czwartek 12.09
Poranek jak to bywa po wietrze piękny. Jemy śniadanko mając widok na wodę. Znów mi smutno opuszczać to miejsce. Za każdym razem boje się, że następne pole nie będzie już takie fajne. I za każdym razem moje obawy się nie sprawdzają. Po śniadanku pogoda zaczyna się zmieniać. Tak nagle jak to tylko możliwe w pobliżu gór. Ekspresowo by zdążyć przed ulewą zwijamy nasz dobytek. Rach ciach i gotowe. Jako, że pada suszę głowę suszarką w namiocie siedząc. Myślę, że jestem jedyną osobą w promieniu co najmniej 100km, która w ciepłej Chorwacji suszy głowę suszarką! No, ale co pośpiech był, mokro i wcale nie aż tak ciepło w owym momencie:).
Ostatnie mycie zębów na wyspie już w dużym deszczu. Ruszamy. Pada. Co tam pada leje! Zaczyna mnie boleć głowa jak zwykle przy tak nagłej zmianie pogody. Fizycznie czuje jak spada ciśnienie. Ałć! Przed nami droga powrotna do Sucuraja. Jej wspomnienie mnie lekko mrozi. Jedziemy. Na szczęście wracamy już nie od strony przepaści ufff. Droga nie wydaje mi się już taka straszna. Nawet się dziwuje czego się tak bałam. Próbuje zrobić jakieś zdjęcie ale kierowca zasłania mi widok. Nie mam więc żadnego widoczku z wyspy. Jadąc do ze strachu okazuje się nie zrobiłam żadnego sensownego. Jedziemy sprawnie. Bardzo pada więc staramy się nie pędzić.
Na chwile się rozpogadza. Ale tylko na chwile bo już w samym Sucuraju leje równo. Przed nami sznur samochodów. Biegnę kupić bilet i liczę samochody. Na prom mieści się 30 aut. Nasze jest 31. Zaczyna błyskać i grzmieć (dobrze, że nie na drodze). Mąż zostawił autko i poszedł na kawę do pobliskiej kafejki. Zatrzymuje się w niej przemiła para. Polacy. Nie załapali się na poprzedni prom. Kwitną w mokrym Sucuraju już od ponad godziny. Gadamy, gadamy. Bardzo fajni ludzie. Trzeba się żegnać. Prom już jest. Kolejne auta znikają w promowej paszczy. Burza jest już nad nami. No jest niefajnie. Czy się załapiemy? 30 auto wjeżdża na pokład. Bramka się zamyka. Patrzymy błagalnie w oczy panu sprawdzającemu bilety. Macha ręką.
Możemy wjechać. Ledwo się mieścimy. Ufff. Burza się nasila. Nie płyniemy. Pewnie czekamy aż trochę przejdzie. W końcu odpływamy w kierunku lądu. Papa do zobaczenia wyspo Hvar!
Podróż mija nam w przyjemnym towarzystwie, bo spotykamy na mokrym pokładzie naszą polską parę z Warszawy.
Koło się prawie zamknęło, bo my też tak jak oni 1,5h temu byliśmy ostatnim autem z tą różnicą, że my zostaliśmy ostatnim rzutem na taśmie władowani na prom. To już kolejna para, którą spotykamy na swej podróżniczej drodze, która kończy swoją przygodę z Chorwacją i po raz kolejny cieszymy się, że to jeszcze nie nasz czas. My jeszcze w planie mamy kilka dni przeznaczone na dolną część kraju. W Drverniku czeka na nas słoneczko. Niemrawe ono jednak, często chowa się za ciężkimi, wiszącymi nad górami chmurzyskami. Widok to dziwny. Taki brak słońca. Popaduje. Czyżby "niespodziewany koniec lata"? Oj oby nie! Znów mijamy widoki Riwiery Makarskiej. Jedziemy. Czasem słońce czasem deszcz. Mijamy granice państwa. Nie przyglądają się naszym dokumentom po stronie chorwackiej. Zielona Karta ich nie interesuje ani trochę. Po kilkunastu minutach jazdy przez Bośnię i Hercegowinę wracamy do Cro. Mijamy drogowskazy na Mostar. Trochę mi przykro, bo też był w planie. No cóż wszystkiego mieć nie można. Zostanie na następny raz:)
Im niżej tym cieplej i słonecznej. Późnym popołudniem mijamy tabliczkę Orasac. W tej miejscowości 12km od Dubrovnika położonej zamierzamy się zatrzymać na zachwalanym campingu "Pod Maslinom". Miasteczko wita nas dużym zachmurzeniem. Zbiera się na deszcz.
Wjeżdżamy autkiem na teren campingu i starym zwyczajem najpierw chcemy się rozejrzeć. Coś tam próbujemy mówić w języku Inglisz z elementami suahili, ale ten manewr okazuje się zupełnie bez sensu, bowiem miła pani, która nas przyjmuje i oprowadza świetnie się z nami dogaduje w mieszance polsko-chorwackiej. Wybuchowa ta mieszanka i bardzo smaczna. Wskazuje nam świetną miejscówkę w niedużej odległości od sanitariatów rewelacyjnych zresztą. Nie szukamy niczego dalej. Jest coś dziwnego, innego w tym miejscu. Po dłużej chwili już wiem co mi nie gra. Na tym polu panuje cisza! Nie słychać wszędobylskich i występujących w głośnych ilościach na innych campingach cykad. Widocznie nie rezydują w drzewkach typu: drzewo oliwne, od którego pochodzi nazwa campingu. Nasza "kwaterka" jest cudownie zacieniona. W tym dniu zacienienie owe nie ma większego znaczenia, bowiem zacienienie mamy całego nieba, ale przydaje się na przyszłość.
No nie powiem się zbiera i zbiera i zbiera i bach poszło!
Zaczyna padać, a potem lać. Przeczekujemy w autku. Po krótkim acz gwałtownym deszczu się lekko rozpogadza. Rozbijamy szybciutko (jesteśmy mistrzami już w tej czynności) obozowisko w obawie przed kolejnym deszczem. Jest pochmurno ale do końca dnia (którego pozostało już nam niewiele) już nie pada. Idę rozejrzeć się po campingu. Ma on swój ciąg dalszy i taki widok, że przez chwilę żałuje, że jednak się nie rzuciliśmy okiem na całość i nie wybraliśmy miejsca bliżej tego widoku. Potem już nie żałujemy. Nasza kwaterka jest osłonięta od innych mieszkańców i wchodzi się do niej przez murek z wejściem. Znów troszkę jak w domu. No właśnie zastanawiałam się dlaczego tak bardzo mi się podoba mieszkanie pod namiotem (abstrahując, że to czas urlopu w takim miejscu, to co ma się nie podobać!). Mi się nie tylko podoba takie życie, ja się w tym odnajduje wyśmienicie. Dbam o nasze gospodarstwa domowe, zdarza mi się nawet zamiatać przed wejściem! Kiedy ostatni raz zamiatałam w domu? yyyy
I doszłam już teraz po czasie, już w domku do takiej konkluzji oto, że takie mieszkanie w namiocie to taka trochę zabawa w dom. Jak byłam mała często bawiliśmy się z kuzynem w taki właśnie dom (pewnie wy też). Krzesła i koce i jest dom. Trzeba było jakoś zorganizować przestrzeń. Tak by było jak najbardziej funkcjonalnie. Ja się przez dwa tygodnie bawiłam właśnie w taki dom. Z tym, że nie był on z krzeseł i kocy, a ja jestem już dużą dziewczynką. Podoba mi się ta moja teoria:)
Jemy kolejną słoikową breje.
Nie zamierzamy się już nigdzie ruszać. Jesteśmy zmęczeni. Jest już ciemno. Znów przydaje się czołówka. Pole nie jest najlepiej oświetlone. Resztę wieczoru spędzamy w "barze", w którym występuje wi-fi. To chyba najlepszy dostęp dotychczas. Wpisujesz hasło i po godzinie następne i możesz korzystać ile tylko chcesz. Mam wrażenie, że dół Chorwacji opanowali Niemcy w zdwojonej jeszcze liczebności. Jest ich pełno. Na pięć stolików trzy niemieckie. Dwa stoliki polskie. W ogóle nas nie słychać za to naszych zachodnich sąsiadów nie da się nie zauważyć. Obok siedzi młoda, nastoletnia parka Niemców. Dziewczynie nie zamyka się buzia (chciałoby się rzecz gęba! ale chcę być poprawna politycznie). Gada jak najęta do tego mówi głośno i sepleni. Mam ochotę ją wystrzelić w kosmos. To chyba jakiś najazd. Ewakuujemy się więc czem prędzej. Atmosfera na campingu rodzinna. Podobnie jak Bilusie w Kastel Stari ludzie się witają rano i ciągle do siebie uśmiechają:) Idziemy spać. Jak zwykle śpi mi się cudownie. Nie ma to jak świeże powietrze. Nie słychać tu szumu morza niestety. I to jedyny malutki minusik tego campingu.
Poranek jak to bywa po wietrze piękny. Jemy śniadanko mając widok na wodę. Znów mi smutno opuszczać to miejsce. Za każdym razem boje się, że następne pole nie będzie już takie fajne. I za każdym razem moje obawy się nie sprawdzają. Po śniadanku pogoda zaczyna się zmieniać. Tak nagle jak to tylko możliwe w pobliżu gór. Ekspresowo by zdążyć przed ulewą zwijamy nasz dobytek. Rach ciach i gotowe. Jako, że pada suszę głowę suszarką w namiocie siedząc. Myślę, że jestem jedyną osobą w promieniu co najmniej 100km, która w ciepłej Chorwacji suszy głowę suszarką! No, ale co pośpiech był, mokro i wcale nie aż tak ciepło w owym momencie:).
Widok na pole namiotowe sprzed sanitariatów. Mokro i smutno jakoś tak.
No nie powiem padało!
Ostatnim rzutem...
Podróż mija nam w przyjemnym towarzystwie, bo spotykamy na mokrym pokładzie naszą polską parę z Warszawy.
Wszędzie można spotkać fajnych ludzi. Ci okazali się baaardzo sympatyczni.
Im niżej tym cieplej i słonecznej. Późnym popołudniem mijamy tabliczkę Orasac. W tej miejscowości 12km od Dubrovnika położonej zamierzamy się zatrzymać na zachwalanym campingu "Pod Maslinom". Miasteczko wita nas dużym zachmurzeniem. Zbiera się na deszcz.
Najlepszy camping na świecie. Jeszcze tego nie wiemy, ale wewnętrzne oko przeczuwa.
No nie powiem się zbiera i zbiera i zbiera i bach poszło!
Widok ogólny na kwaterkę. I ten murek symbolicznie odgradzający nas od reszty.
Domek w pełnym świetle dnia następnego.
Perfekcyjna Pani Domu!! Korone dla niej! Korone!
I doszłam już teraz po czasie, już w domku do takiej konkluzji oto, że takie mieszkanie w namiocie to taka trochę zabawa w dom. Jak byłam mała często bawiliśmy się z kuzynem w taki właśnie dom (pewnie wy też). Krzesła i koce i jest dom. Trzeba było jakoś zorganizować przestrzeń. Tak by było jak najbardziej funkcjonalnie. Ja się przez dwa tygodnie bawiłam właśnie w taki dom. Z tym, że nie był on z krzeseł i kocy, a ja jestem już dużą dziewczynką. Podoba mi się ta moja teoria:)
Jemy kolejną słoikową breje.
Krupnik z woreczka okazał się nadspodziewanie smaczny. W środku chleb, który natychmiast należało zjeść. Bo potem to już nie bardzo:)
piątek 13.09
Trzynastego wszystko zdarzyć się może...nic się złego nie zdarzyło. Dobry, spokojny dzionek. Po śniadanku zamierzmy rozejrzeć się po okolicy. Jedziemy w jedną stronę, mijamy widoczki, ale żadnych fajnych miejsc do połażenia nie odnajdujemy.
W poszukiwaniu miasteczek uroczych. Nie ma miasteczek są widoczki takie oto z ulicy prawie:)
ooo takie
Pobliski Zaton mnie nie kręci. Same apartamenta. Jedziemy więc do miejscowości przed Orasacem. W oddali majaczy wieża kościelna.
Liczę na jakieś miasteczko urocze. Odnajdujemy jednak tylko zejście na plaże. Idziemy i idziemy. Jest skwar. To pierwszy raz kiedy wyłoniliśmy się z pola przed wieczorem. Chwilę na niej wypoczywamy. To jest najbrzydsza plaża, którą dotychczas widzieliśmy. Betonowa, jakaś taka blee. Teraz jak patrzę na zdjęcia tego miejsca wydaje mi się ono śliczne. Tam nawet te mało atrakcyjne miejskie plaże wychodzą ładnie na zdjęciach.
Ta plaża tylko udaję ładną. Naprawdę jest obskurna. To brzydula przebrana za piękność.
Plaża betonowa, pomost betonowy i dziwne ruinki.
Wracamy na pole. Jemy obiadek i leniuchujemy. Wieczorkiem wybieramy się do Dubrovnika. Wcześniej korzystając z informacji forumowych dokładnie obczytuje relację o niepłatnym parkingu. Coś kojarzę, że był taki wątek. Jedziemy. Pogoda niesprecyzowana. To już zdaję się taki czas kiedy wieczory robią się zimnawe. Ja czuła na zimno, straszny zmarzluch ze mnie więc mąż w plecaczku targa cieplejsze rzeczy do ubrania. Bez problemu dzięki wskazówkom trafiamy na parking. Trochę idziemy w dół schodkami i po jakiś 15 minutach dochodzimy do starego miasta. Jest przed 19 mury okazują się już zamknięte. To się nawet dobrze składa. Dzisiejszy wieczór spędzimy na łażeniu po nocnym mieście. Na mury pojedziemy sobie jutro. Mamy przecież tak blisko. Od Dubrovnika dzieli nas dosłownie kilka minut jazdy autkiem. A znając patent na bezpłatny parking nie musimy się o nic martwić. To kolejny dobry wybór campingu. Nie chodzi o to by jechać do jakiegoś miejsca kilka godzin, zrobić kilka kroków pędem bo przecież trzeba wrócić jeszcze. Mamy totalny luuuuz. Dubrovnik mnie oczarowuje. Jest cu-do-wny! Wymazałabym troszku turystów żeby mi w kadry nie włazili, ale jak już są to trudno. Jest mi tak dobrze, że nie zwracam na te przewalające się wycieczki specjalnie uwagi.
Fascynują nas te wystrojone paniusie na wielkich szpilach. Są niesamowite jak tak suną nogą za nogą po tym wyślizganym przez miliony nóg, wyglądającym jak po deszczu, bardzo śliskim kamiennym bruku. Patrzymy na nie z mieszanką współczucia i jednak podziwu. To wielka sztuka tak się nie wyrżnąć na twarz. Źle by taki upadek zrobił wizerunkowi tych wystrojonych pań:)
Trzynastego wszystko zdarzyć się może...nic się złego nie zdarzyło. Dobry, spokojny dzionek. Po śniadanku zamierzmy rozejrzeć się po okolicy. Jedziemy w jedną stronę, mijamy widoczki, ale żadnych fajnych miejsc do połażenia nie odnajdujemy.
W poszukiwaniu miasteczek uroczych. Nie ma miasteczek są widoczki takie oto z ulicy prawie:)
ooo takie
Widoczek z dekoracją dodatkową zawiśniętą malowniczo
na płotku.
Pobliski Zaton mnie nie kręci. Same apartamenta. Jedziemy więc do miejscowości przed Orasacem. W oddali majaczy wieża kościelna.
Ot i centrum miasteczka. Gdzieś musi być chyba ciąg dalszy? Czy nie?
Ta plaża tylko udaję ładną. Naprawdę jest obskurna. To brzydula przebrana za piękność.
Plaża betonowa, pomost betonowy i dziwne ruinki.
Ja wiem, że może nie widać, ale my tu naprawdę jesteśmy umęczeni tym upałem!
Fascynują nas te wystrojone paniusie na wielkich szpilach. Są niesamowite jak tak suną nogą za nogą po tym wyślizganym przez miliony nóg, wyglądającym jak po deszczu, bardzo śliskim kamiennym bruku. Patrzymy na nie z mieszanką współczucia i jednak podziwu. To wielka sztuka tak się nie wyrżnąć na twarz. Źle by taki upadek zrobił wizerunkowi tych wystrojonych pań:)
Można tak wędrować i wędrować!
Łazikujemy tu i tam. Zapada zmrok, nad miastem latają setki ptaków. Słychać je wszędzie. To magia miejsca. Robię filmiki. Mąż uwiecznia mnie taką na zdjęciach i się ze mnie śmieje. A ja wiem, że te filmiki będą miały za chwilę wielką moc przypominania. Trochę ciężko się je ogląda, bo ciągle są w ruchu (wszak i ja się poruszałam je nagrywając), ale słychać na nich dźwięki miasta. Ptaki, rozmowy w obcym języku. Zdjęcia nie są w stanie oddać tego klimatu. A ja nie mogę umieścić póki co filmików na blogu, bo są za duże. Buu.
I o to chodzi i o to chodzi żeby można było sobie tak siedzieć kiedy się ma ochotę. Siedzieć i gapić na ludzi. Nawet godzinę:)
Idziemy wzdłuż murów i trafiamy do knajpki na skałach. Zachód słońca. Oglądamy ten spektakl i idziemy dalej. Jesteśmy już w uliczkach. Czadzieje zupełnie. Gdzie nie wejdę tam mały cud. Widzę piękne wejście jak do kościoła. Wejście to okazuje się wejściem do klatki. No nieee.
podwórko i wejście niepozorne
Mija mnie pan z zakupami. Życie się toczy w domach i na uliczkach. Między kamienicami i wzdłuż wisi pranie. Dużo prania. To moje ulubione kadry. Założę folder poświęcony zdjęciom z praniem w tle:)Przy głównej bramie koncert jazzowy. Taki chorwacki Luis Amstrong. I ten cudny klarnecik! mrrr
Łazimy, łazimy aż głodniejmy. Od ostatniej knajpianej potrawy minęło kilka dni więc możemy sobie pozwolić na jakieś jedzonko. Oczywiście za murami. Nieopodal tuż koło przystanku autobusowego odnajdujemy knajpkę. Miała być pizza na pół, ale już dzierżąc w dłoni menu mąż decyduje, że on chce lazanie. Ja się wściekam, bo w takiej sytuacji ja muszę też zamówić oddzielne danie. Ze złością decyduje się na spaghetti gorgonzola. Picia być nie miało, bowiem całą butlę wody mamy w plecaku. Mąż szaleje, ja zła. Takie to są dylematy podróżników zmuszonych jednak uważać na wydatki. Jedzonko okazuje się pyszne i przestaje się wściekać:) Umawiamy się na zaś, że jeżeli w danym dniu robimy zakupy spożywcze w sklepie/markecie nie jemy już na mieście. Staramy się zjeść to co mamy w "domku". Na mieście jemy wtedy kiedy nie robimy zakupów sklepowych. Taka minimalizacja kosztów. Okej. Czas wracać na pole. Jesteśmy zmęczeni. Przed nami wspinaczka do samochodu. Nie jest tak źle. Idziemy dziarsko noga za nogą. Trochę się gubimy bo mylimy wejście na schodki ale w porę zawracamy i trafiamy bez problemu na parking. Droga powrotna zajmuje nam góra 15 minut. Może nawet mniej. Cudnie i powabnie. Foczka czeka na nas stęskniona. Sprawnie, dobrymi drogami wracamy do namiotku. Chrrr chrrr śpimy smakowicie:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz