"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

środa, 2 października 2013

Wyprawy ciąg dalszy. Zmieniamy miejsce i jedziemy...

Piątek 6.09

Ostatni poranek w Kastel Stari.

Rano budzi mnie mąż z zapytaniem ile zamierzam jeszcze spać. Otwieram oko i w obliczu godziny 8 rano stwierdzam, że jeszcze godzinkę pośpię. Małżon czuję się już dobrze i postanawia udać się do pobliskiego mechanika. Coś mu od wczoraj nie gra w autku. Jakiś kabelek czy coś się urwał. Ja tam się nie znam. Oczywiście już nie śpię. Wstaje i czekam na wieści. Wraca foczka ze zlutowanym kabelkiem. Bez tego kabelka foczka nie miała napędu, a jak tak bez napędu!
Miły pan mechanik za robotę wziął 50 zwierzątek chorwackich i kazał wrócić w razie gdyby coś jednak było nie teges. Pakujemy cały nasz dobytek płacimy (155kun za noc 2 os, namiot i autko) i jedziemy. Już po chwili okazuje się, że jednak nadal coś nie teges i wracamy do pana mechanika. Kabelek jest za krótki trzeba go przedłużyć. Kręci się już trzech panów wokół foczki. Niepokojące jest ta ilość mechaników. Czekamy na schodkach. Foczka z otwartą paszczą,  panowie grzebią w jej odchłani.

 Foczka  z otwartą paszczą.

  Mąż już całkiem zdrów, polazł do sklepiku i przytargał trzy butelki napojów, plus jakieś batoniki. Musi przecież nadrobić okres jedzeniowej posuchy. Czekamy, robi się skwarnie. W końcu zrobione. Pan porażająco podobny do Fisza (młodego Waglewskiego) radzi by po powrocie do kraju wymienić to coś. Porozumiewamy się w języku angielskim. Mąż poliglot trochę w suahili, ja milczę wymownie:)
Grunt, że autko zdrowe (i mąż). Płacić już nic nie musimy. Mąż leci do sklepu po 4 piwka. Polskim zwyczajem nie ma nic za darmo! panowie mechanicy cieszą się podarku bardzo.
Szczęśliwi ruszamy dalej. 

Kierunek Drvernik. Jedziemy, jedziemy. Mijamy Omis, wbijamy się w Makarską i zaczynają się widoki! Mąż się mnie pyta dlaczego ja go zatargałam  do jakiegoś Kastel Stari, a nie od razu tu? Potem się jednak reflektuje, że tam jakoś przebolał te dwa dni w toalecie. Przy tych widokach bardziej by go bolało:)


 No to mamy pierwsze widoczki.
 Ze mną i beze mnie.

Poruszamy się dalej wybrzeżem, robiąc przystanek na śniadanko (zimne tosty z rana). 

Aż dojeżdżamy do Drvenika. Stajemy w niewielkiej kolejce aut, kupuje dwa bilety (2x140k) i chwilę później jesteśmy już na promie. Pogoda piękna więc wylegamy podziwiać widoki (chciałam dodać kilka filmików ale te, które są dłuższe niestety nie chcą się zamieścić buu)

 Naprawdę płyniemy na wyspę?
 HVAR! HVAR! Zaraz będzie HVAR!

Płyniemy, płyniemy. Po pół godzinie lądujemy w Sucuraju w sznurze aut ruszamy słynną hvarską drogą. Myślałam, że zanim ruszymy zatrzymamy się na parkingu i ustalimy gdzie chcemy jechać. Dwa znane z licznych poleceń i opisów mi pola do wyboru. Każde w innym miejscu. Jedno w części dzikiej wyspy, drugie w tej cywilizowanej. Nie ma czasu na dywagacje. Trzeba jechać. Już na samym początku na tej wesołej wcale nie krętej drodze wyprzedzają nas dwa auta. Polskie rejestracje. Śpieszy im kutwa! Jakiś czas potem jadący z naprzeciwka samochód (nasi) spycha nas z drogi. Na szczęście to jeszcze nie były przepaście. To nic, że na samym początku tej jedynie słusznej (faktycznie jedynej) drogi widniał znak zakazujący wyprzedzania przez 70km. Co ja nie dam rady! Ja Polak!


Jedziemy. Przypominają mi się wszystkie przeczytane na forum relacje. I te,  w których czuć rozczarowanie, że tylko takie coś, że się ktoś spodziewał naczytawszy wcześniej prawdziwego koszmaru i takie mocno przerażone. Mi bliżej do tych przerażonych. Ja niestety ten model człowieczy typu: panikarz. Zwyczajnie się boję i tyle. Przez chwile jedziemy od osłoniętej strony i nie jest nawet tak źle. Robię filmiki ku pamięci. Im bardziej się wspinamy tym ja się bardziej boję. Teraz jedziemy już od strony przepaści. Przestaję robić filmiki, choć myślę sobie teraz to powinnam je robić. Jak zginiemy pozostanie po nas przynajmniej to:) 


 Nie to, że nie ufam w mężowskie umiejętności. Kierowca na pokładzie najlepszy z możliwych. Ten strach, który mnie opanowuje jest poza mną, jest poza wszelkimi argumentami. Robi się nerwowo, bo ciągle mówię mężowi, że ma zwolnić i uważać. Robię więc coś najgorszego co można zrobić. Wkurwiam kierowcę! Staram się milczeć. On jedzie sprawnie, ale to nie on jest od strony przepaści i to nie on widzi to co ja. Owszem są jakieś widoki (tak grzeszę słowem „jakieś”), ale ja ich nie bardzo widzę, bo staram się mówiąc kolokwialnie nie zesrać w galoty:) To ja widzę te ostre, nieregularne krawędzie od strony tych widoków. Przez chwilę jedziemy za miejscowym samochodem. Widać, że zna tu każdy zakręt. Czuje się bezpieczniej. Niestety zostawia nas w pierwszej napotkanej miejscowości. Potem znowu jedziemy pierwsi. Za nami nikogo, przed nami nikogo. Jakoś lepiej czułam się w sznurku samochodów. Za to kierowcy jedzie się pewnie lepiej. Mijają kolejne kilometry. Jest duży fragment ładniejszej drogi (ja ją dopiero zauważam w drodze powrotnej), potem znowu gorsza. Staram się cieszyć oczy widokami (staram się. Dobrze powiedziane).  
Przez to, że nie ustaliliśmy wcześniej gdzie jedziemy kiedy dojeżdżamy do pierwszych drogowskazów kierunek Hvar (cywilizacja) czy tunel Pitve (prowadzący w dzicz) robi się nerwowo. Krzyczymy na siebie. Każe zjechać z drogi. Zatrzymujemy się na parkingu obok pola namiotowego w Jelsie. Mąż się wkurza bo nie wie po co. Dobrze mu się jechało a ja mu zatrzymywać się każe! No ale trzeba ustalić żeby nie tamować ruchu kiedy dojedziemy do faktycznego rozwidlenia. Nic nie ustalamy bo jesteśmy na siebie po prostu źli i głodni. Ja optowałam żeby usiąść, napić się herbaty i zjeść i potem na spokojnie jechać. Mąż chce już po prostu być gdzieś na miejscu. To on dzierży kierownicę w ręku więc on decyduje. Jedziemy. Jest rozwidlenie. Cywilizacja, kamienne miasteczka, czy dzicz, skały i diabelskie drogi? Tyle dobrego nagadałam o tej Jagodnej, że mąż decyduje się na dzicz (mi już wszystko jedno). Jedziemy. Jest tunel.

 Tunel Pitve. To zdjęcie z internetu. Mam filmik, ale niestety nie mogę go wrzucić.
 

 Po tej sucurajskiej drodze nie robi na mnie wrażenia. Ale dojazd do niego, albo zjazd już robi. Wiem, że jeśli Jagodna to nie będzie żadnych nocnych wycieczek do miasta. Może dla tych co tu 2 tygodnie siedzą jest to fajna przygoda.  Ale ja siebie nie widzę w nocy wracającej tymi drogami. Zwłaszcza z moją tendencją do histerii drogowej. Zapada mądra decyzja. Część pobytu (w planie 5 dni) w Jagodnej druga część obok Hvaru. Oddycham z ulgą. Jednak zobaczę te wszystkie miasteczka, o których czytałam. Sprawdzam jeszcze na forum jak jechać dalej i w końcu jesteśmy w Jagodnej. Jest i camping zaraz za tabliczką. Ostry zjazd w dół. Pierwsze wrażenie dla mnie dość niepokojące. Nie chcę tu utknąć na trzy dni! No ale nic to stało się już tu jesteśmy (gwoli ścisłości nie będę potem żałować ani minuty spędzonej tutaj). Po dłużej chwili znajdujemy miejsce. Wszystkie fajne miejscówki zajęte. Rozbijamy się obok przemiłych rodaków. Nasze miejsce średnie, ale oni nam mówią, że jutro już jadą i możemy rano przejąć ich miejscówkę. Żeby było śmieszniej oni cztery dni temu też się zatrzymali w tym miejscu, w którym my i miłe Niemki rozbite obok też na drugi dzień już jechały i miejsce się zwalniało. Tak więc się tradycja dopełniła. Kwaterka przejściowa. Szkoda, że my jej nie przekazaliśmy dalej nikomu. Rozbijamy się tak byle było na tą jedną noc.

To nie jest jeszcze ten domek. My tu tylko doczekujemy rana. Doczekujemy śpiąc wyśmienicie:)

 Trochę rozmawiamy z naszymi sąsiadami. Tymczasem zapada ciemność. I jest to ciemność totalna. Camping nie jest oświetlony. Tylko w strategicznych miejscach są latarnie. Zwiedzam kiepskiej jakości trzy damskie toalety. Tylko tyle na całość? Dwa prysznice bez światła, bez możliwości położenia szamponu, bez wieszaka. Kafelki są i owszem, ale po zamknięciu drzwi jest bardzo klaustrofobicznie. Nie wiem gdzie położyć ręcznik. Nie ma możliwości nawet przewieszenia przez drzwi czy coś.  Nie sprawia to dobrego wrażenia niestety. Ja nie muszę mieć luksusów, ale jednak światło by się przydało. Na szczęście przy recepcji spotykamy miłego rodaka, który na dzień dobry poleca mi nowe sanitariaty nieopodal budynku recepcji. Kilka toalet nowych i czystych. Kwestia prysznica jeszcze mnie męczy. Jeden dzień mogę się nie wykąpać, no ale jutro już by wypadało. Po południu dnia następnego odkrywam, że w rzędzie drzwi w budynku wc kryją się dwa prysznice! Nie mają oznakowania więc myślałam, że to kibelki. Fajne prysznice. Nie ma żadnej półki ani wieszaka, ale to się da jakoś rozwiązać:)
Mało ludzi. Odnoszę wrażenie, że nie wszyscy wiedzą o tych sanitariatach. Trzeba do nich ich iść pod górkę koniecznie ze światłem. Nie polecam schodzenia z góry  w mokrych japonkach!
A tymczasem zapada noc totalna!
 Latarka czołówka przydaję się wyśmienicie! Jak to dobrze, że ją mam ze sobą. To był długi dzień kładziemy się spać:)

sobota 7.09/ niedziela 8.09

Raniutko słyszymy jak nasi sąsiedzi się pakują. Oni już kończą swoją przygodę z Chorwacją. Jadą do domku. My cieszymy się, że przed nami jeszcze tyyyle dni:))
Przenosimy namiot i mamy najpiękniejszą miejscówkę na świecie! Widok z okna cudny. Do tego kwaterka jest bardzo funkcjonalna. Prawie jak w domku. 



Plaża przypisana do pola pod naszym namiotem dokładnie. Trzeba na nią zejść betonową drogą w dół. Jest trochę ludzi ale to nie szkodzi.



Sobotę i niedziele spędzamy leniwie. Kąpiemy się (woda raczej zimnawa), pływamy na materacu (mężowski już umarł). Z materaca widzę nasz stolik i wietrzący się na płocie (to ogrodzenie chroniące przed przepaścią) śpiwór.


 Na obiady jemy pyszne breję i makaron z pesto (rany jakie to dobre!), na śniadanie jemy tosty (rany jakie to dobre!). 



Słyszycie te cykady? My już tu ich nawet nie słyszeliśmy. Zaczynały rano kończyły wieczorem:)

Dbam o nasze gospodarstwo domowe. Sprytnie organizuje przestrzeń zastaną i wymyślam różne udogodnienia.



Zupełnie odwrotnie niż w domku. Tu uwielbiam myć nawet naczynia. Uwielbiam ten moment kiedy anektujemy miejsce i rozwieszamy sznurek, przyczepiamy kolorowymi klamerkami (to moje pierwsze klamerki w życiu) ręczniory i mokre majty. To znak, że to nasze miejsce. My tu mieszkamy! 
 Cudownie się zasypia przy wtórze szumu fal. I to świeże powietrze! Obok stacjonują chyba Niemcy. Nic o nich nie wiemy, bowiem mieszkają w dużym busie, który pełni fantastyczną naturalną ścianę. W niedziele wyjadą i wprowadzą się następni Niemcy. Uciekną o brzasku:)) Nie ruszamy się nigdzie. Zastygamy w bezruchu.  No nie tak do końca w bezruchu...

  
Nie. To co mam na głowie to nie jest abażur! To kapelutek z Hiszpanii:) Sprawdza się cudownie. Wzruszam się sama sobą patrząc na to zdjęcie w abażurze:) A właściwie na całą serię zdjęć dokumentującą historię jak to Papryczka walczyła z nagłymi falami. Bardzo chciałam być uwieczniona na materacyku jak się unoszę. Nie przewidziałam jednak zmiany wiatru i fal. Ale idę...Mąż siedzi na górze przy namiocie i specjalnym obiektywem cyka moje poczynania krok po kroku. A kroczę dzielnie...


Oj co to za nieprzewidziane okoliczności wodne?

 Oj się nie da wdrapać na materac. Siadłam z nagła...

 No dobra. Po kolejnych próbach zakończonych na pupie poddaje się. Idę na nogach...

 Zawisnę sobie tak po prostu. A majtnę jeszcze nóżką. Może się wdrapie. Nie?
  No to nie. Tak sobie będę wisieć. A co mi tam!:)


 Spostrzegawczy czytelnicy zauważą, że na tym zdjęciu poniżej jest już spokojniejsza woda, a ja mam inne majty. Takie szortowate, co to za duże nieco się na mnie okazały.  Cierpliwy fotomąż jakiś czas później ponowił próbę uwiecznienia małżonki na metarycku. Jak widać z powodzeniem.
 

Tak wspominałam wybraliśmy opcje bezruch. Nie był to rzecz jasna bezruch totalny. Trzeba było coś jeść (na przykład pyszny makaron z pesto), trzeba było chodzić na plaże. To już coś nieprawdaż? . No czasem ręką sobie machnę. Odpłynę sobie jak mnie zawieję zbyt blisko brzegu. Woda nie jest zbyt ciepła i tutaj niestety. Chwała więc materacykowi!


 Zaległam w oddali:)
 

 Samotna wyprawa na plaże. Jest późne popołudnie. Robi się powoli pustawo.
 Czysta woda, zimna woda.
 I doczkałam się. Tylko ja, woda i puściutka plaża.

Pewnie dookoła są piękne zatoczki, ale byliśmy konsekwentni i przez te trzy dni nie odpalaliśmy nawet autka. Nóg też nie Tylko mały spacer na pobliskie wzgórza winne. Trafiliśmy na przebrzydły zaprawdę zachód słońca.


Ja też zaczynam wypoczywać w 100%. Nigdzie mnie nie gna. W końcu przestaję mi drążyć w głowie taki mały upierdliwiec, który wiecznie nadawał: "siedzisz w miejscu, nie zwiedzasz, a za rogiem może jest jeszcze piękniej..." no i co z tego? Może i jest. Ja jestem tu i teraz i nic więcej mnie nie interesuje! Ufff. Po prostu reset. Zasadniczo nie drzemikuje w ciągu dnia. Tu raz mi się zdarzyła na tym legowisku nie tyle drzemeczka co sen najgłębszy z możliwych. (Ja pierdziele znowu to samo. Z niewiadomych powodów co jakiś czas zmienia się w tekście czcionka i ni cholery nie da się tego zmienić)

 Prawda, że niezły dizajn mebla typu kanapa. I znów idealnie wykorzystaliśmy przestrzeń darowaną przez naturę. 

"Czarnobyl" Francesco Cataluccio na wakacjach.

Zdarzyło mi się nawet zażyć lektury popołudniowej (to zaraz przed tym zanim zmógł mnie sen). Największa potrzeba jednak dopadała mnie wieczorem. Bo co tu robić od tej 20 kiedy ciemności egipskie a tyle wieczora przede mną. I znów latarka czołówka okazała się bardzo przydatna.

Do zobaczenia wkrótce...

7 komentarzy:

  1. Fajnie opisujesz te wasze wakacje. Dawkuję sobie i czuję ten urlopowy powiew, zwłaszcza że w kilku opisywanych miejscach byłam.
    (Niezłe nogi ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A gdzie byłaś? Opowiedz. Teraz, zaraz, już!
      Nogi niezłe gdzie? gdzie?
      Ja mam nogi jak dziecko. Wygląda to tak: niby łydka, KOLANO! niby udo. Niby łydka zyskuje bardzo przy rozpłaszczeniu tak jak na materacyku. O wtedy to ja mam nogi, że hoho!
      Krótko mówiąc dałaś się nabrać?:))

      Usuń
    2. O gustach się nie dyskutuje, a komplementów się nie odrzuca. Moja droga :)
      A wiesz, miałam przejrzeć albumy ze zdjęciami, żeby sobie przypomnieć, ale wiadomo - czasubrak, oraz kto by sobie chciał przypomnieć jak wyglądał w kostiumie kąpielowym lata temu (w sensie, że lepiej niż teraz ;)
      Ale zasadniczo cała trasa od Splitu po wyspy obok Hvaru jakby znajoma ;)

      Usuń
    3. Od Zagrrzebia, wybrzeżem do Splitu i Hvaru, tak miałam na myśli.

      Usuń
  2. Tej drogi śmierci to wam zazdroszczę. Uwielbiam takie mobilne wyzwania ;) Chyba mam jakieś tendencje samobójcze czy coś...
    Miło się czyta w wirze pracy te Twoje wspomnienia z przymrużeniem oka pisane.
    Czekam na cd.!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj ja dziękuje bardzo. Chociaż w drodze powrotnej już nie wydawała mi się taka straszna i pewnie jeśli zdarzy nam się odwiedzić Hvar ponownie nie będzie już tak strasznie. Ja jestem straszna boi dupa niestety. Dobrze, że mój małżon to świetny kierowca i nie dał się w dodatku wkręcić w moją paranoję. Cd już napisane i tak naprawdę najbardziej upierdliwie jest umieszczanie tych postów. Te zmiany czcionek, kolorów. Dzesus! Do "zobaczenia":)

      Usuń