"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

niedziela, 29 grudnia 2013

"Domowe melodie" łamane na domowo-drogowe perypetie:)

Witajcie.
Dawno mnie tu nie było. Oj dawno nie licząc relacji z Chorwacji, którą czy ktoś ją czyta czy nie zamierzam dokończyć. Zwłaszcza, że zostały mi tylko dwa odcinki. Ale póki co krótka przerwa na coś innego. Wykorzystam do cna sobotę w pracy (to zdaje się ostatnie dni mojej wolności w miejscu dotychczasowym). Tym bardziej trzeba korzystać! No nie?:) Post musiał swoje odczekać. Tydzień sobie poleżakował i może wyruszyć w świat.

Chcę się z Wami podzielić historią mikołajkową. Mikołaj w niej nie wystąpi, ale za to rzecz się działa 6.12.2013, czyli w dniu, w którym grzeczne dzieci zostają obdarowane przez pana w czerwonym kubraczku. My wraz z mężem z okazji mikołajek obdarowaliśmy się wzajemnie biletami na koncert. I tak byśmy się nimi obdarowali czy mikołajki czy nie mikołajki ale to już jest szczegół (acz godny odnotowania). Decyzja o wyprawie do pobliskiego miasta na koncert koncertowa była podwójnie, bowiem podjęta została w radosnym uniesieniu tydzień wcześniej podczas podrygów na Indios Bravos. Jogi babu jedziemy:)

Jaki koncert?
Domowe melodie
Gdzie?
Gorzów Wielkopolski (trochę ponad 100km od ZG), godzina 19.30
osoby dramatu?
Ja, mąż i dwójka znajomych
środek transportu?
nasze autko Ford Focus zwane czule Foczką



 Odcinek pierwszy pt. "Perypetie przedwyjazdowe"


I owszem się pojawiły. Ja w szale podejmując decyzję, że jedziemy zapomniałam, że tydzień zakończony mikołajkowym dniem jest w moim grafiku tygodniem drugiej zmiany, czyli praca do godziny 19. W mojej świadomości był zaledwie środek listopada więc wydawało mi się, że do szóstego grudnia jeszcze szmat czasu a nie tydzień. A więc trza się z kimś zamienić na ten jeden dzionek. Trzy osoby do wyboru. Mam podstawy do obaw o zamianę, bowiem dwie osoby się od razu wykluczyły. Jeden kolega w owy piątek odbiera dzień za pracującą sobotę, a drugi nie może bo jego żonka pracująca w tej samej biblio ma drugą zmianę, więc on z dzieckiem w domku być musi. Pozostał ulubiony kolega Bogumił. Po obgadaniu się udało. Cieszę się bardzo, bo ryzyko odmowy ze względu na żonę i dzieci (też się muszą wymieniać) było duże a ja już miałam wizję, że zakupione szybko bilety się zmarnują. Do tego miały jechać z nami jeszcze dwie osoby więc niemożność mojego wyjazdu zblokowałaby i ich, bo przecież solidarnie małżon też by zrezygnował. Wisi więc na mnie odium odpowiedzialności. 
Grafik zamieniony. Ja na pierwszą zmianę do 16.00 Bogumiłcio na drugą. Teraz tylko trzeba zgłosić to kierownictwu, którego akurat drugi dzień nie ma. Dzień przed okazuje się, że o ile Bogumił może przyjść na drugą to ja na pierwszą zmianę zaraz po drugiej przyjść nie mogę, bo idiotyczna doba pracownicza się zgadzać nie będzie. Tak od sierpnia jest ona zniesiona, ale u nas jeszcze obowiązuje więc wielka kicha. Na szczęście mam jedną sobotę pracującą do odebrania, którą sobie specjalnie zostawiłam na czas świąteczny. A trzeba Wam wiedzieć, że bardzo muszę oszczędzać dni urlopowe, bowiem od stycznia znów będę musiała sobie zbierać urlop miesiąc po miesiącu (kolejne zastępstwo za inną osobę, więc powtarza się dokładnie to samo co dwa lata temu. Ech odechciewa się wszystkiego!). Chcę wejść w 2014 rok z tymi dwoma chociaż dniami, które mi pozostały a nie tak na goło. Zatem rozumiecie jak ważny był dla mnie ten jeden uciułany dzień wolny niezależny od urlopu. Wyjścia nie było. Jeśli chcę jechać muszę teraz go wykorzystać. Trudno. I tak niespodziewanie czwartek stał się ostatnim dniem pracy w owym tygodniu. Zaczynam się nawet z tego cieszyć, w końcu przedłużony weekend mi się zrobił i nie muszę się martwić jak wstanę raniutko po całym tygodniu chodzenia do pracy na 11 (wiadomo, że ja śpię wtedy ile fabryka dała.).
Wracam po 19.00 w czwartek do domciu ciesząc się na spanie piątkowe i wolny dzionek. Czyli na luzaczku, nie trzeba jechać prawie prosto z pracy do Gorzowa. Nawet fajnie wyszło.
Koniec perypetii przedwyjazdowych:)

Odcinek drugi pt. "Fajny piątek w radosnym oczekiwaniu i z nieoczekiwanym finałem".

W piątek sobie wstaaałam, obejrzałam w pieleszach ze dwa odcinki nowych Chirurgów, jeden Mad Mena, wysłuchałam w spokoju Muzycznej Poczty UKF. Słowem mały raj!
Już wiemy, że jedziemy sami. Nasi znajomi zrezygnowali. Mamy wiec w zapasie dwa wolne bilety. Jeden już dziewczyna zaklepała na fejsie. Mamy się spotkać przed koncertem. Info o drugim wolnym pojawia się na facebooku wydarzenia.
A za oknem szaleję sobie Orkan. U nas nie tak mocny (ta Zielona Góra jest jakoś chroniona przed przygodami pogodowymi). Koleżanka zdycha na migrenę, druga też cierpi z powodu wiatru a ja nadworna meteopatka czuję się świetnie!:) Plan jest taki żeby wyruszyć sobie na spokojnie tak o godzinie 16 no o 17 najpóźniej. Trzeba brać wzgląd na drogi. Nie wiemy jaki będzie ich stan. Po 15 idę się szykować. Umyłam głowę, powylegiwałam się w wannie słuchając rzecz jasna Domowych melodii i zabieram się do wychodzenia. Taka czyściutka zawieszam się nad wanną w celu wytarcia stopy zanim ją postawie na dywaniku. I nie wiem o co kaman, czy podniosłam się zbyt gwałtownie czy co, ale zaczyna mi się kręcić strasznie w głowie, pocę się i mnie mdli. No nic zdarza się. Ciśnienie mi w wyniku gwałtownego ruchu uderzyło do głowy myślę sobie. Zaraz przejdzie. Dużym wysiłkiem tak jak stoję wczołguje się do łóżka. Leże. Wszystko mi się w środku telepie. Wiecie taki dygot wewnętrzny. Serduszko nie może się zdecydować czy robić pukpukpuk czy może puuuuuk....puuuuuk...puuuuk. No fajnie nie jest. Próbuje wstać i trochę się ubrać. Niedobrze mi i zawroty. Każda próba przyjęcia pozycji mniej horyzontalnej kończy się szybkim powrotem na poduchy. Zimno mi i ciepło zarazem. Obiad stoi i stygnie. Jedzenie? No chyba żartujesz?! No nic to myślę sobie jest chwila po 16 do górnej granicy godziny 17 wyznaczonej na wyjazd jeszcze jest trochę czasu. Może przejdzie. Leże i cierpię. Już wiem, że jeżeli mi nie przejdzie nie ma mowy by wstać z łóżka o podróży i o zabawie na koncercie nie wspominając. Jak tak leże i mija 17 nie jest mi już nawet bardzo przykro, bo kiedy leżę błogość czuje i nie cierpię tak bardzo, więc jest to stan bardzo pożądany. Po 17 podejmujemy decyzję, że ostatecznie nie jedziemy.  Ja nawet zaczynam sobie racjonalizować, że pogoda taka niepewna to może to i lepiej, oraz wymyślać że może to znak od losu/opatrzoności/dobrych duszków bla bla bla. W czasie, w którym wmuszam w siebie kanapkę z dżemem mąż umieszcza na fejsie info, że ma 3 bilety do sprzedania. Dziewczyna, z którą się umówiliśmy została już poinformowana. Bardzo mnie stresowało, że sprawimy jej taki zawód. Na szczęście można ten bilet przesłać mailem, a ona go sobie wydrukuje. Ufff. Nikt nie będzie rozczarowany (oprócz nas rzecz jasna) a i resztę biletów będziemy mogli  w ten sam sposób sprzedać. Niech ktoś się cieszy. Dawno już wyprzedany jest koncert więc taka ilość wolnych biletów to nie bagatela.



W prognozie pogody powiedziano, że zmienił się kierunek wiatru i przechodzą fronty wtórne, które są jeszcze gorsze od tych pierwszych- w tym upatruje przyczyny mojego zaniemożenia tak nagłego. A tymczasem  zjadłam kanapkę, zażyłam mocną tabletkę na ból głowy, który oczywiście musiał dołączyć do objawów i...i tak jakoś w okolicy 17.45 nagle poczułam się dużo lepiej! Oj jaka to zmiana jest diametralna! W momencie kiedy podejmuje próbę pionizacji żeby sprawdzić jak to faktycznie jest,  mąż odbiera telefon od osoby chętnej na te trzy bilety. Patrzy na mnie wymownie i odbywa dość absurdalną rozmowę z panią, że mu się żona właśnie podźwignęła i nie wiemy czy czasem nie pojedziemy i że jak się nie odezwiemy do 18 to znaczy, żem podźwignięta ostatecznie. Ja w pionie czuję się nawet nieźle. No nie fantastycznie ale w porównaniu do wcześniejszego stanu wręcz bosko. Zapada szybka decyzja jedziemy! W czasie kiedy myję zęby szczoteczką elektryczną i wolnych rąk nie mam mąż mnie ubiera. Każda sekunda jest teraz na wagę złota...

Odcinek trzeci pt. "Jedziemy, jedziemy nikt i nic nas nie powstrzyma..."

Wybiegamy z domu punkt 18.00.  Mamy 1,5 godziny wiec jest szansa (jeśli droga będzie ok) ten dystans pokonać z małym poślizgiem tylko. Karmimy foczkę (że też wcześniej nie można było tego załatwić), przebijamy się przez miasto i tak o 18.15 jesteśmy w trasie. Autostrada. Ech czemuż taka krótka! Korzystamy z niej i prujemy. Rozsądnie oczywiście bo warunki średnie (acz w żaden sposób nie przypominające obrazków z reszty kraju). Jest duża szansa, że zdążymy. Tak myślimy dopóki nie znajdujemy się ponownie na zwykłej drodze. Tam na dzień dobry sznur tirów. Długi to sznur. Wleczemy się. Szansę z minuty na minute maleją. Na szczęście za kierownicą siedzi naprawdę dobry kierowca i udaję mu się krok po kroczku wyprzedzić wszystkie tiry. Znowu wzuwamy żółtą koszulką lidera. Prowadzimy peleton tirów by po kilku chwilach uciec im bardzo do przodu. Czujemy na dużych przestrzeniach jak mocno wieje. Ale dobrze jest. Droga super. Jest kilka minut po 19. Towarzyszy nam w podróży rzecz jasna Trójeczka i Lista Przebojów.
Mijamy Skwierzynę. GSP oświadcza, że do celu pozostało 26 km jest około 19.15, Spóźnimy się może z 10/15 minut. Radujemy się a ja mam cichą nadzieję, że może koncert będzie miał małą obsówkę i całkiem będziemy na czas. Czuję się ok choć nie jakoś świetnie. Zaczynam czuć głód. I nagle...i nagle KOREK! Wielki korek. Pierwszy ślad po Ksawciu. Chwilę czekamy. Mija kilka minut. Mąż pyta się pana przed nami czy jest jakiś objazd i sprawdza jak wygląda sytuacja. Nie ma szans. Jakiś tir stoi w poprzek drogi prawie. Decydujemy się na objazd przez Murzynowo.


 Cofamy się i wjeżdżamy na drogę lokalną. Och lokalna ona ze wszech miar!  Na początku ostrzeżenie, że droga w bardzo złym stanie technicznym i nakaz jazdy 40km/h. Choćbyśmy chcieli szybciej się nie da.

 Pamiętajcie, że jest ciemno! Baardzo ciemno.

 Mijamy jakieś opuszczone wsie. Droga wąska, chyba nawet bez asfaltu. Jakieś stare przejście kolejowe oznakowane czaszkami. Trochę jak z filmu grozy. Po jednej stronie woda, po drugiej skarpa wysoka z dwoma domami w oddali o ślepych oknach. Dalej pytamy ludzi po drodze bo wierzyć nam się nie chce, że w pobliżu w miarę dużego miasta są jeszcze takie drogi przez zapadłe wsie. Tak ta droga nas do Gorzowa zawiedzie. Okeeeej. Już dawno minęła godzina rozpoczęcia koncertu. Wiadomości w Trójce. Minęła 20. No co jedziemy co mamy robić. Już się nie wycofamy przecież. Jest tabliczka. Miasto. Trochę krążmy. Jest. Dzielnica taka, że nie pomyślałabym, że może się tu znajdować jakaś sala koncertowa. Wpadamy do szatni. Pan ochroniarz oświeca mnie, że niestety nie było opóźnienia. Siadamy w sali. Jest godzina 20.20. Kończy się numer ("Tak dali") i...


 ...i wokalistka oświadcza, że pora na finał. Spoglądamy na siebie z mężem i zaczynamy się śmiać. Na finał mój ukochany numer "Północ".


 Rozpływam się i staram nie myśleć o tym co straciliśmy. Publiczność pragnie "Zbyszka". Justyna zakłada czapę zajączka/króliczka i śpiewa. Jest szał totalny. Owacje na stojąco. Krzyki i wrzaski.

 To fragment innego koncertu, ale w Gorzowie ludzkość była w takim samym szale.

 Atmosfera kontrastuje z nastrojem miejsca. Sala z krzesłami, ze sceną na podwyższeniu i świeczki. Bardzo tu klimatycznie. W końcu to nie jest knajpa, ani klasyczna sala koncertowa. Po "Zbyszku" "Grażka" i jeszcze większy szał. To już są bisy. Ludzkość w amoku normalnie. Udziela nam się ich obłęd. Chłoniemy zachłannie każdą minutę tego 20 minutowego wydarzenia. Na dobranoc nowy numer. Cudowny. O 20.53 z dokładnością co do minuty koncert się kończy. Mąż przynosi mi na pocieszenie zakupioną  przed chwilą, przepięknie wydaną płytkę (wcześniej korzystałam youtube). 


 Ukradłam ze stronki Domowych zdjęcie. Łatwo do płyty dotrzeć, bowiem zamiast tradycyjnej folijki opakowana jest w papierową torebkę. Piękno tej płyty mnie rozwala!

Wychodzimy i o 21 siedzimy już w autku. Włączamy Trójkę i wracamy do domku. Nienasyceni kombinujemy czy aby może jutro nie pojechać do Kostrzyna. Też blisko, ale biletów rzecz jasna już brak więc ledwo wykluty, szalony plan upada. Głupawka na całego. Będziemy mogli opowiadać wnukom na stare lata: "pamiętasz kochanie ten nasz 20 minutowy koncert Domowych melodii? Pamiętam, pamiętam. To było boskie 20 minut!"
Po LP3 przerzucamy się na Domowe melodie. Mamy swój własny prywatny koncert w naszym autku. 

Jeden z moich ulubionych "Chłopak" niestety nie załapaliśmy się w tych 20 minutach.
 
Jedziemy powoli, nigdzie się nie spiesząc i o 23 lądujemy w domku. Cała wyprawa zamknęła się w pięciu godzinach hihi.  Przed snem oglądam wieści z kraju i wierzyć mi się nie chcę, że zaledwie o jedno województwo dalej ludzkość stoi dwunastą godzinę w korku, śniegi, zamiecie, wiatr. Brrrr! Normalnie dwa światy. Jakby w województwie lubuskim była inna pora roku, a w ZG to już w ogóle. Jedynie wiatr mocny acz nie groźny bardzo.

Reasumując: warto było się organizować, zabiegać o ten 20 minutowy koncert. Po stokroć warto. Przygoda była? Była! Więc jest dobrze:)


 Dziękuje pięknie za uwagę!:)