Po czwartku najczęściej bywa tak, że następuje piątek, a wraz z piątkiem nasz kolejny dzień w stolicy. Najpierw krótka przebieżka po Chmielnej, Nowym Świecie i pobocznych uliczkach. A w bocznych uliczkach takie smaczki- kafejka "Opasły tom". Zaraz pod spodem wisi tablica, taka szkolna, na której kredą jest napisany tekst Allena: "Jedzenie tutaj jest okropne i drogie, takie małe porcję. To właśnie myślę o życiu"
Żałuje, że mieliśmy tak mało czasu (się leniwce nie mogły zebrać z kanapy) i nie zasiedliśmy w Opasłym tomie na kawie. No ale nie można mieć wszystkiego:). Jeszcze tylko spotkaliśmy na Nowym Świecie Skin ze Skunk Anansie (niepozorna mała kobietka w zimowej czapce i wielkich ciemnych okularach+ 2 równie niepozornie wyglądających ochroniarzy) ja bym jej nawet nie zauważyła gdyby nie sokole oko męża i w końcu udaliśmy się pod Stadion Legii, na którym odbywał się Orange Warsaw Festival. Po zdobyciu opasek powędrowaliśmy krokiem spacerowym w kierunku Myśliwieckiej 3/5/7, która szczęśliwie znajduję się kilka minut od Stadionu. Przemaszerowaliśmy niedawno otwartą Aleją
i zasiedliśmy na pobliskim skwerze tuż u stóp Zamku Ujazdowskiego, na który też nas podniosło. Tam trwały przygotowania do imprezy "Przywitanie lata" w planie koncerty, projekcje filmów. Akurat trafiliśmy na próbę jednej z kapel. O rany jakie dźwięki klarnety, trąbki i bity. Bardzo ciekawe brzmienie. Ja wiedziałam, że ja tam jeszcze zajdę tego wieczoru:) No ale czas wracać na Stadion:)
Mieliśmy miejsca na trybunie niestety i jakoś się tam czułam średnio. Długo jeszcze stadion tak wyglądał. Początki były trudne. Prawdziwy koncert rozpoczął się po zejściu ze sceny tzw. gwiazdek:)
Zaraz jak na scenie pojawił się Michał Szpak ja się dyskretnie ulotniłam. Miałam w planie przeczekać koncert My Chemical Romance gdzieś indziej, gdzieś gdzie będę się czuła bardziej na miejscu. Prysnęłam po prostu prosto do Zamku Ujazdowskiego, a że życiem rządzi przypadek i że ten przypadek bywa czasem przemiły, to w drodze na Myśliwiecką przed samym gmachem Radia spotkałam podążającego na koncert Artura z Happysad. Uściskom nie było końca:) Lubie takie niespodziewajki:)
W Zamku Ujazdowskim impreza na całego, dobre dźwięki i sami przesympatyczni ludzie, większość przybyła na rowerach:)
Ehh pewnie dla kogoś kto mieszka w dużym mieście w Krakowie czy np we Wrocławiu nie jest niczym wyjątkowym fakt, że w jednym czasie na przestrzeni kilometra odbywa się kilka imprez naraz i w kilku naraz miejscach jest tyle przystojnym panów i pięknych radosnych pań. Dla mnie to novum. Nie mieszkam wprawdzie w jakimś malutkim zupełnie mieście, ale tak to już bywa, że jak w moim mieście w jednym miejscu odbywa się dobra impreza na poziomie, to to jest jedyna propozycja. Niestety najczęściej nie mamy się z grupą znajomych gdzie podziać. My 30 i 30 paro latki nie mamy swojego miejsca, w którym czulibyśmy, że jesteśmy tą grupą docelową, do której skierowane są działania, które były by w naszym guście, w naszym klimacie i na miarę naszych oczekiwań. Stąd takie moje zachłyśniecie się faktem, że gdzie się nie obrócisz tam dobra impreza! Dla mieszkańców stolicy to pewnie norma:) No to ponarzekałam wystarczy!:)
Czas wracać na Orange. Łatwo dostać się tym razem nie było. Organizacja nienajlepsza. Setki ludzi i jedno wejście. Ja szczęśliwie nie musiałam już toczyć boju o opaskę i jakoś się przedarłam. Ale zanim się przedarłam zdążyła mnie jeszcze rozbawić instytucja opaskowni. Ładne:)
Dotarłam szczęśliwie na moje trybuny tuż przed rozpoczęciem koncertu Skunk Anansie. Jakoś specjalnie nie przepadam więc emocje siedziały sobie spokojnie w kątku. Ale trzeba przyznać, że ta malutka pani, którą spotkaliśmy na Nowym na scenie rośnie podczas koncertu do niesamowitych rozmiarów i nie jest to tylko kwestia telebimów. To jest prawdziwe zwierze sceniczne. Nieprawdopodobna energia.
No widok robił wrażenie niewątpliwie. Niestety koncert rockowy czy w ogóle jakikolwiek koncert energetyczny, mocny, skoczny oglądany z trybun, na siedząco, to jak całowanie się przez papierek.
Z dołu biła taka energia, że mi było ciężko wysiedzieć. Nie czułam, że tam jestem. Jakbym zgłodniała stała za szybką baru mlecznego i patrzyła na ludzi jedzących z apetytem. Źle mi tam było i tyle. To tak jakby Szekspira oglądać w zadymionej knajpie, pełnej pijaków i hałasu. No nie na miejscu nie? Dysonans poznawczy.
Ale szczęście się do nas uśmiechnęło, bowiem przyuważyłam, że panowie stojący przy wejściu na płytę nie sprawdzają opasek. Więc mąż wziął mnie za kołnierz (bo ja to prawa jestem i nie lubię oszukiwać) i szybciutko ziuch ziuch i jesteśmy na płycie. No zupełnie inaczej! Także przed samym Mobym byliśmy już na dole (wiadomo, że uciekinierów z góry było więcej). Czekamy szczęśliwi, że na Mobym sobie nóżką poszuramy. Dość siedzenie na krzesełkach. Co to z całym szacunkiem filharmonia?
No i jest Moby.
To rzecz jasna nie jest zdjęcie mojego autorstwa. Ukradłam je. Pójdę do piekła? Hicior za hiciorem. Moc!
Oto setlista:
God Moving
In My Heart
Go
Natural Blues
We are all made od stars
Beatiful
Bodyrock
Flower
Lie down in darkness
Honey
Porcelain
Extreme ways
Why does my heart?
Shot in back of head
Disco lies
The stars
Lift me up
Feeling so real
Jedyny minus to nienajlepsze nagłośnienie. Jakoś od połowy koncertu akustykowi wrócił chyba słuch i już było nieco lepiej. Wszystkie prawie dźwięki były wykonywane przez instrumenty, każdy z nich dźwięk wydobywał człowiek. To jest prawdziwa klasa:) Na scenie grało naraz 7 muzyków, Moby to łapał za gitarę to zasiadał za bębnami typu kongo, a wokalistka Joy Malcolm to już wisienka na torcie. Ależ wokal. Gdybym nie widziała to bym nie uwierzyła, że jedna pani może wydać z siebie tak czysty i tak długo utrzymany dźwięk. Chylę czoła:)
Dzięki uprzejmości youtuba można zobaczyć fragmenty koncertu. Jakość bardzo słaba, ale za to widać, że to są faktycznie żywe instrumenty, żywe dźwięki. Są skrzypce, bębny i gitary no i ona Joy:)
Sami muzycy i Moby też się dobrze bawili, tak się bawił, że robił tańczącej publiczności zdjęcia.
Oto efekt umieszczony na oficjalnej stronie artysty:)
Ale co mnie wzruszało najbardziej to jego raz po raz powtarzane "dzikuje, dzikuje, dzikuje" na zmianę z fank you, fank you, fank you. :) Tutaj właśnie robi zdjęcie i cudownie dziękuje:) No rozczula mnie:)
Właśnie odkryłam na youtube stonkę, na której umieszczone są filmiki z koncertów Orange. Wyjątkowo dobra jakość. Oj ktoś miał doobry sprzęt:)
http://www.youtube.com/user/melamela32#p/u/6/ISLlCFbo7jA
Koncerty trwały do pierwszej a my zaraz po przenieśliśmy się do Zamku Ujazdowskiego, gdzie mimo późnej już pory i naciągającego chłodu impreza trwała w najlepsze. Obejrzeliśmy jeszcze jeden koncert, obejrzeliśmy kilka filmów animowanych i nasyceni wróciliśmy do domu spaaać. Koniecznie z podniesionymi do góry obolałymi stópkami:)) odcinek czwarty-ostatni- wkrótce:) Może nawet dziś po powrocie z grillowanego obiadku na działce:)
No, nadrobiłam wreszcie wpisy z wojaży. Tak sugestywnie opisujesz, że aż mi się zachciało być na tym koncercie, chociaż w tym roku akurat nie moje klimaty. Lubię tu zaglądać. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJakie tłumy!!!! Piękne zdjęcia! No nie mogę odżałować tego festiwalu! Ja to bardziej na Skunk Anansie chciałam jechać
OdpowiedzUsuń