"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Zapominalskim przypominam-premiera Teatru Tv:)

Wszystkim zapominalskim gapciom płci wszelakiej przypominam, że dziś premierowy Teatr Tv. Jak zwykle o 20.20 czeka nas poniedziałkowa uczta:)

"Najweselszy człowiek" to autorski  spektakl telewizyjny Łukasza Wylężałka inspirowany  kilkoma ostatnimi latami życia Kornela Makuszyńskiego, które to lata Makuszyński spędził w Zakopanem.




W spektaklu zobaczymy między innymi Jerzego Schejbala w roli Makuszyńskiego, Andrzeja Mastalerza, Monikę Krzywkowską, Mariusza Benoita, Magdalnę Popławską i innych:)

niedziela, 29 kwietnia 2012

Zaproszona do zabawy Reading is cool:)





Wybaczcie, ale coś mi się tu dziwnego porobiło:) Zachciało mi się robić kopiuj wklej pytania, to teraz mam za swoje!


O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?


Jestem skrajną sową lub jak kto woli nocnym markiem. Jeśli tylko mogę sobie na to pozwolić to najchętniej czytam w nocy, otulona w koc i z radyjkiem lub muzyczką w tle. Bywało, że i do białego rana. Ehh to poczucie wolności niepowtarzalne. Teraz czytam wieczorami. Czasem niedługo przed snem, a innym razem rezygnuje z tv wieczornego i zaszywam się w pieleszach łóżkowych i wtedy czytam sobie dłużej:) 

Jaki rodzaj książek najchętniej czytasz?


Teraz szczególnie blisko mi do literatury faktu i reportażu. Uwielbiam także biografie, wspomnienia czy listy. Ciągnie mnie nieodmiennie do tematyki żydowskiej, sybiraków, PRL, czy historii II wojny światowej. Zdecydowanie rzadziej czytam powieści. Tak jakoś mi się porobiło ostatnimi czasy.

Jaką książkę ostatnio kupiłaś/dostałaś?


Wczoraj odebrałam paczuszkę z pięcioma książkami. Między innymi znalazłam tam Dziennik pana Pilcha i Zapraszamy do Trójki. Nie będę wymieniać wszystkich, bo i tak zamierzam się przed Wami pochwalić:)


Co czytałaś ostatnio?


"Czarnobyl Baby" Merle Hiblk

Co czytasz obecnie?


Dość często czytam po kilka książek naraz. Obecnie czytam trzy: "Przygoda fryzjera damskiego" Mendozy, "Wysiedlenia, wypędzenia, ucieczki 1939-1959. Atlas Ziem Polskich", oraz "Zielona Góra przełomu wieków XIX/XX. Opowieść o życiu miasta" Tomasz Czyżniewski (ta jest podczytywana w pracy).


Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi?


Zasadniczo używam zakładek. Jeśli nie mam żadnej pod ręką używam co popadnie. Muszę się także przyznać, że zdarza mi się czasem zaginać rogi. Robię tak wtedy kiedy natrafiam na jakiś cytat, albo nazwę miejscowości, w której się dzieje akcja książki, a którą pragnę odwiedzić przy pomocy Google maps:) W domu wtedy kiedy mam możliwość zapisania strony z cytatem nie zaginam rogów (a raczej rożków, bo jeśli już zaginam, to takie malutkie).


E-book czy audiobook?


Obie opcje do mnie nie przemawiają. Czasem zdarza mi się słuchać książek w Trójce. Jestem w stanie się skupić tylko te kilka minut. Dłużej nie umiem utrzymać skupienia. Jestem wzrokowcem. Dla mnie póki co (nie zarzekam się) istnieje tylko książka tradycyjna, którą można pomacać, powąchać, przytulić:)


Jaka jest Twoja ulubiona książka z dzieciństwa?


Hmm trudno mi wybrać jedną. Z dzieciństwa wczesnego pamiętam Muminki i Kubusia Puchatka, potem jak już byłam większa to lubiłam "Jacka, Placka i Pankracka",oraz "Karolcię". Ale to chyba "Nawiedzony dom" i książka "Wielka, większa i największa", to te najbardziej ukochane.


Którą z postaci literackich cenisz najbardziej?


Kłapouchy z Kubuśka i Włóczykij z Muminków. Pamiętam, że strasznie wkurzał mnie Ryjek. A nie, zaraz, zaraz! Moje najukochańsze postaci to TOPIK I TOPCIA z Muminków:)
 Z dorosłej literatury naprawdę nie wiem! Chyba mam jakieś poogniskowe, deczko kacowe zaćmienie umysłu:)




ZA ZAPROSZENIE DO ZABAWY DZIĘKUJE AGACIE ADELAJDZIE i MAG, które zaprosiły mnie do zabawy niezależnie od siebie:)

Ja zapraszam każdego kto ma tylko ochotę wziąć udział w zabawie, a jeszcze tego nie uczynił:)

Buziaczki moi drodzy.

P.S wypatrujcie wkrótce posta, w którym będę się chwalić książeczkami, opisywać wysoce traumatyczne doświadczenie pt: pierwsza jazda autem itp i itd:)

czwartek, 26 kwietnia 2012

Płyn Lugola radziecka coca -cola i książka w temacie przeczytana ("Czarnobyl Baby. Reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi")

Niniejszy post będzie składał się z trzech części. 


 CZEŚĆ PIERWSZA: PRZECZYTANE


"Czarnobyl Baby. Reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi" Merle Hilbk





Z książką tą wiązałam bardzo duże nadzieję, bo i temat dla mnie ważny i forma mi bliska, wszak to repotraże są. I najpierw na nią dość długo czekałam, jak tylko mogłam już sobie kupić książkę w ramach wypłaty w prawie  pierwszej kolejności trafiła na domową półkę. Jako jedna z nielicznych została przeczytana (wiecie, że ja programowo nie czytam własnych książek), czekałam z lekturą właśnie do kwietnia. I co? i zdaje się książkowy klopsik. Klops nie, bo nie było podczas czytania znowuż aż tak źle, ale ogólnie książka mnie rozczarowała:(

Merle Hilbik jest niemiecką dziennikarką  korespondentką, reportażystką. Książka będąca tematem posta jest zbiorem reportaży, które są zapisem podróży w okolice Czarnobyla, oraz do samej zakazanej strefy. Nie podróżuje reporterka  sama. Do pomocy wynajęła młodą dziewczynę Maszę. Białorusinkę urodzoną niedługo po wybuchu w Czarnobylu. Dzięki temu fabularnemu zabiegowi spotykają się nie tylko dwa pokolenia (to urodzone po i to pamiętające dokładnie wiosnę roku 86), ale także dwa spojrzenia na katastrofę. Dla Maszy "Czarnobyl" jest oczywistością, czymś z czego konsekwencjami spotyka się na co dzień. Jej rodacy mają ważniejsze sprawy na głowie niż promieniowanie i jego wysokość. Oni wszystkie swoje siły, całą swoją energię wkładają w przeżycie. Wbrew pozorom  Masza dorastała w łagodnym cieniu katastrofy. Na życiu Merle katastrofa reaktora położyła się głębokim, czarnym, ogromnym cieniem. Ona przedstawicielka zachodu może sobie zadawać tysiące pytań na temat Czarnobyla, prawdy o nim i jego faktycznych skutków. Dziwi się temu z jakim spokojem Białorusini (szczególnie) podchodzą do kwestii promieniowania. To jest po prostu miejsce, w którym żyją, nie bardzo mają możliwość zamieszkać w innym świecie.  Dwa tak różne spojrzenia na sytuację. To z bliska i to z daleka. 
Masza i Merle wyruszają do zakazanej strefy i znów czytelnik może przeczytać jak różne są podejścia do katastrofy na terenie Ukrainy gdzie znajduje się miasto Prypeć i na terenie Białorusi. Wtedy w 86 teren należał do jednego państwa. Po rozpadzie Związku Radzieckiego część przypadła Ukrainie, cześć Białorusi. Strona ukraińska do kwestii katastrofy ma podejście raczej komercyjne. Organizowane są wycieczki turystyczne do miasta Prypeć i do zony. Dla strony białoruskiej to temat tabu, którego bezpieczniej jest nie poruszać. Historia opowiedziana jest z dwóch perspektyw. Z perspektywy Merle i z perespektywy Maszy. Rozdział po rozdziale na zmianę. Pomysł może i ciekawy, ale wykonanie nie najlepsze myślę. Relację obu pań są dość dziwne, ja nie widzę w tam prawdziwej relacji. To raczej wymiana i to wymiana bardzo interesowna.
Bardzo mocne i dobre są te fragmenty w których Hilbk rozmawia  z mieszkańcami pozornie opuszczonych terenów, oraz te, w których ludzie wspominają grozę tamtych dni, lata rozłąki z mężczyznami, którzy pomimo chorób popromiennych zmuszeni byli jeszcze przez kilka lat pracować w zonie w zamian nie dostając nawet prawa do renty. Strasznie smutne są to obrazy i przerażające.
 I kiedy reporterka oddaje głos ludziom dostajemy kawał solidnie napisanego reportażu. Gorzej natomiast jest kiedy autorka  reportaży oddaje głos samej sobie, albo Niemcom, którzy wspominają tamten czas. Nudne są zwyczajnie rozmowy z ekologami walczącymi przeciwko elektrowniom, wloką się, nieczego specjalnie ciekawego nie wnosząc. Być może to tylko dla mnie jest mało interesujące. Nie wiem. Dla mnie za mało Czarnobyla w Czarnobylu. Bliżej mi do tych ludzi z zony, do ich żon i dzieci.
 A już zupełnie książkę kładą fragmenty, w których  Hilbk przestaję być reportażystką, i chce w reportaż wpleść elementy prozy, kiedy sili się na język literacki, zaczyna snuć swoje emocjonalne dywagację. Także wątek związany  z Maszą z jej rzekomą tajemnicą jest nieznośny i zupełnie zbędny. Próby literackie są może i poprawne, pod kątem języka  także, ale  brak w nich spójności i sensu po prostu. Czytając reportaż chce mieć do czynienia z czystą, fachową sztuką reporterską, a nie z jakimś dziwnym, wymuszonym tworem pseudoliterackim. Maniera ta jest zwyczajnie irytująca, sztuczna i pachnie brakiem profesjonalizmu. 


Podsumowując książka jest mocno nierówna. Zawiera w sobie kilka naprawdę dobrych fragmentów, szkoda tylko, że w ogólnym rozrachunku wrażenie podczas czytania i zaraz po, nie były specjalnie pozytywne. Książkę przeczytałam bardzo szybko, ale niestety nie dlatego, że była tak fascynująca, że nie mogłam się od niej oderwać, zwyczajnie  chciałam już jej czytanie mieć za sobą i zabrać się za jakąś bardziej wciągajacą lekturę. Brzmi kiepsko? Hmm...
 Mam pomysł! Na nowo wydać ten zbiór reportaży, pozostawiając tylko te najmocniejsze i najlepsze fragmenty:) Wtedy będzie to rasowy kawałek reporterskiej roboty na cholernie ciekawy temat.


 *********
CZĘŚĆ DRUGA: 

PRZEJRZANE:
Miałam w planach dzisiaj przejrzeć gazety, ale starczyło mi tylko czasu na "Politykę". Rzecz jasna w dniu katastrofy i w dniach następnych nie ma żadnej notki na ten temat. Dopiero na początku  maja pojawiają się pierwsze na ten temat artykuły. Oczywiście wychwalające skuteczność podjętych decyzji i działań rządu.






"Jest 28 kwietnia 1986 roku, siódma rano. Stacja pomiarowa w Mikołajkach mierzy radioaktywność powietrza. Jest wyższa od normalnej pół miliona razy. Teleks wysłany z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie odbiera asystentka prof. Zbigniewa Jaworowskiego i zdenerwowana wybiega przed budynek "Nasz parking jest silnie skażony!-krzyczy na widok zbliżającego się samochodu profesora..." 
Profesor od wielu lat zajmuje się tą tematyką, jest specjalistą od radiologii i problematyki jądrowej w życiu nie widział czegoś takiego. Po kilku kolejnych meldunkach wiedziano już, że doszło do eksplozji w elektrowni. Szeptano między sobą, że zamieszana jest w to Moskwa, ale nikt nie odważył się na konkrety. Po południu prof. Jaworowski pierwszy raz usłyszał o wybuchu reaktora w radiu BBC. Radziecki komunikat oficjalny padł dopiero później. W Polsce lakoniczną informację o wypadku podały ostatnie wieczorne wiadomości.
Rano następnego dnia sekretarz KC PZPR W. Jaruzelski próbował skontaktować się z Moskwą, ale niestety odpowiadało mu tylko milczenie. Prof. Jaworowski relacjonuje, że najbardziej niebezpieczny jest radioaktywny jod 131, który może powodować raka tarczycy. Zakazano wypasu bydła na łąkach, wycofano ze sprzedaży zebrane mleko. Zalecano mierzenie aktywności promieniotwórczej warzyw, mięsa, zwierząt i ludzi. Dobrze było pozostać w domach. Zadecydowano, że wszystkim dorosłym i dzieciom ze wschodniej ściany i z Wybrzeża, gdzie przeszła radioaktywna chmura poda się jod. Miał być podany w postaci płynu Lugola. Następnie picie płynu zaordynowano dzieciom na terenie całego kraju.
Usunięto z gazet wszystkie informację o katastrofie. Najważniejsze to nie siać paniki. Obecny na nocnej naradzie KC Jerzy Urban rzecznik rządu, nie chciał przekazywać żadnego komunikatu o zagrożeniu radioaktywnym, bo wybuchnie panika. Dzieci nie pójdą do szkół, a dorośli do pracy! WYKLUCZONE.


Pierwsze doniesienie o katastrofie czarnobylskiej ukazało się w "Expressie Wieczornym" we wtorek 29 kwietnia- całe dziewięć zdań temu zostało poświęconych. Oficjalne informacje trafiające do ludzi były przekłamane. Podano informację, że stężenie spada.
W szkołach, w przedszkolach zamieszanie, szepty, domysły, potem przerwane zabawy, przerwane lekcje i czas na Lugoli łyk. Gęsty zdaję się brązowy płyn. Gorzki smak długo pozostawał w ustach. FUJ! Podawanie płynu organizowano także w zakładach pracy, ośrodkach zdrowia i aptekach.


Ochotnicy rozwozili płyn do małych wiosek. W ciągu trzech dni swoja dawkę wypiło  18,5 miliona osób. Ukuto wtedy wierszyk:
"Płyn Lugola to radziecka coca-cola", atomowe kropelki to inna nazwa na Lugolę. FUJ!
Przed aptekami ustawiały się długie kolejki, Wkrótce zabrakło jodyny, bo to na niej oparta była Lugola.  Gazety apelowały żeby unikać jedzenia nowalijek, sałaty, szpinaku, truskawek, grzybów.


Po ulicach krążyły  samochody i przez wielkie megafony upominano o pozostanie w domach z zamkniętymi oknami i balkonami.


A tu za pasem Święto 1 maja! Należało zrobić wszystko, aby ludzie pomimo strachu i pleniącej się paniki przybyli na pochody, wszak inaczej być nie mogło! Do uczestnictwa w pochodach zachęcały plakaty i gazety, w których więcej uwagi było poświęcone świętu niż katastrofie. Pochody pierwszomajowe odbyły się pomimo wszystko...


CZĘŚĆ TRZECIA: UKRADZIONE:










Na ten temat pisałam także Lugoli łyk

Pozdrawiam! 

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Niech się święci Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich.

23 kwietnia to Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich, oraz imieninki mojego taty. Najlepszym prezentem dla niego jest książka, dlatego też zestawienie tych dwóch świąt jest jak najbardziej zasadne:))

Z cyklu zwierzęta domowe czytają:


Kermit  ocalony z morza maskotek z kartonu na giełdzie czyta nieprzypadkowo (hihi) książkę Mikołaja Grynberga "Ocaleni XX wieku", a Szczur Teodor Anthonego Bourdaina książkę "O Kuchnia! Kill Grill 3". Czyżby przygotowywał się do roli w "Ratatuj 3"? :)))
Uwaga Teodor! Pan Bourdain nie jest najlepszym doradcą:)
Mnie samą dobór lektur zaskoczył i ubawił, bowiem wybór książek był na chybił trafił. Wniosek jest taki, że nic nie dzieje się przypadkowo:)

A co poza tym? 
Poniedziałek wolny po sobocie. Lubię:) Wyspałam się i przez dwie godziny robiłam wszystko żeby nie zasiąść do testów teoretycznych na prawko. Gdybym jeszcze robiła zamiast testów jakieś inne pożyteczne czynności, typu sprzątanie, pranie, gotowanie, to jeszcze ale jak się domyślacie zajmowałam się zgoła czymś innym. Zajmowałam się wydawaniem pieniędzy na książeczki wypłatkowe i imieninkowe. Reszta zamówienia była nadprogramowa. Nie mogłam się powstrzymać przed kupnem większej ilości niż comiesięczna ustawa domowa przewiduje. W obliczu 30% rabatu okazałam się bezsilna:) Wolałabym nie robić zakupów akurat w tej nielubianej przeze mnie sieci, ale cóż, to oni zaoferowali mi największy rabat z okazji święta książki. Jak tylko książeczki do mnie przywędrują nie omieszkam się pochwalić:)

Byłam dzielna i po tych dwóch godzinach laby zasiadłam do testów. Najgorzej zacząć, potem już idzie. A nawet sprawia mi przyjemność:) Jak już zaczęłam po kolejnych dwóch godzinach bredzić swoją uwagę skierowałam w stronę książki, która mi skutecznie czas umiliła. Cudna i powabna to lektura! Szkoda tylko, że się już skończyła. Zamierzam odświeżyć sobie film Hrebejka, który wykorzystał niektóre wątki z jednego opowiadania w swoim filmie "Pod jednym dachem". Film ten funkcjonuje także po innym tytułem "Przytulne gniazdko". Fantastyczne kino. Jeden z moich ulubionych filmów, choć bardzo dawno nie widziany.


Polecam:)

Dziś ostatni dzień kursu. Jutro egzamin wewnętrzny. Mąż już go dzisiaj zdał i ma z głowy. Będzie wesoło:)


Buziaki.

środa, 18 kwietnia 2012

O tym jak mąż zadbał o mój czas wolny:))

Kochani moi:)
Dziś opowiem Wam jak to mój mąż zadbał o mój czas wolny, żebym się czasem zbytnio nie nudziła. 

Od wielu lat małżonek szanowny marzy o zrobieniu prawa jazdy na motor. O motorze rzecz jasna także sobie marzy, ale po ciuchutku. Brak funduszy na ów maszynę i jakiegokolwiek miejsca by ów rzecz przechowywać staram się przemilczywać (jest takie słowo?). Zawczasu uodparniam także serce, bo przecież jak już kiedyś zacznie tym motorem się przemieszczać, to ono (to serce) będzie miało czas niespokojny. Ale póki co chillout. 
Ja natomiast co jakiś czas coś tam przebąkuje o zrobieniu prawa jazdy na samochodek. Nie mam parcia specjalnie, bo i nie widzę potrzeby przemieszczania się tym środkiem lokomocji. Wystarczają mi dwa kółka, albo dwie kończyny dolne. Ta myśl i chęć zdobycia nowej umiejętności (dawno niczego nie zdobywałam) majaczy się gdzieś w odległych partiach mózgu. Jednak ostatnio (dwa dni temu) kiedy mój mąż po raz kolejny pokazał mi na drodze autko typu kombi, na które moglibyśmy zamienić naszą Fordzice także typu kombi (chcemy małe autko, co mniej żre, ale jak widać mojego małżona ciągnie do tych większych) ja w akcie desperacji zakrzyknęłam:
-no jak będziemy mieli taką wielką krowę, to ja nigdy nie zrobie prawa jazdy. Tym się nie da zaparkować!

Nooo i wczoraj mój mąż, w okolicy godziny 14.00 zakomunikował, że zapisał nas na kurs prawa jazdy!! Siebie na motórr, mnie na samochodek! Kurs zaczyna się dziś (czyli wczoraj) o 17.00!
I wiecie co? nawet mi powieka specjalnie nie drgnęła:)) Poszliśmy nic nie wiedząć ile trwa kurs, ile godzin i się okazało, że już były dwa zajęcia, że to taki kurs błyskawiczny. Codziennie po 3h (17-20) w następny wtorek egzamin wewnętrzny! Ała!



Pan wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu, omawiał znak za znakiem, a ja dzielnie robiłam notatki (mąż miał ubaw). Mała grupa z tego tylko dwie osoby świeżynki, reszta to motory i ciężarówki.
W drugiej godzinie zaczął mi siadać kręgosłup, nogi  i głowa, ale trwałam dzielnie na posterunku w pierwszej ławce. 
Trzeba Wam wiedzieć, że gdyby nie mąż nie zdecydowałabym się na kurs jeszcze dłuuuugo, a już na pewno nie w tym tygodniu kiedy to w pracy przenosimy książki z półki na półki, i przez cały dzień biegam po drabinach i dźwigam ciężary  (i nie mam możliwości jak to bywało wcześniej posiedzieć i się zwyczajnie ze znakami zaznajomić) i wierzcie mi ostatnia rzecz o jakiej marzę po takim dniu pracy, to spędzić kolejne 3h w bezruchu, w zamknięciu!! A do tego to jest tydzień pt: "i sobota także w pracy". Jednak traf chciał, że akurat jest to tydzień, kiedy ja mam zmianę do 16, w przyszłym tygodniu nie byłoby takiej możliwości. Czyżby znak od opatrzności? Niespecjalnie to jest dobry czas, bo taki zamęt w pracy będzie trwał przez jakiś dłuższy, może nawet kilkumiesięczny okres. Zawirowania przeprowadzkowe. I tak jak wcześniej mogłabym siedzieć i uczyć do przyszłych egzaminów, tak teraz ni cholery się nie da. Dejm! 
Trudno. Nic mi się nie stanie jak przez chwilę będę kobietą faktycznie zapracowaną hihi

NO! TRZEBA IŚĆ ZA CIOSEM! wiem, że jeśli teraz nie podejmę próby, nie podejmę wyzwania, to już tego nie zrobię. Ja już znam siebie i jak widać mój ukochany także jest biegły w tej materii:)
Na koniec dodam jeszcze, że ja sobie siebie nie wyobrażam za kółkiem hihi. CIEMNOŚĆ! ciemność widzę!:)) A siebie w sytuacji egzaminacyjnej to już w ogóle nie widzę. Rany julek!:)

Wiecie co? Kocham mojego męża, fajny z niego chłop!:)) aaa dodatkowo dostaliśmy rabat, jako, że hurtowo się uczymy, a poza tym to dobry znajomy męża i już wiem, że na placu manewrowym mogę nawet zamieszkać jeśli zajdzie taka potrzeba (a czuję, że i owszem zajdzie hihi)

Jesteśmy po kolejnym 3h praniu mózgu. Dziś dalszy ciąg znaków i powtórka ze skrzyżowań,  o których już trochę było na pierwszych lekcjach. Krótkie przypomnienie zasad i ćwiczenia i zgaduj zgadula kto ma pierwszeństwo. I pan się mnie pyta! Ale wiecie co, skrzyżowania są fajne, bo logiczne:)
Mam już kilka ulubionych znaków drogowych hihi. Lubię znak zakaz postoju, na równi ze znakiem zatrzymywania i postoju, oraz ustąp pierwszeństwa i znak pierwszeństwa. AAA i taki jeszcze o lubię!




P.S chyba jest sprzyjająca faza księżyca i faza cyklu, bo w ogóle nie jest mi źle. Hihi zobaczymy jaka będzie moja kondycja psycho-fizyczna i podejście do "sprawy" w pełni i w czasookresie HA!
P.S 2. Muszę się kłaść, bo mi zaraz plecy strzelą!


Dorbanoc jak mawia mój chłop:))

sobota, 14 kwietnia 2012

I tym i o owym, czyli o pewnej żabie, książkach wypłatkach, łupach antykwarycznych i bibliotecznych, i o planowanym wypadzie kulturalnym:)



O PEWNEJ ŻABIE:

Jakiś czas temu na tzw: giełdzie na starociach od zapomnienia ocaliłam, z wielkiego kartonu wyciągnęłam za zieloną nogę stwora cudownego. Miał być filmik, ale nie mogę uprosić męża,  a ja sama go nie nakręcę i nie zmontuje. Dlatego też tylko zdjęcie:)



Kermit najlepiej prezentuje się w ruchu. Jak się  go chwyci za kark i potrząśnie, to tak mu łapki, nóżki i główka latają jak prawdziwemu!:)
Zgadnijcie ile kosztował? Mąż kręcił nosem, że trochę zmechacony, ale jaki ma być, jak ma tyle lat. Na metce widnieje Jim Hanson production! No jak ja nie mam zabrać oryginalnego Kermita!! A za słownie jeden złoty polski byłoby grzechem, świnswem, głupotą bezbrzeżną go nie zabrać! Pani mówiła, że była jeszcze Pigi:( Ktoś kupił Pigi i nie zabrał Kermita? NIE ROZUMIEM! Może się Kermit nie ujawnił? czekał na mnie:)
Czyż nie jest cudowny?


O KSIĄŻKACH WYPŁATKACH słów kilka:

Wypełnił się (już jakiś czas temu) comiesięczny rytuał zakupowania książek za jedną dniówkę w miesiącu (po dopłacie ze skarpety rzecz jasna!). W tym miesiącu (mowa o marcu) pozwoliłam sobie aż na trzy szczęścia, jako że wypłata w tym miesiącu wzbogacona o podwyżkę wpłynie. Nie będę Wam zdradzać kwoty tej wesołej podwyżki, bo nie chcę się chwalić. ..hehehe koń by się uśmiał i Wy także moi drodzy ze śmiechu byście parsknęli i opluli klawiaturę, monitor i siebie zapewne. A po co Wam to?:D Niechaj to oszałamiająca podwyżka pozostanie tajemnicą.


Oto łupy: 


Stopy Kermita żaby mnie rozwalają!:)

Moje, moje Kermita książki są! Żeby nikt mnie nie zauważył, bo to nie ja najważniejszy jestem, to zleje się kolorystycznie z "Nowohucką telenowelą" Renaty Radłowskiej- i co widać mnie?:)) Jeszcze Anthony Bourdain część druga nie przeczytana, a tu już "Kill grill 3" się na półce pyszni. A Mikołaj Grynberg i "Ocaleni z XX wieku", to temat mi bliski i dużo dobrego o książce słyszałam. 

O KSIĄŻKACH ANTYKWARYCZNYCH, ZDOBYTYCH INACZEJ  I ŁUPACH BIBLIOTECZNYCH:

Skok do antykwariatu. Nadal tam jakoś słabo z asortymentem książkowym, ale coś mi się udało upolować, choć kochani szału nie ma:(



Za Krystyną Sienkiewicz jakoś specjalnie mocno nie przepadam, ale tak ładnie wydana książka za 5 zł? Musiałam ją zabrać. Moje umiłowane "Jezioro osobliwości" za 3 złote mam:) Mój egzemplarz jest tak zaczytany, że nie jestem w stanie zlokalizować wszystkich kartek,  a już kilka lat jej nie czytałam! To wydanie ma dużo ładniejszy, większy druk:) 

I rzut drugi w piątek przedświąteczny (po mega imprezie czwartkowo-różanej). Do tego pana na stolik rzadko kiedy zaglądam, bo książki ma drogie, nie skory jest do negocjacji cen i nie bardzo jest z czego wybierać. Tym razem mnie zaskoczył podwójnie. Wybrać wybrałam i tanio kupiłam:)
Wracałam właśnie z biblioteki więc do wyładowanej torby przywędrowały jeszcze dwie knigi.  


Kermit udaję, że ten na zdjęciu to nie on:) Cacy, cacy Serge!

Serga Gainsburga czytano w Trójce, książkę nową zupełnie kupiłam za 20zł, druga to jedna z ważniejszych dla mnie książek "Pierwsza osoba liczby mnogiej" Camerona Westa (10zł z 15) Bardzo osobista książka-spowiedź mężczyzny o osobowości mnogiej.
Trzecia leżąca książka to wymianka z innego źródła. Do kolekcji "Mistrz i Małgorzata" za egzemplarz "Lolity", który się zapodwójnił przypadkiem.

W bibliotece nie byłam tak dawno, że zapomniałam jak to jest dobrze tam być. Zauważyłam, że w wyborze jestem bardziej rozważna. Nie rzucam się na każdą książkę jak szczerbaty na suchary:) 


Kremit! Nie zjadaj Mendozy!

Najbardziej się cieszę z tej największej "Wysiedlenie, wypędzenia i ucieczki 1939-1959" Atlas Ziem Polskich." Przepięknie wydana książka z mnóstwem zdjęć, map i skanów dokumentów wszelakich. Reszta to "Kino Krzysztofa Kieślowskiego", "Przygoda  fryzjera damskiego" Mendozy (w końcu trza przeczytać), opowiadania pierwsze Mariana Pilota...

Rzut na biblio dziś ponowny. Wymieniłam już przeczytaną "Złotą 9. Kino Palladium" na książkę Sabacha "Gówno się pali", która zaprezentuje się w okolicznościach najbardziej adekwatnych:)

no już się nie mogę doczekać:)

O PLANOWANYM WYPADZIE KULTURALNYM:

13 maja moi kochani na Live Festival w Oświęcimiu  wystąpi Peter Gabriel i my jedziemy:) Trochę szkoda, że nie będzie to Gabriel ze swoim bandem, ale sam fakt wyjazdu gdzieś jest już bardzo podniecający. Gabriela na jego prośbę będzie supportował zespół KROKE. To także mnie cieszy:)



Oprócz tego w planie jest wizyta w Krakowie . Wyruszamy w piątek pod wieczór, po mojej pracy i zajęciach męża, także przed nami cała sobota i kawał niedzieli do koncertu. Wracamy w poniedziałek. A jak Oświęcim to ja jeszcze MUSZĘ pójść do Muzeum Auschwitz-Birkenau!
Dość napięty grafik. Ale tak to jest jak się raz na rok gdzieś człowiek wypuści, to szał go ogarnia. Chciałby wszystko! Zobaczymy jak będzie:)
To tyle moi drodzy. To taki zbiorczy post, tak naprawdę pisany w odcinkach. Coś ujęłam, coś innego dodałam:)

Obecnie jestem oczarowana, zaczarowana, opętana przez dźwięki z filmu "Nietykalni":)) Cudowna muzyka! 
Do posłuchania post niżej.


AA na zakończenie rysunek Raczkowskiego z najnowszego Przekroju, który rozwalił mnie dokumentnie i położył na łopatki!


Padłam!:)))

wtorek, 10 kwietnia 2012

"Nietykalni"- bajka, która wydarzyła się naprawdę:)



Wczoraj był dobry dzień i to nie tylko dlatego, że był to dzień świąteczny, dzień wolny, ale dlatego, że było mi dane spędzić czas pomiędzy godziną 17 a 19 wyśmienicie i cudnie. Wdzięczna jest mi główka, bo pomyślała mądrze, wdzięczne jest mi serduszko bo poczuło i uwierzyło i wdzięczna jest mi także, chyba najbardziej przepona, bo sobie poćwiczyła całe 2 godziny:)
Wdzięczna jestem ja w całej swej istocie panom Oliverowi Nakache i Ericowi Toledano reżyserom i scenarzystom filmu "Nietykalni", dwóm odtwórcom głównych ról panu Francois Cluzet i  facetowi o najkrótszym nazwisku świata Omarowi Sy, oraz dwóm panom, bez których nie byłoby tego filmu, bo nie byłoby tej historii Philippowi Pozzo di Borgio, oraz Abdelowi Selou.


E.Toledano i O.Nakache-tak sympatyczni panowie mogli stworzyć tylko dobry film:)

"Nietykalni" Nakache i Toledano to historia Philippe (Cluzet) bogatego, sparaliżowanego po wypadku na paralotni mężczyzny, oraz Drissa (Sy)młodzieńca z przedmieść Paryża, który już z niejednego pieca chleb jadł i do najgrzeczniejszych nie należy. Łobuziak krótko mówiąc. Philippe poszukuje opiekuna, asystenta. Jest całkowicie zależny od innych, nie jest w stanie się poruszać, samodzielnie jeść, umyć się. Nic. Zupełnie nic. W dodatku potrzebuje opieki i kontroli stanu zdrowia 24h na dobę. Organizuje więc casting. W kolejce spośród uładzonych panów wyróżnia się jeden czarnoskóry, dobrze zbudowany facet. To Driss. Nie czeka na rozmowę, nie szuka pracy. Przyszedł tylko po wpis pod odmową przyjęcia go na to stanowisko. Dzięki temu jednemu papierkowi chłopak dostanie zasiłek z Opieki Społecznej. Tym sposobem panowie się spotykają i wszystko wskazuje na to, że jest to ich pierwsze i ostatnie spotkanie.  A właśnie, że nie:) Philippe przyjmuje Drissa na okres próbny do pracy. Podchodzi go ambicjonalnie sugerując, że nie wytrzyma nawet tygodnia. Jak to! Driss nie wytrzyma? A guzik!:)

Od tej chwili panowie są nierozłączni. Na początku bywa ciężko, ale Driss radzi sobie z nową rolą świetnie. Jest silny, szybki i bystry i co najważniejsze ma w sobie ogromną radość życia i radością tą dzieli się hojnie z licznymi mieszkańcami domu. To tej radości, właśnie i wolności (także od konwenansów )brakuje Philippowi najbardziej. Między dwoma facetami rodzi się niekłamana więź, polegająca nie tylko na wzajemnej zależności i wymianie, ale przede wszystkim na prawdziwej bliskości. 

I jeśli myślicie, że jest patetycznie i smutno, to nic bardziej mylnego, bo jest cholernie, śmiesznie, nieprzyzwoicie wręcz i niepoprawnie politycznie śmiesznie! I to jest najpiękniejsze w tym filmie, że można się podczas seansu spłakać i ze śmiechu i ze wzruszenia. Perełka moi drodzy i tyle:)
Film ten niesie ze sobą przesłanie, że nic nie jest ostateczne, że w życiu nic nie jest stracone, że fakt kalectwa (totalnego) nie musi oznaczać końca dobrego życia, a pochodzenie z takiej a nie innej rodziny i dzielnicy nie musi zamykać drogi, że warto popatrzeć drugiemu człowiekowi w oczy i zobaczyć w nich dobro i mądrość. Brzmi to tak banalnie i tak trywialnie, że aż mnie samą mdli hihi. No ale TAK BYŁO!! Prawdziwy Abdel Selou (algierczyk, trochę mniej sympatyczny w obejściu od filmowego Drissa), chłopak z przedmieść, po odsiadce za kradzież naprawdę przyszedł do Philippa Pozzo di Borgio pochodzącego z rodziny książąt i zażądał podpisu na świstku z pieczątką paryskiej Opieki Społecznej przyznającej zasiłek i naprawdę został przyjęty do pracy. I naprawdę przyjaźń tych obu panów pomimo dzielącej ich odległości trwa do dziś!:) Wniosek z tego taki, że zdarza się na tym  nie najlepszym z możliwych światów i tak, że człowiek człowiekowi człowiekiem  bywa, także w sensie pozytywnym. Że można się wzajemnie obdarzać tym co mamy, można dzielić się swoimi zasobami. To piękna, ludzka wymina dóbr:)




Ja obśmiałam się na filmie zdrowo i jak norka. Niektóre żarty są wybitnie nie na miejscu, bo przecież nie wypada żartować z kalectwa, z ułomności i pewnie znajdzie się taka grupa ludzi, którym ten rodzaj żartu nie przypadnie do gustu (taką właśnie niepochlebną recenzje przeczytałam w najnowszym magazynie KINO)i dajmy im do tego prawo. Mi taki rodzaj humoru przypadł bardzo do serca i tej zbieraninie przypadkowych ludzi w sali kinowej w zielonogórskim Cinema City, sala numer 4, seans przedpremierowy godzina 17.00 najwidoczniej, sądząc po salwach śmiechu także:)
Cieszę się, że o tak ważnym temacie jakim jest choroba, kalectwo, problemy najbiedniejszych, różnice klas można opowiadać bez patosu, bez zadęcia, bez litości, bez użalania się. Można o tym opowiadać z humorem, w oparach absurdu i trawki, troszkę nawet nieprzyzwoicie. Wchodzę w to bezapelacyjnie!!:))


:)))

 Podsumowując to taki uśmiechnięty film, bo jak inaczej nazwać obraz podczas oglądania którego jak się nie chichrasz w głos to się uśmiechasz, a uśmiech ten gości na buzi jeszcze długo po seansie i podczas pisania tych oto słów także?
Nie inaczej jak "NIETYKALNI" -UŚMIECHNIĘTY, MĄDRY, CZUŁY FILM:))I te zdjęcia! I ta muzyka!!:)










i motyw przewodni. No nie mogę się powstrzymać taaaka to muza jest!:)



Polecam!Polecam ze szczerego serducha:)

sobota, 7 kwietnia 2012

Wielkanocna Szpilka wiekowa:))

Z okazji Świąt postanowiłam zmienić na chwilę szatę graficzną bloga. Za jakiś czas wrócę do myszek:)


Kochani!


Życzę Wam zdrowych i radosnych Świąt Wielkanocnych. Wypoczywajcie i niechaj Was brzuszki nie bolą:))

A, że u mnie jeśli chodzi o święta rzadko kiedy jest poważnie to proszę bardzo Szpilki 1957-zestaw świąteczny:

1. kurczaki



2. Zajączki


3. Babki



Buuuziaki!!:)

środa, 4 kwietnia 2012

Z Polski do Polski wędrówka. "Sami swoi i obcy" Mirosław Maciorowski

Książka, o której chce napisać siedzi we mnie już od jakiegoś czasu. Jest to jedna z tych książek, które wołają, krzyczą by ją przeczytać zaraz jak tylko wylezą z torby i wlezą na półkę. Teraz, natychmiast! To się nazywa chemia moi drodzy. Organiczny wręcz pociąg do książki. Smakowałam ją kilka dni świadomie sobie ją dawkując. Przegrały z nią wszystkie książki biblioteczne. A jak wiecie rzadko mi się zdarza przedkładać książkę własną nad książkę wypożyczoną. Z tą pozycją nie mogło być inaczej. 
Trafiłam na nią jak już wspominałam kilka miesięcy temu w Poznaniu, wzięłam do ręki, otworzyłam, a tam rozdział o Zielonej Górze. Taki zbieg okoliczności:)
Tak też się dziwnie zdarza, że poniższy tekst został przeze mnie napisany dokładnie miesiąc temu. Doprawdy nie wiem dlaczego nie zamieściłam go wcześniej.

 "Sami swoi i obcy" Mirosław Maciorowski

Książka składa się z dwóch części.





 Pierwsza troszkę obszerniejsza to zapis wspomnień ludzi przesiedlonych z Kresów (Polaków i Ukraińców) na Ziemie Zachodnie, czy jak kto woli Ziemie Odzyskane (wyzyskane, jak mawiał pan Popiołek), druga cześć to reportaże o tej samej tematyce. Materiał zebrał Mirosław Maciorowski. Reporter Gazety Wyborczej z Wrocławia. Sam jest potomkiem przesiedleńców. Początkowo założeniem reportera było pozyskanie kilku wspomnień do Gazety Wyborczej w ramach cyklu, ale w obliczu takiej ilości nadesłanych historii postanowił ze zbioru reportaży skompilować książkę.Pozycja owa wzbogacona jest w bardzo dużą ilość zdjęć.  I chwała mu za to!


Wyobraźcie sobie, że żyjecie sobie w kraju, mieście,wsi, domu, który uważacie na swój, kochacie to miejsce, ulice, drogi i zakamarki. To jest wasz świat, znacie sąsiadów, niektórzy są wam bliscy. Aż tu nagle w wyniku zawirowań historycznych kraj, w którym się urodziliście przestaje być Waszym krajem, jesteście uważani za obcych. Granice się przesunęły. Ktoś zadecydował za was w jakim kraju będziecie od tej chwili żyć. Rozpoczyna się wędrówka ludów. Powojenny exodus. Mieszkańcy wschodniej Polski, która przynależy teraz do Związku Radzieckiego zmuszeni są opuścić ziemie przodków, a ci, którzy zdecydują się pozostać już nigdy nie będą u siebie. Dla niektórych przesiedlenie do Polski jest zbawieniem (mieszkańcy Ukrainy), dla innych przekleństwem.
Zachodnia granica kraju się przesuwa dość mocno w bok zagarniając ziemie należące wcześniej do Niemiec. Tam na zachodzie odbywa się równie dramatyczna wędrówka. Ludzie podobnie jak na Wschodzie tracą domy i ziemię uważaną przez wieki za część ich kraju. Dwa krańce, wielkie życiowe dramaty. 



W książce rzecz jasna przedstawiona jest tylko historia polskich i ukraińskich repatriantów. No właśnie tak nazywani byli przesiedleńcy przez nowe władze, a repatriacja oznacza powrót z niewoli lub wygnania do ojczyzny. Ci ludzie nie powracali do siebie. Nikt nie wyjechał dobrowolnie. Autor nazywa ich w tytule wypędzonymi. Tragedie przesiedlanych w głąb kraju niemieckich obywateli samemu można sobie dopowiedzieć. W końcu ludzie są do siebie podobni. Tęsknota za utraconym wszędzie jest taka sama. 

Z relacji bohaterów książki dowiadujemy się po krótce jak wyglądało ich życie wcześniej, w jakich warunkach przebiegała podróż i jakie były pierwsze wrażenia z nowego miejsca zamieszkania. Niektórzy spotykali swoich bliskich, którzy już wcześniej przygotowali grunt, inni byli zupełnie sami na obcej ziemi.
A jak wyglądały pierwsze godziny w nowym mieście? Najpierw PUR, który dawał przydział na ziemie i dom. Bywało i tak, że ludzie sami sobie go wybierali. Jeśli nie był zajęty, nie powiewała na nim flaga, oznaczająca, że ktoś już tam mieszka,  można było się wprowadzać. Czasem dom jakby sam wychodził na przeciw, innym poszukiwania zajęły dużo czasu, były długie i mozolne. Dla większości pionierów Ziem Zachodnich architektura domostw, ich nowoczesne wyposażenie były dużym zaskoczeniem i wyzwaniem. Często prości ludzie nie potrafili sobie poradzić z technicznymi nowinkami. 
Najbardziej pogodne są wspomnienia ludzi, którzy wówczas byli dziećmi. Wiadomo one najszybciej potrafią się przystosować do nowego. Często traktowały podróż jak przygodę. Najsmutniejsze są losy babć i dziadków tych dzieci. Nie przesadza się przecież starych drzew. Niektórzy zostawili wielkie majątki by rozpocząć zupełnie od zera na równi z tymi, którzy tam na wschodzie zostawili biedne chaty. Wszyscy są tak samo obcy, tak samo na nowej drodze. Do tego w większości nie widzieli sensu w tej wędrówce, bo jak to tak z Polski, która już nie jest oficjalnie Polską jechać do Polski, która za to wcześniej Polską nie była. Obłęd.
Ludzie byli przestraszeni, nie wiedzieli jak tu teraz żyć. Do tego było niebezpiecznie, bo grasowały bandy szabrowników. Najliczniejsze z centralnej Polski. Często napady (szczególnie na domy samotnie stojące) odbywały za przyzwoleniem nowej władzy.
Częstokroć przesiedlenie na Ziemie Zachodnie, czy Północne przynosiło wymierne korzyści nowym mieszkańcom. Ich status wzrastał, dzieci chodziły do szkoły, rodzice do pracy. Kto wie czy tam na wschodzie mieliby takie szansę rozwoju? Dla jednych była to nobilitacja, dla drugich degradacja.

Wspomnienia pisane są językiem prostym, mówionym, nie mają większej wartości literackiej, bardziej emocjonalną, wspomnieniową. Czyta się je często ze ściśniętym serduchem. Niektóre są smutne, pełne nostalgii, inne pełne nadziei. Tyle wspomnień, tyle skrajnych i różnych emocji towarzyszących przesiedleńcom, ilu nowych osadników Ziem Odzyskanych. Nie wiem już jakiego określenia mam używać. Ziemie Odzyskane to nazwa propagandowa i ma niewiele wspólnego z historycznymi faktami. Ziemie Zachodnie nie do końca określają owe fakty, bo przecież w skład tych ziem wchodziły jeszcze Ziemie Północne.

O ile część wspomnieniowa była dla mnie raczej wzruszająca, to ta część reportażowa, mająca jednak większą wartość literacką była dla mnie przede wszystkim porażająca. Ta część jest bardziej mroczna, smutna i duszna. Szczególnie bolesne są relacje mieszkańców Wołynia i ich relacje z Polakami. To trudna wiedza.
Warto przeczytać Samych swoich i obcych, warto się czegoś dowiedzieć, przeżyć. Warto zwrócić swoje serce, głowę i uwagę w tym kierunku, tym bardziej, że świadkowie tamtych zdarzeń powoli odchodzą. Pozostaną ich wnuki i prawnuki, ale to już nie to samo. 

Książka jest dla mnie ważna także dlatego, a może przede wszystkim właśnie dlatego, że jak wiecie mieszkam na Ziemiach Zachodnich. Moje miasto dawna Grunberg pojawia się na kartach książki dwa razy. Z przyczyn oczywistych to na tych właśnie fragmentach skupiałam się najbardziej. Odnajdywałam dawne ślady miasta. We wspomnieniach Zielonagóra (z początku pisana łącznie) przedstawia się trochę sielsko, zielono, czysto, a jednocześnie dość mroczno i niebezpiecznie.

Wspomina pani Jadwiga Korcz-Dziadosz (Sambor-Zielona Góra)

"Mama ruszyła na rekonesans po miasteczku. Nie było tu śladu zniszczeń wojennych, były porządne, brukowane jezdnie i gładkie chodniki, rzucała się w oczy obfita zieleń: ulice obsadzone były lipami, a wiele domów otoczonych było pięknymi ogrodami. Niestety na najlepszych domach przypięte były informacje, że są zajęte...

Jadwiga Korcz-Dziadosz

Bronisława Bartosz wspomina (Ryków niedaleko Złoczowa w województwie tarnopolskim-Zielona Góra)

"Po południu poszliśmy do miasta. Domy piękne, miasto wojna niezniszczone, dużo zieleni. Trochę pustawo, chodzą grupkami ludzie, nasłuchujemy, jak mówią, jak mówią, czy po polsku? A jeśli tak, podchodzimy do siebie, zapoznajemy się, ale widać i Niemców, rozmawiają przyciszonym głosem, czują się niepewnie. Boją się sowietów, których dosyć dużo kręci się po mieście. Oto idzie kilku polskich żołnierzy, śpiewają, podchodzimy do nich, witamy się, trochę nam lżej na sercu. To wilniaki, podpiwszy sobie, chodzą po mieście, podśpiewują szczęśliwi, że wojna się już skończyła...wieczorem robi się niebezpiecznie, w nocy słychać krzyki, strzały, zaczynamy czuwać, mamy broń. Wychodzimy na strych i nasłuchujemy. Rano dochodzi wiadomość, że to czerwonoarmiejcy buszują po nocach, strzelają, a już samotna kobieta nie śmie się po zmroku pokazać, bo zgwałcą".

Bronisława Bartosz

Kraniec zachodniej Polski nazywany był przez nowe władze Ziemiami Odzyskanymi, że niby mamy do nich moralne prawo od dawna, tylko zostały nam odebrane, a teraz wracamy do macierzy. Stąd nazywanie przesiedleńców repatriantami. Ot taka propaganda.
Prześledziłam mapy i akurat ziemia lubuska znika z granic Polski dokładnie w 1249 roku. Może i faktycznie kiedyś owe Ziemie należały do Polski, ale to było prawie 1000 lat temu. Jakie to ma znaczenie dla akurat zamieszkujących tą przestrzeń ludzi?

Dwa pierwsze pokolenia nie czuły się do końca u siebie, panowało przekonanie, że Niemcy wrócą i zabiorą co swoje, nie ma sensu więc rozpakowywać tobołków jeśli zaraz znów trzeba będzie gdzieś ruszać.


Jadwiga Korcz-Dziadosz


"...ale my przecież szukaliśmy jedynie jakieś kwatery. Mieszkanie a tym bardziej dom nie były nam potrzebne, ta sytuacja nie mogła trwać długo, te Ziemie Odzyskane pewnie zaraz będą ponownie "odzyskane", bezpieczniej przeprowadzić się-może bliżej Sambora?

 Dopiero trzecie pokolenie, te autora "Samych swoich i obcych" otworzyło i rozpakowało walizki. Oni  dopiero poczuli się pełnoprawnymi mieszkańcami tych Ziem.

Bronisława Bartosz 

"Zielona Góra (Grinberg). 14 sierpnia 1945. Jesteśmy na miejscu. Na stacji ruch, przyjeżdżają wysiedleńcy, przyjeżdżają szabrowniki...Dom przy ulicy Św. Trójcy, parterowy cztery pokoje, kuchnia, spiżarka, łazienka, a  na poddaszu dwa pokoje, ładny hol, strych...wyszabrowali co się dało i wyjechali, a po nich zajęli dom Sowieci-wojsko. My już zastali tylko kupę brudów i śmieci. W mieszkaniach brudy, ściany schlapane kompotem...zaschnięte kupy. W jednym pokoju pierze wysypane z pierzyn, pokrwawione, zmieszane z papierami i szkłem...


 Ulica Św. Trójcy istnieje nadal. To mała uliczka pomiędzy blokami.Znajduje się tam placyk zwany parkiem (z niedużą ilością rachitycznych drzewek). Przedtem znajdował się tam cmentarz pod nazwą Świętej Trójcy. 
Kresowiacy i ich potomkowie stanowią 40% mieszkańców Zielonej Góry. Reszta to potomkowie przybyszy z innych części kraju, oraz autochtonów, których na Ziemi Lubuskiej pozostała spora grupka. Trudniej było się Kresowiakom przystosować niż przesiedleńcom z Polski Centralnej, czy innych części kraju. Różniły ich obyczaje, tradycję, ubiór, sposób uprawy roli, język. Z biegiem lat różnice się stopniowo zacierały

Jak wiecie kwestia Ziem Zachodnich interesuje mnie od dawna, ale po przeczytaniu książki popadłam wręcz w obsesję. Co rusz trafiam na ślady dawnych mieszkańców. Domy poniemieckie są bardzo charakterystyczne. Teraz już wiem mniej więcej jak duża mogła być Zielona Góra zaraz po wojnie. Granice te wyznaczają domy w rozpoznawalnej zabudowie. 
Przechodząc obok takiego skupiska domów (czasem  samotnych oddalonych od miasta) wyobrażam sobie pierwszych osadników, których intuicja (albo przydział) poprowadziła od dworca prosto i w prawo i proszę bardzo dom, duży murowany, czasem z przybudówkami gospodarczymi, w sam raz dla Mućki. Dom jest jeszcze pusty. Trzeba się spieszyć, żeby nikt inny nie ubiegł. Nowi mieszkańcy stają przed domem z tobołkami, z całym swoim dobytkiem, zmęczeni i smutni. Teraz to jest ich nowe miejsce do życia. Wokół inne domy, albo sady, lasy i pola. Niejednokrotnie przez czas jakiś muszą mieszkać pod jednym dachem z dotychczasowymi mieszkańcami, którzy szykują się do drogi w przeciwnym kierunku. Niektórzy trochę znają język niemiecki, innym tym nie znającym trudniej, ale jakoś wspólnie egzystują. We wspomnieniach nie odnotowano aktów agresji, czy specjalnej niechęci, wręcz przeciwnie raczej połączenie w niedoli przesiedleńca.  Ci ludzie obywatele wrogich sobie państw bywało, że pomagali sobie wzajemnie. Czasem nawiązywała się nawet bliskość. 

Jadwiga Korcz-Dziadosz


"...W sąsiedztwie domu w piętrowym budynku mieszkały jeszcze dwie Niemki. Dziadek Michał -dobra dusza-szybko zorientował się, że są głodne, wystraszone, i zaczął je dokarmiać. Gdy w listopadzie 1945 roku wyjeżdżały za Odrę, starsza z nich powiedziała: Jest pan dobrym człowiekiem-niech pan tu mieszka!"


Niemieckie właścicielki domu w Zielonej Górze


 Te fragmenty we wspomnieniach wzruszają szczególnie. Tych dawnych mieszkańców także próbuje sobie wyobrazić. Jak wyglądali, czym się zajmowali. 


Wróćmy jednak na chwilę jeszcze do książki.
Historia rodziny z Kielc boli najbardziej. Ci ludzie pokonali faktyczną podróż z Polski do Polski. Odbyli, bowiem podróż w jej granicach. Z Kielc na Mazury. A dlaczego? Sami przeczytajcie.

Kilka następnych dni po przeczytaniu "Samych swoich i obcych" śledziłam mapy dostępne w internecie, oraz przeczytałam wszystkie dostępne w pracy numery czasopisma społeczno-historycznego "Pionierzy" wydawanego przez sekcję  Historyczną Stowarzyszenia Pionierów Zielonej Góry. Szkoda, że tych pisemek tak mało:( Już przestało wychodzić. Obczytałam wszystkie wspomnienia. Jedno znalazło się właśnie w książce. 

Najchętniej zeskanowałabym Wam większość tych wspomnień, ale przewrotnie zamieszczę tylko jedno wspomnienie Niemki, która po latach powróciła do kraju swego dzieciństwa. Ta kobieta miała szczęście mogła powrócić, zwiedzić miejsce, w którym wcześniej żyła. Kresowiacy częstokroć nie mają takiej szansy, bowiem wielu miejsc już nie ma. Poszły na zatracenie. Nie istnieją:(




Zdaję sobie sprawę, że tego mojego wywodu nie można nazwać recenzją, ale inaczej nie umiem pisać, zwłaszcza o takiej tematyce. Są emocję i już.
Książkę polecam nie tylko zainteresowanym tym tematem i nie tylko mieszkańcom Ziem Odzyskanych. To dobra, warta uwagi pozycja. 
Cieszmy się, że żyjemy w czasie pokoju i nikt nam nie karze w ciągu kilku dni (a czasem godzin) zostawiać całego swojego życia, nie musimy podróżować w ścisku, w nieludzkich warunkach do odległych miejsc, obcych miast i ludzi. Szczerze nie wiem czy zniosłabym to godnie. Nie wiem czy jestem na tyle silna. Na szczęście nie muszę sobie zadawać takich pytań. Mogę za to od czasu do czasu zatrzymać się przed jakimś starym domem i chwilę podumać nad jego pierwszymi w "nowej Polsce"  mieszkańcami, których być może już nie ma i nad dawnymi, których nie ma już na pewno.

Na tej stronie znajduje się kilka wspomnień, oraz dwie bardzo ciekawe rozmowy z historykami.

http://odkrywca.pl/sami-swoi-i-obcy-prawdziwa-historia-repatriantow,681237.html 


P.S Wszystkim tym, którzy przeczytali ten długaśny post gratuluję i dziękuje:)