"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

środa, 30 listopada 2011

Andrzejuuu, Andrzejuuu- wszystkim Andrzejom zyczenia składam:)


Andrzeju, Andrzeju, Andrzejuuu rety, rety jeju!

Kocham Joanne Kołaczkowską. Kocham Joannę Kołaczkowską w każdym wydaniu, także jako postać z serialu improwizowanego "Spadkobiercy", gdzie wciela się w postać Dorin. W nie lada towarzystwie się wciela, bo i Artur Andrus i Robert Górski się też tam wcielają.  Pomysłodawcą jest Darek Kamys inaczej Kamol kiedyś Kabaret Potem, teraz wraz z Kołaczkowską, Majerem i Pietschiem współtworzący kabaret Hrabi:)
A sam serial jak nazwa wskazuje jest czystą improwizacją i założenia ma być parodią oper mydlanych:)
Zarysowana jest akcja w każdym odcinku, aktorzy wiedzą tylko z kim mają rozmawiać i jak ma się zakończyć scena. Reszta to żywioł. Często żywioł nieokiełznany:) 
Stałe są postaci w serialu występujące. Tak więc jest głowa rodziny Johnatan Owens (Andrus), jego dzieci George (Górski), Billy (Wójcik) i Dorin (Kołaczkowska) i matka Jonathana, a babcia dzieci Maria Czubaszek.
Jak to w dobrej operze mydlanej bywa Jonathan ma swojego odwiecznego wroga Franka Dealaya (Rewers), a właściwie ma dwóch wrogów bo jeszcze Johna McPhersona (Bartłoczyk). Stałymi postaciami w serialu jest jeszcze przyjaciel rodziny, oraz doktor. Moi ulubieńcy to Kołaczkowska, Andrus i Górski. To co ta trójka wyprawia czasem na scenie, to tego ludzkim głosem nie da opowiedzieć:)
Wisienką na torcie każdego odcinka jest pojawienie się gościa, który dopiero na scenie dowiaduje się kogo ma grać.

W święto Andrzejów niechaj będzie solenizant gościem.
Panie i panowie Andrzej Poniedzielski


Goście bywają różni. Jedni sobie radzą lepiej, drudzy gorzej. Dla mnie mistrzowski odcinek to ten ze Stanisławem Tymem i ten, w którym pojawia się Wojciech Mann- sama myśl o tym wywołuje wielki uśmiech na twarzy.
Różne niespodziewane sytuacje się mogą zadziać w czasie trwania odcinka. Nigdy nie wiadomo:)

o serialu:

Kilka sezonów jest już za nami. Odcinki można oglądać na TV4 (czekam na nowy sezon), a na Comedy Central mogę sobie oglądać powtórki.
Kto nie zna niechaj chyżo się zapoznaję, a kto zna, ten wie:)))

Acha dziś przypadają ponoć urodziny Jana Himilsbacha. Ponoć, bo w metryce stoi data 31 listopada. To bardzo ciekawa data, data widmo:)
Nie wiadomo czy to pani w urzędzie się pomyliła, czy to tato małego Janka stracił w ferworze wydarzeń orientację w czasoprzestrzeni:))

niezapomniany duet. Kochane Chłopaki!:)


Moja ulubiona anegdotka o Himilsbachu:


W hotelu, gdzie dzielił pokój ze znawcą antyku, poetą, Mieczysławem Jastrunem:
- "Ustalmy: szczamy do umywalki czy nie?".

piątek, 25 listopada 2011

Stosiki biblioteczne zaległe i takiez same lupy antykwaryczne i pierwsza trójkowa licytacja, znak ze ida swieta, ida swieta...:)

Bezrobotna jestem, bidulek ze mnie, ale ciułać, kombinować (jak za dzieciaka) to ja umiem. Księgarnie omijam szerokim łukiem, ale na książki z antykwariatu, od czasu do czasu mnie jeszcze stać. I jakaż radość kiedy za niewielkie pieniądze uda mi się wyszperać jakąś nową książeczkę. Jasne, że mogę także szperać w stosach książek umieszczonych w koszach w księgarni Matras. Znalazłoby się tam kilka godnych uwagi tytułów. Ale cóż to za atrakcja upolować książkę jedną z wielu takich samych egzemplarzy? W polowaniu w antykwariacie dodatkową atrakcją jest właśnie świadomość, że książka jest jedna i ja jestem jedna i tak się zgrałyśmy w czasie, że się odnalazłyśmy:) Tak samo mam z ciuchami z second. Nie chodzi tylko o ciuch sam w sobie, ale o łup, o fuks:) 
Pewnie dlatego to takie uzależniające:) Niewątpliwie.
Tyle tytułem wstępu. W antykwariacie byłam w ostatnim czasie (no może trochę dalej niż ostatnim) dwa razy, w bibliotece tyleż samo. Raz w filii i raz w głównej w ramach wymiany kilku przeczytanych na 3 nowe:)

Tak więc proszę bardzo: antykwariat nr 1


11 tytułów z serii Gazety Wyborczej. Nie można było kupić pojedynczo, tylko w pakiecie. Powiem tylko, że każda ze sztuk z osobna kosztowała mnie ok 6,50zł:))
No ale dajcie mi palec, a  będę chciała i rękę! Świadomie nie zbierałam tej kolekcji. I jak nie miałam żadnego tytułu, to nie miałam i żalu nie było. Oczywiście jak już teraz mam 1/4 kolekcji chciałoby się więcej. Niektóre tytuły bym wymieniła na inne. Najbardziej mi żal Kundery i jego Żartu
:( 
I tu apel. Może ktoś z Was ma dodatkowy egzemplarz, albo ma tak po prostu i serce mu wcale szybciej nie bije? Widzicie jak to jest. Wiecznie coś!

Antykwariat nr 2


W ogóle nie powinnam wtedy tam wchodzić, ale weszłam no i trudno:)
Na fotelu siedzą sobie:

1)"Marina" Carlos Ruiz Zafon (nic jeszcze nie czytałam tego autora) może książeczka za 10zł będzie zachętą?
2)"Życie miłosne" Zeruya Shalev- 8zł. Dużo dobrego słyszałam o książkach tej autorki. Ostrzyłam na nie zęby:)
3)"Pokój Jakuba" Virginia Woolf- 8zł. Tak pięknie wydanej książki nie można zostawić takiej bezpańskiej w antykwariacie!

Biblioteka nr 1 pod tytułem filia osiedlowa:



Biblioteka nr 2 pod tytułem biblioteka główna:



Dziś małe święto. Pierwsza trójkowa licytacja znak, że idą święta, idą święta...i premiera nowego Karpia! Za świętami nie przepadam, ale dzięki Trójeczce, dzięki Kubusiowej licytacji ten czas przedświąteczny jest dla mnie magiczny.Bardziej magiczny od samych Świąt:) Kocham ten czas. Kocham ten czas kiedy udaje się wylicytować jakiś przedmiot za piękne pieniążki. Wzruszam się za każdym razem kiedy mogę wysłuchać historii rodzin prowadzących Rodzinne Domy Dziecka, wysłuchać tego co się zmieniło od czasu kiedy Święty Mikołaj przyszedł z pomocą. Aj jak cudnie:) Czasem wystarczy mała zmiana (np. nowy komputer do ćwiczeń logopedycznych), żeby nastąpiła ta duża zmiana...zmiana na lepsze:)
No Kubuś Strzyczkowski. Nie wyobrażam sobie żeby licytacje miał prowadzić ktoś inny. Absolutnie!


W pierwszej licytacji słuchacze licytują:


1)Od Wojciecha Waglewskiego gitara z podpisami muzyków Męskiego grania! Gościem jest pan Wojciech przez całą audycję i rzeczona gita w użyciu jest:) 
Słuchacz właśnie zaproponował chęć kupna kostki do gry za 3.000zł, a pan Wojciech poszedł na ten układ:) Gitara poszła za 40.000zł!! Śliczna kwota:)
2)Od Janusza Gajosa audiobook "Kubuś Puchatek" (3CD-czyta Gajos) wraz z biografią pana Janusza (z autografem)!-poszło za 8.500zł
Czytałam książkę. Sympatyczna:)

3)Od Kayah portret namalowany przez fana-poszło 1700zł 


4)Od Mai Włoszczowskiej koszulkę rowerową z autografem-poszła za 5.950zł


5)Od Eduarda Mendozy kolekcja sześciu książek. Każda z autografem pisarza! -poszło za 6.666zł!:)) diabelska kwota hihi
Czytam teraz tą w kolorze czerwonym. To moje pierwsze spotkanie z autorem. Jest śmiesznie!

 Za każdym razem jest mi przykro, żem bidulek i że nie mogę się dołączyć do licytacji, ale to nic, bo zawsze mogę wysłać sms o treści POMOC na numer 7545 . Pieniążki uzyskane drogą licytacji i z sms-ów trafią do Fundacji Świętego Mikołaja, na dzieciaki:) Serce rośnie i łezka wzruszenia się w oku kręci:)


PODSUMOWANIE PIERWSZEJ TRÓJKOWEJ LICYTACJI:


za wylicytowane przedmioty- 65.816zł
smsy-54.000zł


No czyż to nie jest piękne? jest:)


A 28.11 do sklepów trafi kolejna płyta świąteczna "Idą Święta 5" z Karpiem 2011, oraz z piosenkami wykonanymi przez laureatów Mateuszów tj. Lao Che, Raz Dwa Trzy, Anny Marii Jopek, Wojciecha Młynarskiego...


Więcej o akcji: http://www.polskieradio.pl/102


To nasza rodzinna świąteczna tradycją (świecka), że zamiast ryby karpia na stole pyszni się rokrocznie nowa edycja płyty z Karpiem w wykonaniu Przyjaciół Karpia:) Może trochę być problem z wgryzieniem się w nią, ale za to jak piękna gra!
Tradycja karpiowa została ustanowiona w 2008 roku. Pierwsza płyta nam umknęła widocznie:)


Już po premierze Karpia 2011. Jestem nieco rozczarowana:( Po kilku odsłuchaniach się oswoję, ale to chyba najsłabszy Karp w wykonaniu redaktorów i przyjaciół Trójki. Szkoda!
Na szczęście na płycie nr 3 są wszystkie Karpie od pierwszego, do tego z 2009 roku. Już nie trzeba grzebać w kilku kasetach (których zresztą nie mam gdzie odsłuchać), żeby znaleźć przeze mnie nagrane Karpie. Wystarczy włączyć CD i można odsłuchać wszystkie po kolei, a te ulubione po dwa razy przynajmniej:)


A 11 lat temu było tak. Taki był pierwszy Karp
Usłyszeć od Piotra Kaczkowskiego "wszystkiego dobrego" bezcenne, i łezka mi się w oku kręci.
Nie jest to mój ulubiony Karp (mój ulubiony, to ten w którym występuje łoś, co biegnie), ale jest pierwszy, pierwszy i jedyny taki:)


A dziś jeszcze jest jedno święto- Miś pluszowy ma swoje święto, dziś jest Dzień Pluszowego Misia, Światowy w dodatku:)
Wszystkim misiom dużym i małym i tym nowym, puchatym i tym starszym z oklapniętym uszkiem, bez oka, z urwaną łapą, że się posłużę cytatem: wszystkiego dobrego! (pan Piotr nie będzie miał chyba nic przeciwko)
W domu naszym mieszka tylko jeden miś. Miś Ryszard, a wiadomo, że wszystkie Ryśki to fajne chłopaki są:)


Miś Ryś:)
"Pan ma relaks":)
No już się nie wstydź Rysiek:)

A jutro? a jutro uczta muzyczna. Koncert Katarzyny Groniec "Pin- up Princess"

:)))
Miłego wieczoru piątkowego. 
P.S Żeby nie było, że mi tak dobrze w życiu jest, to właśnie zapchał nam się kibel! Mąż walczy. Zapowiada się gówniany wieczór?

wtorek, 22 listopada 2011

"Hanemann" Stefana Chwina, czyli jak na kartach ksiazki oddac pamiec ludziom, miejscom i przedmiotom...



Moi drodzy jestem w kłopocie czytelniczym. Jestem w kłopocie czytelniczym, ponieważ po odkryciu prozy Stefana Chwina i po przeczytaniu jego "Hanemanna" każda następna książka po którą sięgnęłam i którą przeczytałam (a kilka poległo jeszcze zanim się zaczęło) nie jest w stanie mnie zadowolić. Wszystko co czytam wydaje mi się nie tak dobrze napisane, nie tak ciekawie opowiedziane, bez magii w jaką obfitują odkrycia czytelnicze. A Stefan Chwin takim odkryciem literackim jest! NIEZAPRZECZALNIE:)


Ty, który wchodzisz żegnaj się z nadzieją, że to będzie klasyczna recenzja książki, wszak ja takich pisać nie umiem:)


Tytułowy Hanemann to Niemiec, który jako jeden z niewielu Niemców pozostał po zakończeniu II wojny światowej w swoim domu. On się nigdzie nie przeniósł, jego dom się nie przeniósł w żadne inne miejsce, a jednak Hanemannowi, który nie ruszył się ani na krok przyszło żyć w innym mieście niż przed rokiem 1945. Niby w tym samym, a jednak obcym. Zmienił się nieco krajobraz na bardziej zniszczony i smutny, zmienili się zupełnie sąsiedzi ci dalsi i ci bliżsi, zmienił się język jakim nowi przybyli z tobołami ludzie się posługiwali, nazwa ulicy, na której mieszkał Hanemann z Lessingstarsse zmieniła się na Grottgera. No i zmieniła się nazwa miasta z Danzig na Gdańsk.
Większość mieszkańców Danzig uciekła, w Gdańsku pozostało niewielu.
 Niechaj rodzinna Grimmerów będzie reprezentantem dawnych mieszkańców miasta:


Dom rodziny Grimmer. Oliwa, ul. Wita Stwosza 1 (Oliva Kronprinzenalle 1)

Na plaży w Jelitkowie.

 Między tymi nielicznymi, którzy nie uciekli znalazł się właśnie Hanemann. Co go powstrzymało przed ucieczką? Dramat, który stał się jego udziałem niedługi czas wcześniej? 
Dość, że zdecydował się pozostać, dość, że zamieszkał z obcymi, nowo przybyłymi zza Buga, z Polski Centralnej ludźmi. Wielokrotnie dawano mu do zrozumienia, że jest zbędny, że Niemiec nie jest potrzebny Polakom na ich ziemiach. On jednak niezrażony pozostaje. To jego dom, ziemia przodków.
Jego nowymi sąsiadami na Grottgera 17 została między innymi rodzina narratora, który po latach szuka informacji o samym Hanemannie. Mama, tato z chłopcem w wieku szkolnym Piotrem. Nie ma między nowymi mieszkańcami, a głównym bohaterem wielkiej zażyłości, ale nie ma też wrogości. Żyją sobie dwie nacje na jednej przestrzeni w zgodzie. Hanemann jest może i samotny, ale nie sam. Bardzo się wbrew pozorom Polakom przydaje. Jego odmienność i jego znajomość języka niemieckiego pozwala mu na zarabianie pieniążków. Odgrywa także niebagatelną rolę w rodzinie małego Piotra. Pojawiają się kolejne postaci, które zaludniają dom przy Grottgera 17. Hanka i chłopiec niemowa Adam...Nie ma sensu opisywać dalszej akcji, bo jakaś tam akcja się i owszem zarysowuje, ale magia tej książki leży w tym co niedopowiedziane, w nastroju, w chwili ulotnej...


Książka Chwina to nie tylko obraz przemian w mieście, które przestaje być Wolnym Miastem Gdańsk, zamieszkałym w dużej mierze przez Niemców, staje się miastem polskim, z którego nowe władze próbują zatrzeć ślady byłych mieszkańców. Chwin oddaje sprawiedliwość także przedmiotom, które zostały w opuszczonych w pośpiechu przez Niemców domach.
 Z ogromną czułością i sentymentem maluje ich obraz w dwóch rozdziałach "Rzeczy" (z którego cytaty zamieściłam we wcześniejszym poście) http://czarodziejskagoraksiazek.blogspot.com/2011/11/o-dwoch-spotkaniach-o-tym-przelotnym-co.html, oraz w rozdziale "Arystokracje i upadki"


"A rzeczy? Rzeczy zajmowały się tym co zawsze.Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z naszych spraw. Nie były po żadnej stronie. Cierpliwie oddawały się w nasze ręce. Pasowały do dłoni jak ulał albo wyślizgiwały się z palców, spadając z krzykiem na betonową posadzkę. Dopiero wtedy w błysku pękającej porcelany, w brzęku srebra, w trzasku szkła, budziły nas ze snu. Bo przecież naprawdę były niewidzialne. Któż pamiętał barwę powietrza , światło szkliwa, śpiew wysuwanych szuflad, wysokie brzmienie mahoniowych szaf."



"A potem przypomnienia. Jałowe polowania. Łowienie dotknięć i połysków zagubionych przez pamięć. I żal, że nie dość uwagi i serca. Że tylko przepływanie między, machinalne przestawianie, odstawianie, przecieranie-nic nadto. Żałosna niechęć? Niemądra pretensja? Że nie licząc się z naszym zmęczeniem domagały się czułej obecności naszych rąk. Zawsze nienasycone, gasnące pod warstwą sadzy i śniedzi?"


Przedmioty ulegające zapomnieniu, przedmioty nagle odżywające w pamięci umierającego człowieka, który próbuje sobie przypomnieć jak wyglądał ten mały świat zwany mieszkaniem w chwili przybycia nowego mieszkańca, w stare progi niemieckiego domu. Przebudzenia pamięci- nigdy na czas...


"Rzeczy, które kiedyś miały ciężar, porowatość, dotykalną gładkość, chłodną szklistość, zmieniały się w obłoki bez barwy. Miały tylko jedną stronę-jak księżyc. Rzadko bywały w pełni."


Wielu przedmiotom zostało dane nowe życie, kiedy z poniemieckiego domu zapomniane, odrzucone trafiają do starych antykwariatów, a potem do domu kolekcjonerów, ludzi ocalających stare przedmioty, którzy nadają znalezionym częściom czyjegoś życia nowe znaczenie.


I te zmiany statusu przedmiotów z tych bardzo potrzebnych, tych pięknie ozdabiających przestrzeń na zupełnie zbędne. To takie swoiste upadki, kiedy piękna makatka z gotyckim niemieckim napisem, niegdyś dumnie wisząca w kuchni po latach spadając z gwoździa pieczętuje swój smutny los zamieniając się w zwykła szmatę do podłogi.


"I upadki zawstydzające upokorzenia płótna i drewna, blachy i emalii"


"A cierpienia glazury? Martyrologie pękających kafelków? Dogasanie niklu na poręczach łóżek...Nocne spadanie dachówek, które dogorywały potem w sadzawce pod fontanną?"


"Hanemann" Chwina to książka idealna, to książka odkrycie, to książka, która łączy w sobie wszystko czego oczekuje od dobrej literatury. Tu każde słowo ma swój smak, w zdania się wchodzi i wyjść trudno, każdy akapit się trawi, czuje na języku. A jednocześnie czytanie nie sprawia trudności, jest to czysta przyjemność obcowania z tekstem. Akcja snuje się powolnością dawnych czasów, postaci zapadają głęboko w pamięć...no właśnie kluczowym  słowem określającym "Hanemanna" jest właśnie PAMIĘĆ! Pamięć ludzi, których wnuki i prawnuki żyją w innych miejscach na ziemi niż ich dziadowie, pamięć miejsc, których już nie ma...właśnie ta pamięć jest mi najbliższa, bo ja chcę pamiętać. Bez zbędnej histerii i martyrologii chcę pamiętać, bo dla każdego człowieka przymus opuszczenia miejsca, które traktował on jako swój dom, czy jest to Niemiec na zachodzie, czy jest to Polak na wschodzie jest każdorazowo wielkim dramatem. Jest częścią historii miasta.

Dlatego chcę pamiętać, że kuracjusze i wakacyjni bywalcy przybywali do miasta Zoppot


miastem zamykającym Trójmiasto była kiedyś Gdingen, a Gdańsk kiedyś był miastem Danzig. 


dawny Gdańsk
Gdańsk 1945
czy to ci, którzy odchodzą, czy przychodzą?

 Wrzeszcz nosił nazwę Langfur
 Jelitkowo to Glettkau
 Brzeźno-Brossen, nazwa dzielnicy Gdańska Oliwa brzmiała prawie tak samo, bo Oliva, i ta część miasta jest miejscem głównych wydarzeń w książce "Hanemann".




Park Oliwski-wyczytałam, że z domów z ulicy Grottgera jest widok na ten właśnie Park. Ciekawe jaki widok rozciągał się z nieistniejącej kamienicy na Grottgera 17, w której mieszkali bohaterowie książki? Jak zwykle przy czytaniu książek, których akcja dzieje się w dawnych czasach uruchomił się we mnie, w środku mały ludek, który z uporem maniaka przekopywał zdjęcia, fora w poszukiwaniu tego miejsca. Zarówno ja, jak i ten mały upierdliwy ludek wiedzieliśmy już, że ta konkretnie kamienica nie istnieje. Ale jak to nie istnieje kiedy widok na Google Earth po wpisaniu adresu przedstawia jakąś kamienicę! Jak bardzo starą nie wiem, bo widok jest z góry i nieco spłaszczony, dość nie wyraźny. Po tym spadzistym dachu doprawdy trudno mi cokolwiek określić. Więc co szukamy dalej! Zagadka nie daje mi spokoju, aż w końcu, na którymś z forów doczytuje się, że kamienica na Grottgera 17 faktycznie istnieje, pod tym adresem stoi budynek mieszkalny, ale wybudowany długi czas po wojnie.
Ale dlaczego nie mogę znaleźć starych zdjęć ulicy Grottgera? Bardzo mnie to smuci, bowiem mój nos detektywa nie daje mi spokoju. Bardzo chciałabym zobaczyć przynajmniej najbliższą okolicę, po której przemieszczali się bohaterowie książki:(
 Ja już tak mam. Każdy ma jakiejś swoje dziwactwa. Ja lubię umieszczać akcje książki w konkretnych miejscach. Taki mój fiś. Często gęsto przy czytaniu zagranicznych książek w zlokalizowaniu miejsca akcji pomaga stronka Google maps:) czasem nawet można znaleźć ulicę, na której dzieje się akcja, a czasem nawet i dom:)


Usprawiedliwieniem długości i dość mocno emocjonalnego charakteru wpisu jest fakt, że zakochałam się w pisaniu pana Chwina i zakochana jestem w Gdańsku, w ogóle w Trójmieście, ale w mieście Gdańsk szczególnie mocno. Uwielbiam starą architekturę domów w Oliwie, uwielbiam tą odmienność dzielnic miasta. To takie miasta w mieście. No i morze! Świadomość, że od morza dzieli mnie kilka przystanków tramwajem jest zaiste fascynująca!
 Pech chcę, że mieszkam 400km od tych miejsc, dlatego mogę bywać tam rzadko. Ale już dwa wakacyjne pobyty utwierdziły mnie w przekonaniu, że mój tato, który od ponad 30 lat rok w rok bywa w Gdańsku ma zupełną rację. Ja już rozumiem jego fisia. On też śledzi tropy literackie, a to Chwina ścieżkami Oliwy podrepczę, a to Huellego, czy Grassa po Wrzeszczu. 
Czyżbym słabość do Trójmiasta wyssała z mlekiem ojca?


I na zakończenie jeszcze jeden cytat:

"Przed laty wieczorami, gdy matka odkładała na półkę gruby tom, z którego odczytała właśnie kolejną baśń Grimmówa potem zgasiwszy światło wychodziła z pokoju, zawsze mu się zdawało, że litery zniecierpliwione wiecznym trwaniem w tych samych rzędach, złaknione przygody, tylko czekają by korzystając z ciemności, rozbiec się w głębi odłożonej książki, umknąć z akapitów, złączyć się w wesołe wieńce i czarne girlandy, spleść w nową opowieść, jakiej nigdy nie słyszało ludzkie ucho- więc rano jak najszybciej tylko mógł zdejmował książkę z półki i natychmiast ją otwierał, by przyłapać czarne znaczki na chwili nieobecności. Och gdyby choć raz, po nocnych odysejach nie zdążyły wrócić na puste stronę."


Ja bym nie chciała żeby z "Hanemanna" uciekł mi choć jeden akapit, choć jedno zdanie, jedno słowo...tam każda literka jest na swoim miejscu:)



Strony o Gdańsku:
http://www.dawnygdansk.pl/
http://sabaoth.infoserve.pl/danzig-online/
http://www.staraoliwa.pl/index.php?option=com_content&view=frontpage&Itemid=3


niedziela, 20 listopada 2011

Wróciłam, czyli o tym jak nie okazałam sie twardzielka i o moim nieudanym doswiadczeniu z praca...i garsc przyjemnosci z Tvp Kultura:)


Chwile mnie nie było, a nie było mnie, bo miałam mały wstręt do komputera i na samą myśl, że mam go odpalić, mam w jego świetlisty ekran spoglądać przyprawiał mnie o odruch wymiotny. Poważnie. 
Zadacie pewnie pytanie cóż takiego się musiało zadziać żeby nie mieć absolutnie ochoty na kontakt z narzędziem, które tak naprawdę sprawia mi wiele radości. Niby nic, a jednak.
Już wyjaśniam:

Otóż we wtorek (już prawie tydzień temu) dowiedziałam się, że w ten sam wtorek szwagier zaplanował dla mnie rozmowę o pracę. Domyślacie się, że on sam w miejscu tym pracuje i zrobił mi tak zwaną przysługę.
 Ładnie się ubrałam i pojechałam. Rozmowa przebiegła pozytywnie (pewnie ze względu na szwagra, nie oszukujmy się!) i w czwartek udałam się do pracy na tzw. dzień próbny (darmowy), nie jeden zresztą, bo miało ich być kilka. Nie frunęłam na skrzydłach radości, bo już po rozmowie wiedziałam, że cieszyć się za bardzo nie ma z czego. No, ale cóż bezrobotny nie marudzi i nie wybrzydza. Bezrobotny wybrzydzający jest społecznie nieakceptowalny.

Kilka słów o firmie. Otóż firma ta zajmuje się sprzedażą ubrań przez allegro i drogą telefoniczną i zadaniem moim (i jak się okazało pięciu innych ludzi) miała być obsługa maili, odpowiadanie na pytania, zamykanie aukcji itp, itd. Ci, którzy wystawiają coś na allegro, a potem sprzedają wiedzą jakie działania należy wykonać. Praca umiarkowanie fascynująca, ale mało uciążliwa. Praca jaką przez czas jakiś mogłabym spokojnie wykonywać.
Ale, ale żeby nie było tak pięknie to jest to praca, która wymaga ciągłego siedzenia przed komputerem i śledzenia tysięcy malutkich czarnych literek. I nawet ja z moimi zepsutymi oczami jestem w stanie przez 8 godzin dziennie oczy do takiego wysiłku zmobilizować, ale problem w tym, że 8 godzinny dzień pracy, to nie tam.
 W firmie, która miała być moim drugim domem:

a) dzień pracy trwa 10/11 godzin (od poniedziałku do piątku) 7-17, ale ja wynegocjowałam 8-18, bądź 9-19 (im wszystko jedno),

b) dniem pracującym jest także każda sobota (9-14), przy czym nie jest ona liczona jako nadgodziny, tylko mieści się w podstawowej płacy,

c) podstawowa płaca wynosi wesołe 1100 złotych, do tego przy 2 godzinach nadgodzin dziennie (tyle dobrego!) można sobie dorobić (obowiązkowo) jakieś 400 złotych. Więc WOW szał! Cieszmy się, że zarobić można 1500 złociszy.
W niektórych kręgach każda wypłata wyższa od tej najniższej krajowej jest już powodem do radości. No koń by się uśmiał, bo przy 220h godzinach w miesiącu wychodzi zawrotna kwota uwaga! 6,80 za godzinę. To zaledwie 50 groszy więcej od godzinowej stawki przy najniższej krajowej.
 A szef był taki z siebie dumny, że pozwala swoim pracownikom zarobić więcej!
NO CHORY KRAJ! Witamy w małych Chinach:(

No, ale co z tego? Nie ma pracy, nie ma kasy jest szansa na załapanie się, więc idę w ten czwartek. Rozumiecie już dlaczego nie lecę tam jak na skrzydłach, a raczej unoszę się ledwo co na obu przetrąconych. Wiem, że nie będzie mi łatwo, nawet jestem przekonana, że będzie mi bardzo ciężko, bo nigdy nie spędziłam przed komputerem aż tylu godzin. Jestem zaopatrzona w Ibuprom (w razie czego) i idę, podążam, jadę autobusem by znów chwilę po podążać.
W pokoju 5 osób wszyscy młodsi ode mnie, żadnej osoby w okularach (dość symptomatyczne). Ale za to czysto, ciepło i wygodne siedzisko. Po  moim wcześniejszym doświadczeniu zimnej hali fabrycznej jest to już szalenie pozytywny obrót spraw:)
 Po 2h szkolenia pracuje już sama.
Oczy mnie zaczynają zwyczajowo pobolewać po 3 godzinach (normalka myślę). W 5 godzinie, czyli w połowie dnia pracy
zaczynają mnie boleć oczy mocniej, zaczynam je mrużyć, wyszukanie dwóch kluczowych informacji z pośród innych wymaga ode mnie większego skupienia niż wcześniej. Słowem przestaje być fajnie, ale daję radę.  Nie pomagają przerwy, odwracanie głowy od kompa, w 7 godzinie, dokładnie o 16.17 w obliczu czekających mnie kolejnych 3 godzin zażywam 2 Ibupromy, ponieważ naturalną konsekwencją bólu oczu jest w moim wypadku zawsze ból głowy. Przy 8 godzinnym dniu pracy obeszłoby się bez tabletek. Jakoś bym te ostatnie 40 minut wytrzymała!
Tabletki rzecz jasna nie mają prawa zadziałać, bo i jak jeśli źródło bólu znajduje się nadal na wysokości moich oczu. W okolicy 17.00 jestem bliska omdlenia i zwrócenia herbaty na klawiaturę, jest mi na zmianę zimno i gorąco. Co rusz wychodzę na dwór. Już wiem, że nie dam rady! Nie dam rady choćbym nie wiem jak bardzo się starała, bo nie jest to kwestią mojej silnej woli. Niesamowity ból głowy i świdrujący ból prawego (tego słabszego) oka wyłącza mnie skutecznie z wyścigu o pracę. To była potyczka z góry przegrana. Ja to wiedziałam przecież, ale jednak jest mi przykro, bo chciałam być twardzielką!

 Twardzielką nie zostaję i idę do szefa zakomunikować mu, że muszę wyjść, że dłużej nie dam rady. Nie wiem jeszcze (tak mu mówię), czy to tylko tak w pierwszy dzień. Szefów jest dwóch rozmawiam z tym sympatycznym, sam nosi okulary. Mówi, że mnie rozumie. Dowiaduje się także, że poprzedniczka moja została zwolniona bo wiecznie wysyłała smsy, a oni to wiedzą bo mają wgląd w prace na wielkim telewizorze, który rejestruje każdy ruch pracownika. Faktycznie wszystko widać. Teraz już rozumiem dlaczego moi koledzy i koleżanki z pokoju tak rzadko, albo na tak krótko wstają z siedzisk, nie tylko dlatego, że są wygodne. Do tego w pokoju jest szpieg, który o wszystkim szefów informuje.
No dobra. Ostatecznie o 17.30 wychodzę.Reszta zostaję. Dziś pykają 11 godzinny dzień pracy.
 Drogę do domu muszę pokonać na nogach, ponieważ z tego końca świata dość trudno się autobusem wydostać. Ale jestem szczęśliwa, że nie muszę już patrzeć w monitor. Oddycham.
Ból męczy mnie cały wieczór, w nocy śpię z mokrym ręcznikiem na głowie. Jest fun!

W piątek jestem w pracy o 8 rano snując fantazję, że może jednak pozwolą mi pracować krócej, za tą najniższą stawkę, bo abstrahując od tych tych 10h jest nawet nieźle.
Moje fantazyje zostają rozwiane w południe. Szefostwo zaprasza mnie na rozmowę i dziękuje za współprace. 
Oni nie potrzebują pracownika na 8h, oni potrzebują małego robocika, z którego będą mogli wyciskać nawet 12h jeśli zajdzie taka potrzeba. Mam im ochotę powiedzieć, że praca za 6,80 za godzinę nie jest czymś wyjątkowo fantastycznym, że wykorzystują swoich pracowników, ale nie mogę, bo nie jestem tam anonimowa. Jestem szwagierką ich pracownika. Tak więc wychodzę. Smutno mi bo pękłam mój imbryczek ukochany, który wzięłam ze sobą żeby mnie jego zawartość (mate) ratowała. Pęknięta jak imbryczek, rozgoryczona (głównie dlatego, że nie mogę ich nazwać chińczykami) idę w cholerę.

Myślę sobie o tych ludziach, którzy tam zostali, którzy godzą się na wykorzystywanie, myślę sobie o tych wszystkich ludziach, którzy godzą się pracować ponad miarę, bo nie mają innego wyjścia. Przeraża mnie fakt, że to co kiedyś było jednak jakimś przegięciem (10h pracy codziennie i niepłatne soboty) teraz staje się po prostu normą. Boję się, że będzie jeszcze gorzej!
 I nikt mnie nie przekona, że takie ślęczenie po tyle godzin przed komputerem nawet jak się ma zdrowe oczy nie ma wpływu na ich kondycję, jest dla nich nieszkodliwe! Ludzie litości!

No i tak się skończyła moja przygoda z pracą przy komputerze. Na dłużej pierwszy raz weszłam na kompa wczoraj, ale po godzinie miałam już dość. Dziś też się długo zbierałam, ale postanowiłam się przełamać, bo tęsknie za Wami, tęsknie za blogowaniem:)
Miało być krótko, ale się musiałam pożalić:)

POZYTYWNIE:

Piszę do Was a na Tvp Kultura mi "Niedziela z Wojciechem Waglewskim" dzień umila. Mam już za sobą dwie rozmowy z panem Wojtkiem i koncert Bez prądu z 1993 roku. Przede mną spektakl muzyczno-teatralny wyreżyserowany przez Piotra Cieplaka "Muzyka ze słowami". Ten spektakl z 2002 jest złożony z piosenek i wierszy, do których teksty napisały osoby z porażeniem mózgowym, wychowankowie Ośrodka Adopcyjno-Rehabilitacyjnego dla Dzieci Niepełnosprawnych w Krakowie. Muzyka VOO VOO, wykonanie (śpiew, recytacje) Jan Peszek i Marysia Peszek- ODLOT!


A o 22.40 też na Kulturze najświeższy dokument Marcela Łozińskiego "Tonia i jej dzieci"


niedziela, 13 listopada 2011

"Raj pana Hafnera", czyli nie chce widziec, wiedziec, słyszec, czuc, a ciało swoje wie. Oraz do serca przytul ksiazke, zwłaszcza ta wygrana:)

Zanim przejdę do głównego tematu posta, się muszę Wam kochani pochwalić!! 
Wygrałam w wyniku losowania książkę!! Książkę, którą bardzo mieć chciałam:)
Wygrałam ją u bookfy


Radość jest tym większa, że poprzednia książka "W przedwojennej Polsce", którą także można było przygarnąć, i o którą w konkury również dzielnie stanęłam przypadła w udziale komuś innemu:)
A ta? A ta pójdzie właśnie do mnie!:)
Tak więc do serca przytul książkę:


Na razie przytulam ją tylko wirtualnie:)
 Ale to jest radość!:)) 


"Raj pana Hafnera" bo o tym dokumencie chce Wam powiedzieć słów kilka obejrzałam kilka dni temu na Tvp Kultura w codziennym cyklu dokumentalnym o 17.15.


Ten hiszpański dokument powstał w roku 2007, wyreżyserował go Guenter Schwaiger.
Kim jest tytułowy pan Hafner? Kim jest, że ktoś decyduje się o nim zrobić dokument? Czym zasłużył się światu?
Paul Maria Hafner jest byłym SS-manem i żyje sobie spokojnie i dostatnie od ponad 50 lat w Hiszpanii. A, że nie jest jedynym żyjącym sobie spokojnie człowiekiem o takiej, że tak powiem profesji spotyka się z kolegami po fachu raz do roku, na przykład w rocznicę urodzin Adolfa Hitlera. Słowem sielsko anielsko!


Dokument przedstawia podróż Hafnera do Madrytu w celu odnalezienia dawnych kolegów. Żaden jednak z nich nie decyduje się na spotkanie. Czy to niechęć spotkania z Hafnerem czy z kamerą?
Ale, ale jest jeszcze pewien fakt związany z panem Hafnerem, który na szczególną uwagę zasługuje, mianowicie Hafner nadal wierzy w słuszność przekonań Hitlera i zamierza napisać o nim książkę. Do tego nie przyjmuje do wiadomości faktów związanych z Holocaustem i innych zbrodniczych działań nazistów. Wszystko to co się mówi na temat ofiar pomordowanych w obozach, w gettach i wyniku działań wojennych to według Hafnera PROPAGANDA, propaganda, propaganda i jeszcze raz propaganda. To słowo najczęściej pada z ust tego człowieka. Nie są w stanie zachwiać jego przekonaniami ani filmy z samych obozów (bo to są tylko filmy), ani zdjęcia (bo to są tylko zdjęcia), ani nawet spotkanie z człowiekiem, który doświadczył okrucieństw życia w obozie na własnej skórze.


Widzimy jak Hafner ogląda najpierw film z obrazami życia codziennego obozów, zdaje się nam, że przysypia na nim, widzimy rozmowę z dawną przyjaciółką, która próbuje go przekonać, że nie ma racji w kwestii zagłady, że nie jest tak jak on myśli, a kiedy sama przyznaję się do korzeni żydowskich nie wiemy jaka jest reakcja Hafnera, widzimy bowiem tylko jak Hafner szybko opuszcza dom, w którym jeszcze przed kilkoma sekundami siedział beztrosko na leżaku i w samych slipkach oddawał się kąpieli słonecznej.

Najbardziej jednak przejmująca jest rozmowa byłego SS-mana z byłym więźniem obozu w Dachau Hansem Landaurem.


 Na przeciw siebie siedzą mniej więcej równolatkowie i rozmawiają. Landauer opowiada Hafnerowi o przeżyciach obozowych, pokazuje zdjęcia stosów trupów zrobione dzień po wyzwoleniu obozu przez amerykanów. Hafner w kontrze opowiada, że niedługo wcześniej wizytował ów obóz i niczego takiego nie zauważył, a  ostatecznym argumentem jakoby w obozach nie było aż tak źle jak Landauer przedstawia jest fakt, że przecież rozmówca przeżył i ma się nieźle do dnia dzisiejszego. Nie można odmówić pokrętnej logiki w tym stwierdzeniu! 
Byłam pełna podziwu dla cierpliwości i wytrzymałości psychicznej tego człowieka, który przeżył piekło, a teraz siedzi na przeciw drugiego człowieka, który się do tego piekła w pośredni sposób przyczynił. Landauer do końca rozmowy zachował spokój i godność. Wielka klasa!


Czy Hofner jest nadal aż tak zatwardziałym fanatykiem, że faktycznie nie przyjmuje do wiadomości faktów? Czy jest aż tak bezmyślny, tak okrutny? Fakt, że wychował się w niemieckim drylu, że w tym drylu pozostał, że idea nazizmu  była ratunkiem od nędzy życia w Niemczech kryzysu, że Hitler był jedyną w owym czasie dającą jakąś nadzieje opcją zapewne nie pozostał bez wpływu na skostniałość myślenia i przekonań, ale nie sądzę, żeby to było sednem problemu Hafnera.


Myślę, że fanatyczna wiara trzyma go przy życiu. Bo co jeśli uznałby fakty? co by się stało z oglądem samego siebie gdyby uznał Holocaust za prawdę, gdyby musiał stanąć oko w oko z tym, że to okrucieństwo dokonało się w myśl Hitlera, człowieka, w którego Hafner wierzył i nadal wierzy? Czy by się rozsypał? Czy świadomość czemu, jakiej idei oddał swoje życie by go wykończyła? Musiałby ostatecznie zanegować sens swego istnienia, bo jak tu z taką wiedzą żyć? I do tego ten ból rozczarowania, ta zdrada ideałów, w które się całe swoje życie wierzyło. To mogłoby być dla Hafnera nie do wytrzymania. A człowiek nie da się wykończyć, włączy wszystkie swoje mechanizmy obronne by nie bolało, by życie nie było tylko znośne, ale i udane. Mózg da się oszukać, da się wytresować, wyprze niewygodną wiedzę, ale ciało nie. Ciało pamięta każdą emocję, każda chwila ta dobra i ta zła jest zapisana w ciele i jeśli jest ono nie w zgodzie z resztą zaczyna się buntować, zaczyna dawać sygnały.
Przez cały czas przyglądałam się mowie ciała Hafnera. Z pozoru nic się nie dzieje. Hafner jest zdrowy, nie zgłasza żadnych dolegliwości, a ma już ponad 80 lat, dba o siebie, pływa, biega, zdrowo się odżywia. Jednak po jakimś czasie dowiadujemy się, że Hafner cierpi, cierpi na niewyjaśnione bóle szczęki, zębów (nie wiemy dokładnie). Pojawiły się zupełnie niedawno, podczas kręcenia filmu nasilają się. Lekarze nie są w stanie wyjaśnić co jest przyczyną bólu. Jak duży jest ten ból możemy się tylko domyślać. Hafner jest twardzielem, a prawdziwi mężczyźni nie okazują cierpienia. Ja myślę, że ten ból w skali od 1-10 mógł nawet osiągać najwyższą skale. Podczas rozmowy z Landauerem Hofner po raz pierwszy pokazuje jak bardzo boli, już tego nie ukrywa. Zapewne już nie jest w stanie tego ukryć. Ciało zaczyna dopominać się o prawdę. Przecież tamta rzeczywistość, którą wybrał Hafner nie przestanie istnieć tylko dlatego, że uzna, że jej nie było, albo że była ona inna niż przedstawiają fakty.
 Hafner słucha byłego więźnia Dachau siedząc w niedbałej pozie, ma właściwie cały czas zamknięte oczy. Zapada w krótkie drzemki jak to się zdarza starym ludziom (niewykluczone), czy zamyka oczy, bo nie chce widzieć swojego rozmówcy? Dodatkowo dość często te oczy pociera, co może oznaczać zmęczenie, czy ból oczu starego człowieka, ale może być także komunikatem: nie chcę z tobą rozmawiać. Tego się już nie dowiemy. Możemy się tylko domyślać. Dla mnie bardzo prawdopodobne jest to, że to ciało w końcu zaczyna reagować, że mechanizmy obronne przestają powoli działać. Pojawiają się pierwsze wyrwy w murze. Ciało zaczyna w końcu czuć, zatem zaczyna boleć, bo boleć musi. 
Podczas rozmowy Landauer podaje liczby zaledwie 4 tysięcy ofiar. Słuchając tego zadawałam sobie pytanie dlaczego nie wspomina się (ani rozmówca, ani reżyser dokumentu) o Auschwitz, o tych milionach ofiar. Wydawało mi się to niesprawiedliwe. Ale potem pojęłam (nie wiem czy słusznie, to moja fantazja), że to było świadome działanie, bo jeśli Hafner nie jest w stanie przyjąć do wiadomości 4 tysięcy ofiar systemu nazistowskiego, to astronomiczna liczba 6 milionów tym bardziej nie zostałaby uznana przez niego w najmniejszym stopniu za wiarygodną. To kolejny mechanizm obronny.
 Jeśli czegoś jest już za dużo przestajemy to brać, zasłaniamy oczy i koniec. Jedno jest pewne, w ostatnich minutach filmu widzimy nie tego krzepkiego starszego pana, ale schorowanego staruszka. Jednak to bezbronne w gruncie rzeczy ciało z człowiekiem w środku nie wzbudza mojej litości,  ani współczucia.
Paul Maria Hafner zmarł 3 lata po nakręceniu dokumentu w 2010 roku. Wcześniej sam wyliczył sobie, że będzie żył 123 lata. Pomylił się o kilkanaście lat. 

Nie wiem czy gdzieś jest dokument dostępny z lektorem polskim lub z napisami. Całość jest do obejrzenia na youtube w języku niemieckim. Tu fragment z angielskimi napisami.

Już abstrahując od dokumentu zastanawiam się nad losem jego dorosłych dzieci. Muszą żyć z piętnem ojca nazisty. Nawet jeśli w sposób bezpośredni nie widać w ich życiu śladów tego piętna, to nie wierze, że pozostaje to bez wpływu na życie ich i ich ewentualnych wnuków. I nie mam tu na myśli tego, że dzieci ponoszą odpowiedzialność za czyny ojca. Nie!
 To jest tylko jedno lub dwa w przypadku wnuków pokolenia wstecz, a według niektórych kontrowersyjnych psychologów aż do siódmego pokolenia sięga moc przodków i ich postępków. I dzieje się to na poziomie nieświadomym. Nie zazdroszczę rodzinie tego człowieka, nawet jeśli ta sprawa jest już zamknięta.

czwartek, 10 listopada 2011

O filmie "Rozstanie" i pewnych tesknotach:)

Od poniedziałku nie miałam internetu, jakaś poważna awaria odcięła mnie od Was kochani moi. Trochę denerwowało mnie to, że nie mogę w każdej chwili zajść na moje ulubione blogi, ale odnalazłam w tym plus: odzyskałam przez te kilka dni czas na książki. Rywalizowały tylko z telewizorem, ale to nie wstyd kochana książeczko przegrać z premierowym Teatrem Tv "Kontrym"- żaden to  wstyd:)
Ten post (jego część) który zaraz przeczytacie został przeze mnie napisany jeszcze w niedziele w wieczorem, ale nie chciałam zamieszczać dwóch postów w jeden dzień, zostawiłam go sobie więc na poniedziałek. No i tak przeleżał sobie w spokoju nieoszlifowany do dziś:)
Miało być krótko, miało być o filmie, ale jak zwykle nie wyszło i post znów osiągnął długość stonogi:)


W sobotę wzięłam małżonka jak to się mówi za chabety (swoją drogą dlaczego się tak mówi?) i poszliśmy do kina. Mój małżonek zasadniczo lubi chodzić do kina, ale może niekoniecznie do kina studyjnego, w którym dodatkową atrakcją jest temperatura niższa niż ta na zewnątrz i może niekoniecznie na film irański. Zazwyczaj mu odpuszczam i idę z koleżanką albo sama, ale wczoraj sam stwierdził, że musiałby mnie zawieść, przywieźć i więcej zachodu by mu zajęło to całe krążenie po mieście niż te dwie godziny spędzone w kinie. Czym są dwie godziny wobec wieczności hihi.
Zdarzyło mu się już parę razy przysnąć na jakimś wyjątkowo trudnym i nieznośnym dla niego filmie, więc wiedział, że da sobie radę.
A jaki to film miał uśpić mojego małżonka? 




"Rozstanie" to najnowszy film Asghara Farhadi twórcy rewelacyjnego "Co wiesz o Elly". Ja wiedziałam, że to film dla mnie. A u nas jest tak, że im bardziej jakiś film jest dla mnie, tym bardziej nie jest to film dla mojego męża. Coś jakby: "Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było". Czujecie więc jakie to było dla mojego męża poświęcenie:)


W pierwszej scenie widzimy parę małżeńską, która spotyka się przed sędzią i prosi o rozstrzygnięcie sporu. Ona chcę wyjechać z kraju, przyznana wiza za kilka tygodni straci ważność, on nie zamierza nigdzie wyjeżdżać, wobec tego ona prosi o rozwód i o zgodę na wyjazd z 11 letnią córką. On nie chce nawet o tym słyszeć...scena otwierająca film mnie zaniepokoiła, myślę sobie no będzie klasyczny dramat rodzinny, do tego Ci państwo tak bardzo krzyczą (potrzebowałam chwilki żeby przyzwyczaić się do ich chropowatego, krzykliwego języka), myślę sobie: no to klops przyjdzie mi spędzić seans z chrapiącym mężem u boku:) Trudno. Nie pierwszy i nie ostatni to raz.
W kolejnych scenach poznajemy ich córkę, chorego dziadka na Alzhamera, którego mężczyzna nie chce zostawić. A wyprowadzająca się właśnie żona mówi, że nikogo już nie kojarzy i wszytko jedno kto się będzie nim opiekował! Wyjątkowo okrutne stwierdzenie nie znajduje moim zdaniem odzwierciedlenia w rzeczywistości, bowiem już chwile potem rozgrywa się scena pożegnania kobiety ze starszym panem. On rzekomo nikogo nie poznający trzyma ją trzęsącą ręką długo za nadgarstek, nie chcąc jej wypuścić  z mieszkania. Mocna ta scena utwierdziła mnie w przekonaniu, że to będzie dobre kino! Gorzej z mężem. Ogląda. Wykazuje jeszcze zainteresowanie pojawieniem się osoby z poza rodziny, kobiety z małą dziewczynką mającą za zadanie opiekować się chorym dziadkiem kiedy ojciec i córka będą poza domem, ale już widzę, że zsuwa mi się na siedzeniu by przyjąć wygodną pozycję do drzemeczki. Dzielnie znosi sceny próby umycia zasikanego dziadka przez kobietę (dziadek jest rozbrajający. Serce pęka) i tylko zadaje mi z wyrzutem pytanie : na co Ty mnie zabrałaś? Ałć! Ja mu proponuje, żeby poszedł do auta się przespał i mi nie przeszkadzał, bo ja już w tamtym irańskim świecie siedzę po uszy i nie mam zamiaru się zajmować niczym innym!

Mijają kolejne wyjątkowo ciężkie minuty filmu, aż tu nagle się akcja zaczyna wymykać z konwencji dramatu rodzinnego, przyśpiesza, pojawiają się wysoce emocjonujące nowe wątki, kolejne postaci. I od tej chwili, a jest to może 20 minuta filmu mój mąż się prostuje i zaczyna oglądać z uwagą wielką i w tej uwadze pozostaje aż do końca:) 
Reżyser przedstawia nam dramat dwóch rodzin. W każdej z nich są dwie osoby dorosłe i jedno dziecko. Nie wiemy do końca filmu (właściwie potem także) jaka jest prawda, kto zawinił, każdy z dorosłych bowiem ma coś za uszami. Farhadi nikogo nie ocenia, obserwuje, przygląda się. Takie było chyba jego założenie żeby nie stawać po żadnej ze stron. Jednak ja od samego prawie początku ustawiłam się po jednej stronie i po tej stronie pozostałam. Nie wiem czy słusznie, czy nie słusznie. Emocjonalnie się ustosunkowałam i już. Film trzyma tempo, trzyma widza w napięciu. Aktorzy grają tak prawdziwie, tak przekonująco, że mamy wrażenie, że oglądamy nie wyreżyserowany świat, a dokument. Nie ma w filmie ani jednej zbędnej sceny, jest to kino uszyte na miarę, idealnie utkane z emocji każdej postaci. Cudne, cudne kino! 
Bardzo polecam!

W moim mieście są zaledwie trzy kina. Jeden multipleks i dwa kina studyjne, na wymarciu niestety. Kino Nysa jest kinem najstarszym, wyświetlającym filmy nieprzerwanie od 1925 roku.

kiedyś
dziś


Tych miejsc już nie ma:(

dawniej
zupełnie niedawno.

 Było jeszcze niedawno kino Wenus przed pojawieniem się Cinema City, największe kino  w mieście, do którego chodziło się na wielkie produkcje typu "Władca pierścieni".


 Tego miejsca także już nie ma.




Hala Ludowa "Estrada". W niej odbywały się koncerty i bale i sala kinowa też tam była. Sama tam jeszcze chodziłam na punkowe koncerty w latach 90-tych. 
Teraz miejsce wygląda tak:


smutne:(

Jednak to kino Newa jest moim ulubionym kinem. Moim miejscem na ziemi.


Swego czasu podczas studiów szczególnie, to miejsce było moim drugim domem. Mieszkałam dosłownie pięć minut od kina, mogłam do niego chodzić w kapciach. Oglądałam praktycznie wszystko co  w nim leciało. Potrafiłam się zapożyczyć, byle tylko móc pójść do kina. Podczas trwania festiwali typu Filmostrada, czy Nowe Horyzonty bywałam tam kilka razy w tygodniu. Tych kilka osób, których także się tam spotykało miało tak samo jak ja swoje stałe ulubione miejsca. Magia! absolutna magia:) 
Tęsknie za tamtymi czasami i za samą sobą wtedy. Bardzo tęsknie. Teraz bywam w moim ulubionym kinie zaledwie kilka razy w roku (częściej odwiedzam Nysę). Stanowczo za mało:( 
Zdarza mi się odbić od drzwi, bo jestem jedynym chętnym widzem. Teraz nie mam już tak blisko i jest to dużo bardziej przykre niż kiedyś. 
Kiedyś jak mi tato mówił, że ta pasja kina z wiekiem, wraz z codziennymi obowiązkami troszkę maleje, nie wierzyłam mu, oburzałam się, że mnie to nie spotka. Jednak ze smutkiem muszę mu przyznać rację. Może jakbym mieszkała bliżej, a nie na drugim końcu miasta? 

W sobotę jak weszłam do sali kinowej poczułam jak bardzo jest mi ona bliska, jak bardzo jest nadal częścią mnie. Nic się w niej nie zmieniło, nadal jest tam niemożliwie zimno i nadal śmierdzi stęchlizną. Te kilka lat temu miałam specjalny zestaw ubrań do Newy, nie dało się taty oszukać, że znów tam byłam (byłam, znaczy pożyczyłam pieniądze), wystarczył jeden niuch nosa i już było wiadomo skąd Litwini wracają:) Zestaw ubrań musiał być do tego jeszcze specjalnie ocieplany, żeby nie zamarznąć. Ehh. Te niedogodności były paradoksalnie, przynajmniej dla mnie dodatkowym aututem kina. Bo co to za kino, które nie ma swojego zapachu? To nie jest miły zapach przyznaje, ale jest to zapach wyjątkowy i tej wersji będę się trzymać:)
Fajnie było móc wczoraj wtulić się w małżonka walącego kinem Newa!!:)))
Przez te wszystkie lata zbierałam i nadal zbieram mini plakaciki filmowe. Mam ich całe mnóstwo! Potrafiłam w obcych miastach wchodzić do różnych kin po to by zebrać te, tytuły, których nie mam.
Zbieranie tych najnowszych nie sprawia mi już takiej radości, walają się po całym mieszkaniu. Robię to jednak nadal z przyzwyczajenia.


stosik

Festiwale, festiwale
Dobre, bo polskie:)

ulubione tytuły.
kocyk utkany z filmów?

Wizyta w Newie otworzyła we mnie tęsknotę za tym co było kiedyś, za tym jaka ja byłam kiedyś. Wieczorem w niedziele miałam kolejną okazję by się rozmemłać, by zrobić kilka kroków wstecz. Moja silna reakcja mnie samą zaskoczyła. Księżyc zbliżał się do pełni. To by wiele wyjaśniało:)

A co mnie tak rozmemłało? A Pink Floyd mnie tak rozciapciało. Film "Pink Floyd-Rozmaitości 1967-2005" składał się z teledysków i niepublikowanych wcześniej filmików z udziałem Piknów. 


No czyż oni nie są śliczni? Do mnie przemawia najbardziej pan Gilmour i pan Wright:) Waters pięknością nie grzeszy:)

Teledysk! Przez długi czas pierwsze dźwięki były moim sygnałem dzwonka w telefonie:)

Tak oglądałam te teledyski, te filmy i się strasznie wzruszałam, zatęskniłam za tą 18-latką jaką kiedyś byłam, za tą wariatką, która leżąc na dywanie, z napięciem, z zachwytem, z oniemieniem na twarzy słuchała Shine On you Crazy Diamond, która z namaszczeniem wsłuchiwała się w dźwięki i wpatrywała w wolno kręcącą się winylową płytę Dark Side Of The Moon. To były takie małe misteria:) 
"Money" mnie wzruszyło najbardziej. Przypomniał mi się bowiem taki czas kiedy każdy czwartkowy wieczór, przez kilka lat spędzało się w klubie o nazwie "4 Róże dla Lucienne" (w skrócie Badyle), na Czwartkowej prywatce, na której Dj puszczał muzykę, a ludzkość, ta młoda się bawiła, tańczyła, zakochiwała...
 Na początku Dj puszczał muzykę z płyt winylowych. Potem, jak już plotka o fajnej imprezie w mieście się rozeszła, i przestało być już tak kameralnie trzeba było w obliczu cykliczności imprezy przejść na CD.  Magia miejsca wraz z tą zmianą nie przeminęła:)
 Co tam się działo! Jakież emocję tam na tym parkiecie wirowały kiedy zaraz po Janis Joplin leciało Wish you were here, a po Floydach Maanam, a po Maanamie Massive Attack, a po... ehhh!
 I ja w kiecce hipisowskiej stojąca w zachwycie na samym środku sali. Tam w tamtej knajpie, na czwartkowej prywatce  oblewałam maturę, tam oblewałam magistra... Czwartkowe prywatki są w grafiku imprez  do dzisiaj. Minęło już 14 lat od pierwszej prywatki. Zmieniło się tam wszystko, był remont (nie jeden), przychodzi już zupełnie inna młodzież, puszczana jest inna muzyka (nadal dobra), jeden jakże ważny puzzelek tej układanki się nie zmienił, mianowicie Dj! Kiedyś był równolatkiem, lub kilka lat starszym kolegą od tych, co się bawili na parkiecie. Teraz jest panem Michałem, nauczycielem języka polskiego, ojcem i mężem:) Bawią się kolejne roczniki studentów, tylko jak my stara gwardia raz na jakiś czas wybierzemy się do Róż nie znajdujemy tam znajomych twarzy. Ale wystarczy spojrzeć w górę na tak zwane bocianie gniazdko. Tam siedzi ten sam Dj. Dj Michał:)) A na zakończenie imprezy o 2 w nocy zawsze od prawie 15 lat leci muzyka z Gwiezdnych wojen:)
Czujecie więc moje wzruszenie? 
Który to może być rok? 99/2000? Niewykluczone, że gdzieś tam i ja jestem:)

Suplement:
We wtorek zabrałam drugi fotel. Zabrałam Zdzisława. Nie dawała mi spokoju myśl, że kiedyś zrobi się miejsce dla obu foteli:) Zdzisław okazał się dużo bardziej zniszczony, więc jego miejsce jest w kuchni, a Pelagia? A Pelagia tak mnie urzekła, jak tak stała w pokoju i się suszyła, że znalazłam jej miejsce w tymże pokoju zwanym dużym:) Tak więc stoją dwa różne fotele prawie na przeciwko siebie. Lubię patrzeć na Pelagie. Jest po prostu boska!