"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

czwartek, 31 października 2013

Dalszy wspomnień czar wakacyjnych wojaży. Ku pamięci...:)

czwartek 12.09

Poranek jak to bywa po wietrze piękny. Jemy śniadanko mając widok na wodę. Znów mi smutno opuszczać to miejsce. Za każdym razem boje się, że następne pole nie będzie już takie fajne. I za każdym razem moje obawy się nie sprawdzają. Po śniadanku pogoda zaczyna się zmieniać. Tak nagle jak to tylko możliwe w pobliżu gór. Ekspresowo by zdążyć przed ulewą zwijamy nasz dobytek. Rach ciach i gotowe. Jako, że pada suszę głowę suszarką w namiocie siedząc. Myślę, że jestem jedyną osobą w promieniu co najmniej 100km, która w ciepłej Chorwacji suszy głowę suszarką! No, ale co pośpiech był, mokro i wcale nie aż tak ciepło w owym momencie:)


 Widok na pole namiotowe sprzed sanitariatów. Mokro i smutno jakoś tak.
 
Ostatnie mycie zębów na wyspie już w dużym deszczu. Ruszamy. Pada. Co tam pada leje! Zaczyna mnie boleć głowa jak zwykle przy tak nagłej zmianie pogody. Fizycznie czuje jak spada ciśnienie. Ałć! Przed nami droga powrotna do Sucuraja. Jej wspomnienie mnie lekko mrozi. Jedziemy. Na szczęście wracamy już nie od strony przepaści ufff. Droga nie wydaje mi się już taka straszna. Nawet się dziwuje czego się tak bałam. Próbuje zrobić jakieś zdjęcie ale kierowca zasłania mi widok. Nie mam więc żadnego widoczku z wyspy. Jadąc do ze strachu okazuje się nie zrobiłam żadnego sensownego. Jedziemy sprawnie. Bardzo pada więc staramy się nie pędzić. 

 No nie powiem padało!
Na chwile się rozpogadza. Ale tylko na chwile bo już w samym Sucuraju leje równo. Przed nami sznur samochodów. Biegnę kupić bilet i liczę samochody. Na prom mieści się 30 aut. Nasze jest 31. Zaczyna błyskać i grzmieć (dobrze, że nie na drodze). Mąż zostawił autko i poszedł na kawę do pobliskiej kafejki. Zatrzymuje się w niej przemiła para. Polacy. Nie załapali się na poprzedni prom. Kwitną w mokrym Sucuraju już od ponad godziny. Gadamy, gadamy. Bardzo fajni ludzie. Trzeba się żegnać. Prom już jest. Kolejne auta znikają w promowej paszczy. Burza jest już nad nami. No jest niefajnie. Czy się załapiemy? 30 auto wjeżdża na pokład. Bramka się zamyka. Patrzymy błagalnie w oczy panu sprawdzającemu bilety. Macha ręką. 


 Ostatnim rzutem...

Możemy wjechać. Ledwo się mieścimy. Ufff. Burza się nasila. Nie płyniemy. Pewnie czekamy aż trochę przejdzie. W końcu odpływamy w kierunku lądu. Papa do zobaczenia wyspo Hvar!

Podróż mija nam w przyjemnym towarzystwie, bo spotykamy na mokrym pokładzie naszą polską parę z Warszawy.



 Wszędzie można spotkać fajnych ludzi. Ci okazali się baaardzo sympatyczni. 
 Koło się prawie zamknęło, bo my też tak jak oni 1,5h temu byliśmy ostatnim autem z tą różnicą, że my zostaliśmy ostatnim rzutem na taśmie władowani na prom. To już kolejna para, którą spotykamy na swej podróżniczej drodze, która kończy swoją przygodę z Chorwacją i po raz kolejny cieszymy się, że to jeszcze nie nasz czas. My jeszcze w planie mamy kilka dni przeznaczone na dolną część kraju. W Drverniku czeka na nas słoneczko. Niemrawe ono jednak, często chowa się za ciężkimi, wiszącymi nad górami chmurzyskami. Widok to dziwny. Taki brak słońca. Popaduje. Czyżby "niespodziewany koniec lata"? Oj oby nie! Znów mijamy widoki Riwiery Makarskiej. Jedziemy. Czasem słońce czasem deszcz. Mijamy granice państwa. Nie przyglądają się naszym dokumentom po stronie chorwackiej. Zielona Karta ich nie interesuje ani trochę. Po kilkunastu minutach jazdy przez Bośnię i Hercegowinę wracamy do Cro. Mijamy drogowskazy na Mostar. Trochę mi przykro, bo też był w planie. No cóż wszystkiego mieć nie można. Zostanie na następny raz:)
Im niżej tym cieplej i słonecznej. Późnym popołudniem mijamy tabliczkę Orasac. W tej miejscowości 12km od Dubrovnika położonej zamierzamy się zatrzymać na zachwalanym campingu "Pod Maslinom". Miasteczko wita nas dużym zachmurzeniem. Zbiera się na deszcz.



Najlepszy camping na świecie. Jeszcze tego nie wiemy, ale wewnętrzne oko przeczuwa.
 
Wjeżdżamy autkiem na teren campingu i starym zwyczajem najpierw chcemy się rozejrzeć. Coś tam próbujemy mówić w języku Inglisz z elementami suahili, ale ten manewr okazuje się zupełnie bez sensu, bowiem miła pani, która nas przyjmuje i oprowadza świetnie się z nami dogaduje w mieszance polsko-chorwackiej. Wybuchowa ta mieszanka i bardzo smaczna. Wskazuje nam świetną miejscówkę w niedużej odległości od sanitariatów rewelacyjnych zresztą. Nie szukamy niczego dalej. Jest coś dziwnego, innego w tym miejscu. Po dłużej chwili już wiem co mi nie gra. Na tym polu panuje cisza! Nie słychać wszędobylskich i występujących w głośnych ilościach na innych campingach cykad. Widocznie nie rezydują w drzewkach typu: drzewo oliwne, od którego pochodzi nazwa campingu.  Nasza "kwaterka" jest cudownie zacieniona. W tym dniu zacienienie owe nie ma większego znaczenia, bowiem zacienienie mamy całego nieba, ale przydaje się na przyszłość. 

 No nie powiem się zbiera i zbiera i zbiera i bach poszło!
 


 Widok ogólny na kwaterkę. I ten murek symbolicznie odgradzający nas od reszty.


 Domek w pełnym świetle dnia następnego. 
 Zaczyna padać, a potem lać. Przeczekujemy w autku. Po krótkim acz gwałtownym deszczu się lekko rozpogadza. Rozbijamy szybciutko (jesteśmy mistrzami już w tej czynności) obozowisko w obawie przed kolejnym deszczem. Jest pochmurno ale do końca dnia (którego pozostało już nam niewiele) już nie pada. Idę rozejrzeć się po campingu. Ma on swój ciąg dalszy i taki widok, że przez chwilę żałuje, że jednak się nie rzuciliśmy okiem na całość i nie wybraliśmy miejsca bliżej tego widoku. Potem już nie żałujemy. Nasza kwaterka jest osłonięta od innych mieszkańców i wchodzi się do niej przez murek z wejściem. Znów troszkę jak w domu. No właśnie zastanawiałam się dlaczego tak bardzo mi się podoba mieszkanie pod namiotem (abstrahując, że to czas urlopu w takim miejscu, to co ma się nie podobać!). Mi się nie tylko podoba takie życie, ja się w tym odnajduje wyśmienicie. Dbam o nasze gospodarstwa domowe, zdarza mi się nawet zamiatać przed wejściem! Kiedy ostatni raz zamiatałam w domu? yyyy



Perfekcyjna Pani Domu!! Korone dla niej! Korone!

I doszłam już teraz po czasie, już w domku do takiej konkluzji oto, że takie mieszkanie w namiocie to taka trochę zabawa w dom. Jak byłam mała często bawiliśmy się z kuzynem w taki właśnie dom (pewnie wy też). Krzesła i koce i jest dom. Trzeba było jakoś zorganizować przestrzeń. Tak by było jak najbardziej funkcjonalnie. Ja się przez dwa tygodnie bawiłam właśnie w taki dom. Z tym, że nie był on z krzeseł i kocy, a ja jestem już dużą dziewczynką. Podoba mi się ta moja teoria:)

Jemy kolejną słoikową breje.


 Krupnik z woreczka okazał się nadspodziewanie smaczny. W środku chleb, który natychmiast należało zjeść. Bo potem to już nie bardzo:)
Nie zamierzamy się już nigdzie ruszać. Jesteśmy zmęczeni. Jest już ciemno. Znów przydaje się czołówka. Pole nie jest najlepiej oświetlone. Resztę wieczoru spędzamy w "barze", w którym występuje wi-fi. To chyba najlepszy dostęp dotychczas. Wpisujesz hasło i po godzinie następne i możesz korzystać ile tylko chcesz. Mam wrażenie, że dół Chorwacji opanowali Niemcy w zdwojonej jeszcze liczebności. Jest ich pełno. Na pięć stolików trzy niemieckie. Dwa stoliki polskie. W ogóle nas nie słychać za to naszych zachodnich sąsiadów nie da się nie zauważyć. Obok siedzi młoda, nastoletnia parka Niemców. Dziewczynie nie zamyka się buzia (chciałoby się rzecz gęba! ale chcę być poprawna politycznie). Gada jak najęta do tego mówi głośno i sepleni. Mam ochotę ją wystrzelić w kosmos. To chyba jakiś najazd. Ewakuujemy się więc czem prędzej. Atmosfera na campingu rodzinna. Podobnie jak Bilusie w Kastel Stari ludzie się witają rano i ciągle do siebie uśmiechają:) Idziemy spać. Jak zwykle śpi mi się cudownie. Nie ma to jak świeże powietrze. Nie słychać tu szumu morza niestety. I to jedyny malutki minusik tego campingu.
 
piątek 13.09

Trzynastego wszystko zdarzyć się może...nic się złego nie zdarzyło. Dobry, spokojny dzionek. Po śniadanku zamierzmy rozejrzeć się po okolicy. Jedziemy w jedną stronę, mijamy widoczki, ale żadnych fajnych miejsc do połażenia nie odnajdujemy. 


 W poszukiwaniu miasteczek uroczych. Nie ma miasteczek są widoczki takie oto z ulicy prawie:)

 ooo takie

 Widoczek z dekoracją dodatkową zawiśniętą malowniczo 
na płotku.

Pobliski Zaton mnie nie kręci. Same apartamenta. Jedziemy więc do miejscowości przed Orasacem. W oddali majaczy wieża kościelna.

 Ot i centrum miasteczka. Gdzieś musi być chyba ciąg dalszy? Czy nie?
 
 Liczę na jakieś miasteczko urocze. Odnajdujemy jednak tylko zejście na plaże. Idziemy i idziemy. Jest skwar. To pierwszy raz kiedy wyłoniliśmy się z pola przed wieczorem. Chwilę na niej wypoczywamy. To jest najbrzydsza plaża, którą dotychczas widzieliśmy. Betonowa, jakaś taka blee. Teraz jak patrzę na zdjęcia tego miejsca wydaje mi się ono śliczne. Tam nawet te mało atrakcyjne miejskie plaże wychodzą ładnie na zdjęciach. 

 Ta plaża tylko udaję ładną. Naprawdę jest obskurna. To brzydula przebrana za piękność.

 Plaża betonowa, pomost betonowy i dziwne ruinki.

 Ja wiem, że może nie widać, ale my tu naprawdę jesteśmy umęczeni tym upałem!
Wracamy na pole. Jemy obiadek i leniuchujemy. Wieczorkiem wybieramy się do Dubrovnika. Wcześniej korzystając z informacji forumowych dokładnie obczytuje relację o niepłatnym parkingu. Coś kojarzę, że był taki wątek. Jedziemy. Pogoda niesprecyzowana. To już zdaję się taki czas kiedy wieczory robią się zimnawe. Ja czuła na zimno, straszny zmarzluch ze mnie więc mąż w plecaczku targa cieplejsze rzeczy do ubrania. Bez problemu dzięki wskazówkom trafiamy na parking. Trochę idziemy w dół schodkami i po jakiś 15 minutach dochodzimy do starego miasta. Jest przed 19 mury okazują się już zamknięte. To się nawet dobrze składa. Dzisiejszy wieczór spędzimy na łażeniu po nocnym mieście. Na mury pojedziemy sobie jutro. Mamy przecież tak blisko. Od Dubrovnika dzieli nas dosłownie kilka minut jazdy autkiem. A znając patent na bezpłatny parking nie musimy się o nic martwić. To kolejny dobry wybór campingu. Nie chodzi o to by jechać do jakiegoś miejsca kilka godzin, zrobić kilka kroków pędem bo przecież trzeba wrócić jeszcze. Mamy totalny luuuuz. Dubrovnik mnie  oczarowuje. Jest cu-do-wny! Wymazałabym troszku turystów żeby mi w kadry nie włazili, ale jak już są to trudno. Jest mi tak dobrze, że nie zwracam na te przewalające się wycieczki specjalnie uwagi.




 Fascynują nas te wystrojone paniusie na wielkich szpilach. Są niesamowite jak tak suną nogą za nogą po tym wyślizganym przez miliony nóg, wyglądającym jak po deszczu, bardzo  śliskim kamiennym bruku. Patrzymy na nie z mieszanką współczucia i jednak podziwu. To wielka sztuka tak się nie wyrżnąć na twarz. Źle by taki upadek zrobił wizerunkowi tych wystrojonych pań:)


Można tak wędrować i wędrować!

Łazikujemy tu i tam. Zapada zmrok, nad miastem latają setki ptaków. Słychać je wszędzie. To magia miejsca. Robię filmiki. Mąż uwiecznia mnie taką na zdjęciach i się ze mnie śmieje. A ja wiem, że te filmiki będą miały za chwilę wielką moc przypominania. Trochę ciężko się je ogląda, bo ciągle są w ruchu (wszak i ja się poruszałam je nagrywając), ale słychać na nich dźwięki miasta. Ptaki, rozmowy w obcym języku. Zdjęcia nie są w stanie oddać tego klimatu.  A ja nie mogę umieścić póki co filmików na blogu, bo są za duże. Buu.


I o to chodzi i o to chodzi żeby można było sobie tak siedzieć kiedy się ma ochotę. Siedzieć i gapić na ludzi. Nawet godzinę:)

Idziemy wzdłuż murów i trafiamy do knajpki na skałach. Zachód słońca. Oglądamy ten spektakl i idziemy dalej. Jesteśmy już w uliczkach. Czadzieje zupełnie. Gdzie nie wejdę tam mały cud. Widzę piękne wejście jak do kościoła. Wejście to okazuje się wejściem do klatki. No nieee. 

 podwórko i wejście niepozorne
Mija mnie pan z zakupami. Życie się toczy w domach i na uliczkach. Między kamienicami i wzdłuż wisi pranie. Dużo prania. To moje ulubione kadry. Założę folder poświęcony zdjęciom z praniem w tle:)
Przy głównej bramie koncert jazzowy. Taki chorwacki Luis Amstrong. I ten cudny klarnecik! mrrr
Łazimy, łazimy aż głodniejmy. Od ostatniej knajpianej potrawy minęło kilka dni więc możemy sobie pozwolić na jakieś jedzonko. Oczywiście za murami. Nieopodal tuż koło przystanku autobusowego odnajdujemy knajpkę. Miała być pizza na pół, ale już dzierżąc w dłoni menu mąż decyduje, że on chce lazanie. Ja się wściekam, bo w takiej sytuacji ja muszę też zamówić oddzielne danie. Ze złością decyduje się na spaghetti gorgonzola. Picia być nie miało, bowiem całą butlę wody mamy w plecaku. Mąż szaleje, ja zła. Takie to są dylematy podróżników zmuszonych jednak uważać na wydatki. Jedzonko okazuje się pyszne i przestaje się wściekać:) Umawiamy się na zaś, że jeżeli w danym dniu robimy zakupy spożywcze w sklepie/markecie nie jemy już na mieście. Staramy się zjeść to co mamy w "domku". Na mieście jemy wtedy kiedy nie robimy zakupów sklepowych. Taka minimalizacja kosztów. Okej. Czas wracać na pole. Jesteśmy zmęczeni. Przed nami wspinaczka do samochodu. Nie jest tak źle. Idziemy dziarsko noga za nogą. Trochę się gubimy bo mylimy wejście na schodki ale w porę zawracamy i trafiamy bez problemu na parking. Droga powrotna zajmuje nam góra 15 minut. Może nawet mniej. Cudnie i powabnie. Foczka czeka na nas stęskniona. Sprawnie, dobrymi drogami wracamy do namiotku. Chrrr chrrr śpimy smakowicie:)

poniedziałek, 14 października 2013

Wyspo Hvar ty nasza! Już cywilizowana. Kamieniczki i uliczki z latarenką...

poniedziałek 9.09

Po śniadanku pakujemy nasze bambetle i wracamy do cywilizacji. Trochę mi smutno (ja się szybko przywiązuje do naszych tymczasowych domków). Przemyśliwujemy jeszcze jeden dzień. W podjęciu decyzji pomaga nam pogoda, która jakby nieco zaczyna niedomagać. Jakiś taki wiatr nieprzyjemny i chłodnawo.  Wyjeżdżamy z campingu GPS i niezawodny Krzysio H każe nam skręcić w lewo. Jedziemy. Mi coś nie pasuje. Żeby wrócić do tunelu trzeba pojechać tam skąd przyjechaliśmy. Krzysio prowadzi nas do Hvaru i owszem. Nawet mówi, że to 18km i przewidywany czas podróży 1,5h. Tak on nas pragnie przeczołgać starą drogą! I tu po raz kolejny przydają się informację z forum. Wiem, że są dwie drugi, wiem że trzeba wrócić przez tunel. Nie chcemy jechać starą drogą. Ja dziękuje bardzo! Poza tym foczka ma zawieszenie takie jakie mają foczki. Nie chcemy jej zniszczyć. Trzeba zawrócić. Mi się manewr zawracania na tej wąskiej drodze wydaje nie do wykonania. Ale na szczęście dla mojego męża to nic trudnego. Ufff dobrze, że ja z nim jadę!
Zawracamy i jedziemy przez tunel. Potem już piękna, normalna droga do Hvaru. Mijamy Dubovice (o to tu jest ta plaża! Ale fajnie), mijamy Zarace i Milne. Widzę skręt na camping. Już za późno padło na Virę. Mam złe przeczucia względem tego pola. Nie mam zaufania do tych profesjonalnych campingów z gwiazdkami. No nic to nie będziemy już zawracać. 4Km za Hvarem mijamy miejscowość Vira i lądujemy na campingu. Nie podobuje mi się specjalnie. Dość długo szukamy parcel B (tych tańszych) w końcu wybraliśmy taką blisko recepcji i sanitariatów. Wszystkie parcele B są daleko od morza. Zresztą przy wodzie znajduje się tylko te parcele w pierwszym szeregu tego ogromniastego i bezosobowego przybytku. Zaczyna padać więc rozbijamy się zamiast nadal psioczyć na miejsce. Jedyny plus to świetne kibelki i prysznice. No pełna profeska. Te parcele A dużo fajniejsze. Te na obrzeżach po prostu brzydkie. Za to blisko recepcji więc i wi-fi jest.  Na szczęście po jakimś czasie się rozpogadza. 

 Parcela  B dla biedaków hihi. Zwróćcie uwagę na dziwne przedmioty...parasol, kurtka przeciwdeszczowa. Ejże pani Chorwacjo!
 
Jemy obiad i pojawiają się osy. Nie wiem skąd się one biorą. Z krzaków, czy z tych kamiennych murków? To drugie miejsce, w którym spożywam posiłek w namiocie za siatką. Żyć się po prostu nie da! 

 Tak się jada na Hvarze! Restauracja pięciogwiazdkowa:)
 
Odwiedza nas też kot, który wypisz wymaluj ma pysk jak Hitler. No sorry ale poważnie. Ta grzywka i ten wąsik! Zobaczcie sami. Zjada nasze parówki. Pozbywamy się ich bez żalu. Są chorwackie ja ich nie chce jeść. Są fuuj!

 Hitler reinkranacja! Popatrzcie na niego.
 
No nic to zbierajmy się do Hvaru. Nie mogę się doczekać. Niecierpliwie przebieram nóżkami. Jak to dobrze, że to tylko kilka minut jazdy.
Zostawiamy autko na parkingu strzeżonym. Przez te trzy dni w Jagodnej nie wydaliśmy ani grosza. Tylko 40kun za dostęp do internetu przez cały czas. No i opłata za pobyt 17 euro za noc za wszystko. Trzy dni do przodu z pieniędzmi. Podoba mi się to. Mąż się śmieje, że straszny ze mnie żul na wyjazdach. No żul. W takich pięknych miejscach smakuje mi nawet breja ze słoika. Nie potrzebuje sobie "dosładzać" życia.

Hvar robi na mnie duże wrażenie. Spędzamy w nim cały wieczór. Chwilę pada. Pojawia się tęcza. Trafiamy na ten magiczny moment kiedy słońce szykuje się do snu a światło tak pięknie wędruję po domach. Specjalnie poszliśmy na drugą stronę by móc obserwować ten spacer.  Plączemy się uliczkami. Zapada noc, coraz więcej turystów. Mąż mi gdzieś znika i wraca z pizzą za 55kun. Rzucam gromami ale zajadam. Jest pyszna. Chwilę błyska się nad miastem. Płacimy za parking 40kun! (o duże wydatki dziś wcześniej były, jeszcze zakupy żywieniowe).


 Wędrówka słońca na spoczynek na chwilę przed deszczykiem.
 Chwilę po deszczyku. Takie zjawisko kolorowe naniebne:)



 Nogi, nogi setki nóg wyślizgały bruk...na hvarskim rynku.
 
 
Hvar też ma swoje Macondo!



Wracamy na pole. Musimy się uwinąć przed 23 bo po tej godzinie już wjeżdżać samochodami nie można na teren campingu. Nie chcemy zostawiać naszej szafy na pobliskim parkingu. W nocy bardzo wieje. Pierwsza nie najlepiej przespana noc. Wszystkie poprzednie przespane snem niemowlęcym. Spokojnym i głębokim. Nie ma to jak świeże powietrze.A morskie to już w ogóle cud, miód i orzeszki!

wtorek 10.09

Wstajemy wcześnie nieco niewyspani. Świeci słońce jest ślicznie. Śniadanie jemy oddzielnie. Ja w namiocie. Os jest chyba jeszcze więcej niż wczoraj. Są wyjątkowo upierdliwie. Zastanawiamy się czy nie pojechać obadać tego drugiego campingu w Milnej i wrócić przed południem by podjąć ewentualną decyzje o zmianie. Ostatecznie decydujemy się zabrać od razu ze wszystkim zanim minie nam czas wyczekaułtowania się. Szkoda mi kasy na takie coś (199kun= ok 27euro! za noc. No bez przesady!) Nawet nie chodzi o kasę, bo to też nie jest aż tak strasznie dużo, ale to tak jak z łupami w second. Po co mam kupować spodnie za 100zł jeżeli wiem, że w second wyszperam równie fajne za kilka/kilkanaście złotych. Do kwestii campingów podchodzę w ten sam sposób. Może nawet ambicjonalnie. Ja nie znajdę tańszego i lepszego? Oczywiście, że znajdę. Nawet na drogim Hvarze:)  Bierzemy kąpiel, robimy kupę (tak kupa to ważna rzecz). W razie gdyby na następnym polu sanitariaty były niezbyt ciekawe. Temat higieny codziennej mamy zaliczony.
Zbieramy się. Jest wcześnie więc decydujemy się najpierw poplażować. No gdzieżby indziej jeśli nie w opisywanej często Dubovicy! Zwłaszcza, że dzieli nas od niej dosłownie kilkanaście minut jazdy autkiem.
Zostawiamy pojazd i  idziemy dość długo w dół na plaże. Droga jest czadowa. Dobrze, że rozważnie wzułam sandały a nie japonki:) Materacujemy się, pływamy jest po prostu bosko! 

 DUBOVICA!!



I ta świadomość, że nic nie musisz. Możesz zostać, możesz już iść. W końcu z plaży wygania nas głód. Trzeba się przecież jeszcze rozbić i "ugotować jakiś obiad". Dziś mąż ma zamiar usmażyć sardynki w zalewie zakupione dzień wcześniej na hvarskim targu. Dojeżdżamy na pole "Mała Milna" w miejscowości Milna. Bardzo fajne umiejscowione pole. Tuż nad morzem. Te miejsca całkiem przy brzegu już zajęte przez campery. Jest problem z cieniem. Miejsc zacienionych jest bardzo mało. Wybieramy miejscówkę taką średnią. Nieopodal jest wielkie mrowisko. Widać wędrówkę mrówek. Ich trasa przebiega w dużej odległości od naszego domku. Jemy sardynki, które okazują się obrzydliwe. Pada więc na kolejną słoikową breję. Bardzo mi się na tym polu podoba (dość, że doba tańsza o 40kun). Sanitariaty są bardzo kiepskie. Po dwie damskie i męskie kibelki (w tym damskie nie mają zamknięcia!) i trzy prysznice bez żadnych półeczek). No ale nic to ważne, że jest. Fajny za to klimat i plaża pod samym nosem. A nawet dwie. Pole położone pomiędzy dwoma plażami. Miejską i tą w założeniu campingową. Po prysznicu, obiadku (znowu osy. Co jest z tym Hvarem. To wyspa os czy jak?) ruszamy tym razem w przeciwnym kierunku niż miasto Hvar. W planie Stary Grad, Vrobska i może Jelsa.

Nad Starym Gradem wiszą ciężkie chmury. Nie straszne nam one. Ruszam z aparatem w uliczki (mąż już ma troszkę dość tego zwiedzania dzień po dniu). Miasteczko mnie urzeka totalnie. Jest malutkie i urokliwe. Kręcą się turyści wiadomo, ale jest ich stanowczo mniej niż w Hvarze. I tak się pałętam pomiędzy kamieniczkami aż zapada najpierw mrok, a potem zmrok. Piękne są te uliczeńki i placyki. Magia. 

 Wiszące chmury nad Starym Gradem. Ale my się nie boimy!







 Wychodziłam noc. Magia!
 

W zupełnej nocy jedziemy 3km dalej do jeszcze mniejszej Vrobski. Mam wrażenie, że minimaluzyjemy się. Najpierw większy Hvar z dość dużym portem, potem mniejszy Stary Grad z odpowiednio mniejszym portem a następnie najmniejsza Vrobska z porcikiem. Niestety Vrobska jest tylko oświetlona na głównym trakcie. Nie można wejść w uliczki, bo są zupełnie ciemne. Trafiamy na jedną oświetloną prowadząca do kościoła. Niewspółmiernie okazałego i dużego w porównaniu z wielkością mieścinki. 

 Wielki kościół w miniaturowym miasteczku.
 
Na koniec zostawiamy sobie Jelsę. Robi na mnie najmniejsze wrażenie (albo ja już jestem tak rozbestwiona po urokach wsześniejszych perełek). Auto zostawiliśmy na płatnym parkingu. Nie płacimy dużo, bo bawimy w tam najkrócej. Jedyne miejsce, które osładza nam pobyt to undergrandowy sklep z płytami, kartkami i różnymi innymi ciekawostkami. Fajno tam!


 Wnętrze wesołego sklepu. Ale miejscówka fajoska!
 










Zdjecie z misiem. Tfu z panem:)
 
Wracamy krętymi drogami do "domu". Musimy wypatrywać zjazdu żeby nie przegapić naszego campingu.
Kładziemy się spać. To nasza druga noc w tej części wyspy. Śpimy dobrze. Znów usypia nas szum morza, które jest zaledwie o krok. Jak dobrze...

środa 11.09

Poranek mamy dość nerwowy. Wzmogła się ilość os. Jest ich niemożliwie dużo! Do tego rozlazły się mrówki. Odkryliśmy kolejne mrowisko. Bliżej naszego domu:( Dzień wcześniej na w razie czego kupiliśmy spray na owady. Nie działał tak jak chcieliśmy. Nie naszym celem było zabijanie ale odstraszanie owadów. Zaczynamy rozglądać się za innym miejscem na polu. Trwa to dość długo, bo albo mrowiska albo całkowity brak cienia. W końcy odnajdujemy swoje miejsce, które okazuje się rewelacyjne. Aż żal, że poprzednią noc spaliśmy gdzie indziej i tej Viry beznadziejnej nie mogę odżałować. Przenosimy namiot taki rozłożony. Wyglądamy dość komicznie. Na szczęście nie mamy daleko. Z "okna" widzimy plaże.

Po rozsunięciu okiennic centralnie mamy taki widok!









Widok na domek ze schodka:)
 
 Z "kwaterki" schodki prowadzą na drogę. Normalnie mamy nasze prywatne wejście do gospodarstwa domowego:) Nie ma mrówek i os też mniej. Nie wiem czy to jakoś koreluje? Po akcji namiotowej postanawiamy poplażować. Mąż nie chce jechać do Zarace (chciałam zobaczyć plaże i rozejrzeć się po tamtejszym campingu). Mąż chce zostać jednak na miejscu. Mnie nie bardzo kręci siedzenie na takiej zwykłej plaży. Woda nie jest tu już tak czysta. Słońce wali po gałach niemożebnie. Kupujemy parasol (100kun!) trzeba było nam kupić gdzieś w markecie taniej. 


Plaża miejsca. To znaczy campingowa niby. Uciekajmy stąd!
 
Mam jakiś gorszy dzień. Wszystko mnie wkurza, a najbardziej mąż (wiecie to taki babski czas. Hormony nie mają urlopu). Cieszy mnie gdy gdzieś znika i zostawia mnie samą z moim fochem. Ciężko mi z samą sobą. Myślę sobie cholera jasna tu w tym raju mnie dopada ten czas. Ejże. Jakżesz to tak! Mija godzina męża nie ma. Zaczynam się lekko niepokoić. W końcu wraca i mówi, że odkrył opodal dwie plaże. Obie słabo dostępne i dla golasów. Prowadzi mnie na pierwszą. Skalistą. No to jest plaża. Wystarczyło wleźć na górę, a potem zejść na dół takim dość ostrym zejściem i jesteśmy na pięknej, prawdziwej plaży z czyściutką wodą. Do tej właściwej, oficjalnej dla golasków już nie dochodzimy. Szybka kąpiel, bo wszystko zostało na plaży. Wracamy do domku na obiad i szybko biegniemy na naszą dziką golaskową plaże. Jesteśmy na niej sami. Sami na naszym skrawku, bo nieopodal pływa statek z turystami, a dalej na plaży (takiej z piaskiem) też kręcą się ludzie. My mamy to gdzieś. Długo unoszę się na materacu. Ależ widoki!

 Wiecie jak to jest kiedy macie tysiące zdjęć i jedno jest piękniejszego od drugiego? Mówię Wam KOSZMAR!
 




 Obowiązkowo nasz przyjaciel materac:)
 
 Mnóstwo kamiennych ludków pozostawionych przez naszych poprzedników.

 Woda Jamnica (ohydna) i książka (nie przeczytałam z niej ani zdania) na relaksie:)
 
Na drugim planie parasol za 100 zwierzątek futerkowych typu kuna. O jery tyle kasiory!:)




 Zostawiliśmy swojego ludka. Prawda, że wygląda jak duży ziemniak?


Spędzamy na plaży kawał dnia. Zbieram kamyki. Obdaruje nimi znajomych. Tak to głupi pomysł, ale coś chce im przywieźć z wakacji. W zeszłym roku przytargałam wór hiszpańskich muszelek,  w tym będzie cięższy kamienny kaliber. Wracamy pod wieczór. Kąpiemy się przebieramy i zamierzamy gdzieś pojechać. Nie wiemy jednak gdzie. Wszędzie byliśmy, a na nieznane drogi nie chcemy się porywać. Postanawiamy, że dziś dzień przed powrotem na ląd możemy sobie pozwolić na kolacje w knajpce. Jemy w naszej miejscowości, opodal campingu. Towarzyszy nam zachód słońca. 

 Tak wiem to okrutne:)
 
Ja obieram kurs na pizze (no co ja poradzę, że nie jadam owoców morza, które na mnie patrzą, a na rybę nie mam ochoty), mąż zamawia tradycyjne danie z ryby. Do tego woda Jamnica (zimna jest zjadliwa, nie taka słona) i cola. Jest pysznie, zajadamy. Na zakończenie darmowy kieliszek wina na trawienie:) Uhmmm

 Uhm mniaaam!

Decydujemy się na ponowną wizytę w Starym Gradzie. To miejsce nas urzekło najbardziej.
Znowu krążę po uliczkach. Już spokojniej. Już nie szaleję z aparatem. Po prostu chodzę i po prostu jestem. Myślę, że dobrze jest móc być w mieście, które nas urzekło więcej niż raz.
Nad miastem krąży burza. Robi się chłodniej. Postanawiamy powoli wracać. Jedziemy. Nie mamy daleko, ale jednak troszku się jedzie tymi zakrętaskami. Burza jedzie z nami niestety. Ja się zasadniczo boję burzy a już najbardziej w górach. Wprowadzam nerwową atmosfere. Kiedy się boje jestem opryskliwa. jak mały piesek co ze strachu szczeka. Się błyska i grzmi. Mąż chce szybko dojechać na miejsce. Ma za sobą jedną burzową przygodę w Chorwacji sprzed 10 lat kiedy to w burzy spadały kamienie przed maskę samochodu. Myślę, że trochę się tego wspomnienia lęka. Droga mi się dłuży. To jest naprawdę bliziutko a mi się wydaje, że nie ma podróż końca. W końcu jest Dubovica następnie Zarace a potem powinna być Milna. No gdzie ta Milna! Nie ma jej i nie ma! Za to burza jest i owszem. W końcu jest zjazd. Jest camping. Oddycham z ulgą. Na plaży w domku plażowym jakaś impreza. Błyska się i grzmi. Widok piękny. Już się tak nie boję kiedy widzę, że inni mają luz. Gorzej, że bardzo mocno wieje. Postanawiamy przestawić auto tak żeby osłaniało namiot od podmuchów. Trochę pomaga, ale w nocy wiatr zmienia kierunek i już nas nic nie chroni. Namiot trzepoce, morskie fale walą o brzeg. Jakoś śpimy...właściwie w tą ostatnią noc na wyspie śpimy dobrze i śnimy pięknie:)

Do zobaczenia wkrótce.