale nie można mieć wszystkiego:). Jeszcze tylko spotkaliśmy na Nowym Świecie Skin ze Skunk Anansie (niepozorna mała kobietka w zimowej czapce i wielkich ciemnych okularach+ 2 równie niepozornie wyglądających ochroniarzy) ja bym jej nawet nie zauważyła gdyby nie sokole oko męża i w końcu  udaliśmy się pod Stadion Legii, na którym odbywał się Orange Warsaw Festival. Po zdobyciu opasek powędrowaliśmy krokiem spacerowym w kierunku Myśliwieckiej 3/5/7, która szczęśliwie znajduję się kilka minut od Stadionu. Przemaszerowaliśmy niedawno otwartą Aleją

i zasiedliśmy na pobliskim skwerze tuż u stóp Zamku Ujazdowskiego, na który też nas podniosło. Tam trwały przygotowania do imprezy "Przywitanie lata" w planie koncerty, projekcje filmów. Akurat trafiliśmy na próbę jednej z kapel. O rany jakie dźwięki klarnety, trąbki i bity. Bardzo ciekawe brzmienie. Ja wiedziałam, że ja tam jeszcze zajdę tego wieczoru:) No ale czas wracać na Stadion:)

Mieliśmy miejsca na trybunie niestety i jakoś się tam czułam średnio. Długo jeszcze stadion tak wyglądał. Początki były trudne. Prawdziwy koncert rozpoczął się po zejściu ze sceny tzw. gwiazdek:)

 Zaraz jak na scenie pojawił się Michał Szpak ja się dyskretnie ulotniłam. Miałam w planie przeczekać koncert My Chemical Romance gdzieś indziej, gdzieś gdzie będę się czuła bardziej na miejscu. Prysnęłam po prostu prosto do Zamku Ujazdowskiego, a że życiem rządzi przypadek i że ten przypadek bywa czasem przemiły, to w drodze na Myśliwiecką przed samym gmachem Radia spotkałam podążającego na koncert Artura z Happysad. Uściskom nie było końca:) Lubie takie niespodziewajki:)
 W Zamku Ujazdowskim impreza na całego, dobre dźwięki i sami przesympatyczni ludzie, większość przybyła na rowerach:)
 Ehh pewnie dla kogoś kto mieszka w dużym mieście w Krakowie czy np we Wrocławiu nie jest niczym wyjątkowym fakt, że w jednym czasie na przestrzeni kilometra odbywa się kilka imprez naraz i w kilku naraz miejscach jest tyle przystojnym panów i pięknych radosnych pań. Dla mnie to novum. Nie mieszkam wprawdzie w jakimś malutkim zupełnie mieście, ale tak to już bywa, że jak w moim mieście w jednym miejscu odbywa się dobra impreza na poziomie, to to jest jedyna propozycja. Niestety najczęściej nie mamy się z grupą znajomych gdzie podziać. My 30 i 30 paro latki nie mamy swojego miejsca, w którym czulibyśmy, że jesteśmy tą grupą docelową, do której skierowane są działania, które były by w naszym guście, w naszym klimacie i na miarę naszych oczekiwań. Stąd takie moje zachłyśniecie się faktem, że gdzie się nie obrócisz tam dobra impreza! Dla mieszkańców stolicy to pewnie norma:) No to ponarzekałam wystarczy!:)

Czas wracać na Orange. Łatwo dostać się tym razem nie było. Organizacja nienajlepsza. Setki ludzi i jedno wejście. Ja szczęśliwie nie musiałam już toczyć boju o opaskę i jakoś się przedarłam. Ale zanim się przedarłam zdążyła mnie jeszcze rozbawić instytucja opaskowni. Ładne:)
Dotarłam szczęśliwie na moje trybuny tuż przed rozpoczęciem koncertu Skunk Anansie. Jakoś specjalnie nie przepadam więc emocje siedziały sobie spokojnie w kątku. Ale trzeba przyznać, że ta malutka pani, którą spotkaliśmy na Nowym na scenie rośnie podczas koncertu do niesamowitych rozmiarów i nie jest to tylko kwestia telebimów. To jest prawdziwe zwierze sceniczne. Nieprawdopodobna energia.
No widok robił wrażenie niewątpliwie. Niestety koncert rockowy czy w ogóle jakikolwiek koncert energetyczny, mocny, skoczny oglądany z trybun, na siedząco, to jak całowanie się przez papierek.
 Z dołu biła taka energia, że mi było ciężko wysiedzieć. Nie czułam, że tam jestem. Jakbym zgłodniała stała za szybką baru mlecznego i patrzyła na ludzi jedzących z apetytem. Źle mi tam było i tyle. To tak jakby Szekspira oglądać w zadymionej knajpie, pełnej pijaków i hałasu. No nie na miejscu nie? Dysonans poznawczy.
Ale szczęście się do nas uśmiechnęło, bowiem przyuważyłam, że panowie stojący przy wejściu na płytę nie sprawdzają opasek. Więc mąż wziął mnie za kołnierz (bo ja to prawa jestem i nie lubię oszukiwać) i szybciutko ziuch ziuch i jesteśmy na płycie. No zupełnie inaczej! Także przed samym Mobym byliśmy już na dole (wiadomo, że uciekinierów z góry było więcej). Czekamy szczęśliwi, że na Mobym sobie nóżką poszuramy. Dość siedzenie na krzesełkach. Co to z całym szacunkiem filharmonia?
No i jest Moby.
To rzecz jasna nie jest zdjęcie mojego autorstwa. Ukradłam je. Pójdę do piekła? Hicior za hiciorem. Moc!
Oto setlista:

God Moving
In My Heart
Go
Natural Blues
We are all made od stars
Beatiful
Bodyrock
Flower
Lie down in darkness
Honey
Porcelain
Extreme ways
Why does my heart?
Shot in back of head
Disco lies
The stars
Lift me up
Feeling so real


Jedyny minus to nienajlepsze nagłośnienie. Jakoś od połowy koncertu akustykowi wrócił chyba słuch i już było nieco lepiej. Wszystkie prawie dźwięki były wykonywane przez instrumenty, każdy z nich dźwięk wydobywał człowiek. To jest prawdziwa klasa:) Na scenie grało naraz 7 muzyków, Moby to łapał za gitarę to zasiadał za bębnami typu kongo, a wokalistka Joy Malcolm to już wisienka na torcie. Ależ wokal. Gdybym nie widziała to bym nie uwierzyła, że jedna pani może wydać z siebie tak czysty i tak długo utrzymany dźwięk. Chylę czoła:)
 Dzięki uprzejmości youtuba można zobaczyć fragmenty koncertu. Jakość bardzo słaba, ale za to widać, że to są faktycznie żywe instrumenty, żywe dźwięki. Są skrzypce, bębny i gitary no i ona Joy:)




 Sami muzycy i Moby też się dobrze bawili, tak się bawił, że robił tańczącej publiczności zdjęcia.
Oto efekt umieszczony na oficjalnej stronie artysty:)
Ale co mnie wzruszało najbardziej to jego raz po raz powtarzane "dzikuje, dzikuje, dzikuje" na zmianę z fank you, fank you, fank you. :) Tutaj właśnie robi zdjęcie i cudownie dziękuje:) No rozczula mnie:)




Właśnie odkryłam na youtube stonkę, na której umieszczone są filmiki z koncertów Orange. Wyjątkowo dobra jakość. Oj ktoś miał doobry sprzęt:)


http://www.youtube.com/user/melamela32#p/u/6/ISLlCFbo7jA

Koncerty trwały do pierwszej a my zaraz po przenieśliśmy się do Zamku Ujazdowskiego, gdzie mimo późnej już pory i naciągającego chłodu impreza trwała w najlepsze. Obejrzeliśmy jeszcze jeden koncert, obejrzeliśmy kilka filmów animowanych i nasyceni wróciliśmy do domu spaaać. Koniecznie z podniesionymi do góry obolałymi stópkami:)) odcinek czwarty-ostatni- wkrótce:) Może nawet dziś po powrocie z grillowanego obiadku na działce:)

piątek, 24 czerwca 2011

Łazikowanie warszawskie-odcinek drugi pt: "Zimny poniedziałek gorącą stanie się niedzielą, czyli opowieści o pewnej Stopie"-koncert w Stodole:)

Tak moi drodzy jest piątek mam wolne (nie licząc malutkiej fuszeczki o 16-1,5 h pracy w cenie dwóch dniówek-tych mikro rzecz jasna) siedzę sobie beztrosko z laptopem na kolanach, za oknem szaleje wiatr, mrok osnuwa zaokność a ja sobie Trójeczki słucham (ehh akurat mówią o Festiwalu Kultury Żydowskiej ehh), zajadam słodkości i mi zwyczajnie błogo (choć trochę chłodnawo).
 Ale ja nie o piątku, ja o czwartku co przed tygodniem był moim udziałem. Tym pięknym czwartku powązkowskim, spacerowym, pyszno-obiadowym pałeczkami nieudolnie jedzonym.W nowej koreańskiej knajpie zaraz obok Chmielnej i taniej księgarni Dedalus można się najeść naprawdę najeść za 15zł i spotkać Rafała Mroczka (bliźniaka z M jak mamałyga) albo tego drugiego jak ich nie rozpoznaje. No mówię Wam jakie przeżycie!! hihihi.

No ale nie o to, nie o to:)

Najedzeni, z obolałymi od ciągłego dreptania stopami wyruszyli my do Stodoły na koncert poświęcony zmarłemu niedawno perkusiście Voo Voo Stopie (obolałe stopy wydają się być jak najbardziej na miejscu).
Pieniądze uzbierane z koncertu przeznaczone zostały żonie i dzieciom Piotra "Stopy" Żyżelewicza, a i muzycy grali za free-wiadomo:) A muzycy zebrali się zacni, oj zacni. Ci ze starszego pokolenia (rany jak to brzmi) jak Brygada Kryzys czy Armia- rówieśnicy Stopy, jak i jego młodsi koledzy z polskiej sceny muzycznej jak np; Zakopower czy Kim Novak (bracia Waglewscy). Na dowód tego:


Koncert poprowadził Piotr Stelmach i zrobił to naprawdę nieźle, zadania łatwego nie miał. Zryczałam się już na dzień dobry, jak Stelmach mówił, jak ważne dla rodziny Stopy jest to wsparcie nie tylko finansowe a w tle na telebimie migały zdjęcia niedokończonego domu, zdjęcia z dziećmi, czy z ostatnich urodzin. No ruszyło mnie to. Znam siebie i w chusteczki byłam zaopatrzona:)

Na pierwszy ogień poszedł Zakopower i powiem szczerze, że mnie zauroczyli niezmiernie, bowiem dali naprawdę dobry mini-koncert (zespoły grały po 3-4 utwory). Cudowna energia! Mam rzecz jasna na mym telefonie nagrane po trochu wszystkie koncerty, ale nie przewidziałam a powinnam, że jakość tych nagrań będzie tak kiepska, że niestety do niczego nie zdatna:( Dopóki nie pojawia się perkusja jest w miarę ale potem to słychać przede wszystkim trzaski:) Trudno.

Koncert trwał wiele, wiele godzin. Dla mnie najlepszy występ (oprócz finału) to wspomniany już Zakopower i Maleo Reagge Rockers. Publiczność także zachowała się z klasą wszyscy mieli świadomość, że przyszliśmy tu nie na konkretny koncert jednej (nawet swojej ukochanej kapeli) ale, że jest to wydarzenie czymś więcej niż zwykłym koncertem rockowym. Nie było bisów, bo ich być nie mogło z przyczyn oczywistych i kapele gładko przechodziły jedne w drugie. No może trochę fani Armii nie podołali i usilnie, namolnie domagali się przez długie minuty bisu. No ale ok:) Niewątpliwie nie był to zwykły, tradycyjny koncert rockowy. Ale był pierwszy koncert, na którym wystąpił KABARET (myślę, że jest sprawa precedensowa) MUMIO.Nasz z mężem ukochany zresztą. Stopa przyjaźnił się z Mumionami więc i ich zabraknąć nie mogło.

Mam nagrane całe 3 skecze. Każde z trójki Mumionów zagrało jeden skecz, swój popisowy. Był Udzio i Imre wykonaniu Dariusza Basińskiego, był pan serwusowy Jacka Borusińskiego i piosenka o radości w wykonaniu Jadzi Basińskiej.  Jakość wiadomo nie najlepsza, ale czegóż można wymagać od zwykłego aparatu telefonicznego. Ale jest pamiątka jedyna w swoim rodzaju. Mini przedstawienie Kabaretu Mumio na koncercie rockowym w Stodole dedykowane Stopie! Noooo:))

Bardzo chciałam zamieścić 10 minutowy fragment skeczu Dariusza Basińskiego o Imre i o Udzio wraz ze wstępem Stelmacha ale wyskakuje mi cały czas komunikat, że wystąpił błąd podczas przesyłania:(( szkoda. Może przynajmniej uda mi się umieścić filmik z wykonania piosenki Jadwigi Basińskiej. Mam też uwieczniony bodaj najbardziej znany skecz MUMIO kawa, kawusia moja kochana pana kustosza pana:) Ale niestety jest najsłabszej jakości, bo Jacek Borusiński usiadł w głębi sceny i słabiej słychać:( MUMIO jest kabaretem bardzo specyficznym, o absurdalnym do granic poczuciu humoru i nie każdego rzecz jasna to śmieszy. Ale w Stodole miałam wrażenie, że zupełnie przypadkiem spotkali się ludzie, którzy żart MUMIO łapali w mig i wchodzili w tą konwencję bez mrugnięcia okiem. Słowem szał!


Występ MUMIO rozpoczął drugą część koncertu. Na sam koniec pozostawiono finał (tak się zdarza zazwyczaj, że finał następuje na końcu hihi) a w finale przyszedł czas na samo VOO VOO w towarzystwie wyśmienitym:
Adam Nowak i Joszko Broda:)
Następnie na scenę do muzyków VOO VOO i Mamadu (który mnie zauroczył) dołączyła Kasia Nosowska i żona Piotra "Stopy" Żyżelewicza Kasia Żyżelewicz i wszyscy razem (wraz z Kasią Żyżelewicz) wykonali najcudowniejszy kawałek nie tylko VOO VOO ale i świata "Nim stanie się tak jak gdyby nigdy nic nie było..."
Myślę sobie, że
Ta zima kiedyś musi minąć
Zazieleni się
Urośnie kilka drzew
Niedojedzony chleb
W ustach zdąży się rozpłynąć
A niedopity rum
Rozgrzeje jeszcze krew.

Zimny poniedziałek
Gorącą stanie się niedzielą
To co nie pozmywane
Samo zmyje się
Nieśmiały dotąd głos
Odezwie się jak dzwon w kościele
A tego czego mało
Nie będzie wcale mniej...

Choć mało rozumiem
A dzwony fałszywe
Coś mówi mi, że
Jeszcze wszystko będzie możliwe

Nim stanie się tak
Jak gdyby nigdy nic nie było
Nim stanie się tak
JAK GDYBY NIGDY NIC



Ludzkość oszalała, na niejednym policzku zdało się zauważyć łzę (na moich morze łez). CUDO, CUDO, CUDO!!! 
I już wszyscy myśleliśmy, że to już ostatni występ tego wieczoru ale nie jeszcze jedna gratka przed nami.
Na scenę zaczęli wchodzić muzycy z orkiestry, dwie panie z Bałkanów i na koniec gwiazda: sama Małgorzata Walewska!
Utwór skomponował Karim z VOO VOO specjalnie dla Stopy.
 Jakże niesamowicie brzmiała taka muzyka po tym 5 godzinnym maratonie głośnej muzyki rockowej, punkowej i co tylko. Jakże pięknie publiczność w to weszła. Klasa, klasa, klasa! Pani Walewska wychodziła do nas kilka razy, oklaskom nie było końca. Gdybyśmy już nie stali pewnie i standing owejszen by nastąpił:)))


Ten wieczór pozostanie w moim sercu i głowie już na zawsze chyba. Cudowny, magiczny, muzyczny czas:)) Dziękuje wszystkim muzykom i ludziom, którzy tam przyszli. Nie widziałam żadnej pijanej, niegodnie zachowującej się młodzieży, ani młodszej, ani tej starszej (no oprócz Brylewskiego z Brygady, który ledwo co trzymał się na nogach- smutny widok). 
Widziałam za to i ten obrazek mnie wzruszał bardzo tatusiów z synami i z córkami (takie 7 latki z długimi włosami w koszulce Armii na przykład) albo zbuntowane nastolatki w ciężkich buciorach z ojcami, którzy czujnym okiem pociechy obdarzając sami bawili się szaleńczo śpiewając na przykład wraz z Tomkiem Lipińskim z Brygady: czekamy na sygnał, czekamy na sygnał z ceeentraaaliii! Ehh młodość durna i chmurna hihi. Na tej niewielkiej przestrzeni spotkały się więc różne pokolenia, przyszli nie tylko się bawić, ale i wspólnie pamiętać:) 
Szkoda tylko, że do takiego spotkania tylu różnych kapel mogło dojść tylko w wyniku tragedii, wyniku straty jednego z lepszych bębniarzy w kraju, przyjaciela, męża, ojca i syna... obyśmy koncertów z takiego powodu 
doświadczali jak najmniej!


bonus dzięki uprzejmości youtuba:

 




sz

środa, 22 czerwca 2011

Łazikowanie warszawskie-odcinek pierwszy pt: "Z wizytą u Osieckiej":)

Jest środa wieczór, tydzień temu byliśmy w drodze do Warszawy. Dziś siedzę na kanapie i wspominam, oglądam zdjęcia, filmiki i trochę mi wesoło (że byłam, doświadczyłam) i trochę smutno (że już po).
Rozpoczął się długi weekend (może nie tak piękny jak ten poprzedni) ale jutro wstaawać nie trzeba i jest to już wystarczający powód do radości zwłaszcza, że po przygodach warszawskich jakoś się nie mogę wbić w rytm pracowy. Ehhh. Ale nie o to, nie o to przecież:)

KRÓTKA HISTORIA PEWNEGO WYPADU-dzień pierwszy- czwartek 16.06 (popołudnie)

Do stolicy przybyli my w środę nocą późną, wstali o 10 ranka następnego, wyszykowali się i wyruszyli na wyprawę. Wsiedli do auta i już na początku utknęli w korku-normalka:) Ale nic to. Kilometr po kilometrze zbliżali się do miejsca przeznaczenia. Na Powązki na spotkanie z wielkimi znanymi, z wielkimi nieznanymi i z maluczkimi.
Zaopatrzyliśmy się w światełka i w drogę:)

Pierwsze kroki skierowaliśmy w miejsce mi już znane w Aleję Zasłużonych, a że ja zawsze dobrze przygotowana uzbrojona byłam w notatki (numery kwater itp.) łatwiej mi było poruszać się po alejach.
Nie miałam specjalnego planu, pomyślałam sobie będę sobie tak szła i szła i zobaczymy kogóż to ja napotkam w pierwszej kolejności:)

Pierwszy w gościnę zaprosił mnie pan Staff. Deszcz nie padał jesienny u niego, przeciwnie było słonecznie:)


Zaraz obok Kiepury, Fijewskiego mieszkają państwo Dygatowie. A jakże myślę sobie z przyjemnością zajrzę i wypiję kawkę z mistrzem słowa Stanisławem Dygatem. Może zabierze mnie w "Podróż" do "Disneylandu"? Przyjmę z radością pyszną strawę z rąk małżonki pani Kaliny Jędrusik. Pani Kalina zamrugała pięknymi oczętami, zakręciła pięknym biodrem w słynnej sukni z dekoltem do pośladka i rzekła niskim głosem: no moi drodzy nadszedł czas "Pożegnania" ok:)

Ciekawe czy odwiedzają Marię Dąbrowską rezydującą opodal?

Po drodze do mistrza Gustawa trafiliśmy zupełnie przypadkiem do rodziców Chopina (autentycznie tak są przedstawieni) mieszkają zaraz obok Reymonta:) U pana Gustawa zapaliliśmy światełko, podumali po swojemu i ruszyli dalej do innego człowieka kina mojego ukochanego pana Krzysztofa Kieślowskiego.

Tam spotkaliśmy wycieczkę szkolną, której pani zmęczonym, znudzonym głosem opowiadała kto to był Kieślowski ze smutkiem konstatując: szkoda, że nie jest na nagrobku napisane, że był reżyserem, bo za kilka lat nikt nie będzie nawet kojarzył kim był...No chyba faktycznie szkoda. Młodzież nie wyglądała na zainteresowaną, raczej na śmiertelnie umordowaną.
 Drepcząc do Kieślowskiego natknęliśmy się znów przypadkiem na mieszkających alejkę dalej pana Kolbergera i pana Zakrzeńskiego (drzwi w drzwi mieszkają panowie chciałoby się rzec) Zakrzeński nieodżałowany Piłsudski, mnie kojarzy się z serialem Nad Niemnem (ten, tego, ten) pamiętacie?


Na koniec pobytu w okolicach bramy II odwiedziliśmy jeszcze pana Komedę (trafiając przypadkiem na pana Henryka Machalicę) ponuciliśmy pod nosem Rosmeary baby's, popytaliśmy o Hłaskę i udaliśmy się w dalszą wędrówkę.

W dalszą drogę od bramy IV (milutki spacerek) udaliśmy się z kartką w ręku. Zamierzaliśmy odwiedzić Agnieszkę Osiecką. Na stronie Okularnicy ktoś (ktoś hmm nie wiem może to sama pani Agata Passent) przygotował/a dokładny opis jak dotrzeć na miejsce. Opis ów zawiera w sobie każdy szczegół, włącznie z np. przewróconym palikiem. Opis jest na tyle skuteczny, że bez problemu trafiliśmy do pani Agnieszki. Po drodze odwiedziliśmy (znów przypadkiem) panią Hankę Bielicką i mało nie wpadliśmy do otwartego grobu brr. O proszę...

No i w końcu doszliśmy:
Posprzątaliśmy co nieco, posiedzieli, podumali (znów po swojemu) no i poszli ( w tle ręka małżonka).
I jak już brzydko mówiąc odhaczyliśmy wszystkie zamierzone punkty wycieczki zaczęło się  dopiero prawdziwe łazikowanie bez celu, bez planu. Cisza spokój, śpiew ptaków (a za  tymi murami głośna, zakorkowana, pełna ludzi stolica) naprawdę inny świat.
Podczas spaceru natykaliśmy się na groby zapomniane:
na groby żołnierzy:

często serduszko zabiło mocniej:

osobliwości:

I na koniec dwie smutne panie:



Zdjęć jest rzecz jasna dużo więcej. Nie zamieściłam Nowaka-Jeziorańskiego, Stanisławskiego itd, itp...no ale uczę się selektywności. Na razie mi to słabo wychodzi, bowiem chciałabym zamieścić wszystko:)

Na następny odcinek (jeszcze czwartek) zapraszam za niedługo:) Lojalnie uprzedzam, że były to bardzo intensywne 3 dni. CU-DO-WNE!

poniedziałek, 20 czerwca 2011

"Dwa Teatry- Sopot 2011"

Dzięki uprzejmości TVP Kultura od  godziny 20 możemy pośrednio uczestniczyć w Gali rozdania nagród XI Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej "Dwa Teatry-Sopot 2011"
Galę poprowadzili panowie dwaj moi ukochani Andrzej Poniedzielski i Artur Andrus, którzy razem tworzą najpełniejszy duet świata. Ich konferansjerka była pełna, humoru, lekkiej ironii i klasy. Posłużyło to Gali, było radośnie i zdaję się, że publiczność się także dobrze bawiła. Ja w każdym bądź radzie co jakiś czas wybuchałam gromkim rechotem:)) Także dziś wieczór uświadczyłam podwójnej radości.

Poniedzielski: (tekst z pamięci niestety, ale prawdziwy jak jasna cholera!)

TVP 1 im bardziej wydaje jej się, że jest misyjna, tym dalej przesuwa godziny emisji teatru tv w godziny nocne nie wyłączając godzin wędkarskich...hihi

Przejdźmy jednak do meritum. Grand Prix dostał spektakl jeszcze nie znany widzom Teatru Tv. Na ekranach naszych zagości już w nowym sezonie. Mój faworyt zgarnął najwięcej nagród. Cieszy mnie to niezmiernie:)

GRAND PRIX ZA NAJLEPSZY SPEKTAKL TEATRU TV 2011
"Kontrym"

REŻYSERIA: Andrzej Bart  "Boulevard Volataire", także za oryginalny polski tekst.

NAJLEPSZA ROLA ŻEŃSKA- Ewa Wiśniewska i NAJLEPSZA ROLA MĘSKA- Janusz Gajos za "Boulevard Voltaire" (także nagroda za zdjęcia dla W.Adamka)


Ponownie NAJLEPSZA ROLA ŻEŃSKA- Ewa Wiśniewska "Napis"


NAGRODA HONOROWA IM.KRZYSZTOFA ZALESKIEGO ZA TWÓRCZOŚĆ ODRZUCAJĄCĄ STEREOTYPY I ŁATWE NOWINKI, UMOCOWANĄ W PAMIĘCI I HISTORII, DOTYCZĄCĄ PROBLEMÓW WSPÓŁCZESNOŚCI:

"Czarnobyl-cztery dni w kwietniu"


GRAND PRIX ZA NAJLEPSZE SŁUCHOWISKO RADIOWE:
"Samosierra"

Krótki przegląd z zeszłych lat:

X Festiwal Dwa Teatry- Sopot 2010"

GRAND PRIX- " W roli Boga" T. Wiśniewskiego
REŻYSERIA- T. Wiśniewski za "W roli Boga"

ZA ORYGINALNY POLSKI TEKST DRAMATYCZNY: Adam Wojtyszko i Maciej Wojtyszko "Powidoki"

NAJLEPSZA ROLA ŻEŃSKA: Nina Czerkies "Powidoki"
NAJLEPSZA ROLA MĘSKA: Mariusz Wojciechowski "Powidoki"

GRAND PRIX ZA NAJLEPSZE SŁUCHOWISKO RADIOWE: "Jeszcze się spotkamy młodsi" Krzysztof Czeczot

IX Festiwal Dwa Teatry-Sopot 2009


GRAND PRIX "Golgota wrocławska" J. Komasy

REŻYSERIA- J.Zalewski za "Kwatera Bożych pomyleńców"


NAJLEPSZA ROLA ŻEŃSKA: Joanna Kulik "Doktor Halina"
NAJLEPSZA ROLA MĘSKA: Adam Woronowicz "Golgota wrocławska"

GRAND PRIX ZA NAJLEPSZE SŁUCHOWISKO:
"Walizka"

VIII Festiwal Dwa Teatry Sopot 2008


GRAND PRIX- 'Stygmatyczka"

REŻYSERIA:
"Ballada o kluczu" Waldemar Krzystek

NAJLEPSZA ROLA ŻEŃSKA: Maria Ciunelis "Sprawa Emila B"
NAJLEPSZA ROLA MĘSKA: Mariusz Bonaszewski "Chryje z Polską"

GRAND PRIX ZA NAJLEPSZE SŁUCHOWISKO: "Stare wiedźmy"

VII Festiwal Dwa Teatry-Sopot 2007


GRAND PRIX: "Norymberga" reż W. Krzystek

REŻYSERIA: Maciej Englert "Rozmowy z katem"


NAJLEPSZA ROLA ŻEŃSKA: Magdalena Cielecka "Kolekcja"
NAJLEPSZA ROLA MĘSKA: Piotra Fronczewski "Rozmowy z katem"

GRAND PRIX ZA NAJLEPSZE SŁUCHOWISKO: "Recycling"

GRAND PRIX 2006:
"Juliusz Cezar"
GRAND PRIX 2005:
"Pamiętnik z Powstania Warszawskiego"


GRAND PRIX 2004
"Łucja i jej dzieci"
GRAND PRIX 2003
"Czwarta siostra"

GRAND PRIX 2002
"Kuracja"

GRAND PRIX 2001
"Bigda idzie"