"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

środa, 29 lutego 2012

"Róża" film siedzący kolcem w oku.

Dość długo nosiłam się z zamiarem napisania czegokolwiek na temat filmu, który obejrzałam już jakiś czas temu. Myślałam sobie, że nie mam nic do powiedzenia, że nie wiem, nie umiem, że cóż ja mogę rzec. Ale siedzi mi "Róża" kolcem w oku, siedzi i uwiera.




Fabuła jest prosta. Czas zaraz po wojnie. Rok 1945.Lato. Tadeusz (Marcin Dorociński) żołnierz AK udaje się na Mazury, które stały się polskie. Liczy, że tam będzie anomimowy. Nie ujawnił się ze swoją podziemną działalnością i wie, że musi sobie znaleźć bezpieczne miejsce. Przed sobą ma jedno zadanie do wykonania. Musi odwiedzić Mazurkę Różę i przekazać jej informację o śmierci jej męża żołnierza Werhmachtu (nie wyjaśnione jest w filmie jak doszło do spotkania obu mężczyzn- jedynie sugestia?). Bez większych przeszkód dociera do domu Róży. Od pastora (Edward Linde-Lubaszenko)dowiaduje się, że kobieta wiele przeszła i straciła w wojennej zawierusze także córkę. 
Róża przyjmuje Tadeusza dość oschle, ale wie, że jest jej potrzebny, więc wchodzą w układ. On jej oferuje pomoc w gospodarstwie i ochronę, a ona mu dach nad głową i pożywienie.
Życie Róży na terenie Mazur jest bardzo trudne, wręcz okrutne. Wydawać by się mogło, że koniec wojny powinien przynieść upragniony spokój i bezpieczeństwo, ale Róży przyszło żyć na trudnym terenie, a sama jako Mazurka ma nieokreśloną tożsamość. Płynnie mówi po polsku (czemu nie po mazursku?), ale mąż jej był Niemcem. Kim więc Róża jest? Ani Polką, ani Niemką jest propolską Mazurką. Ale to rozróżnienie niewiele znaczy. Dla Polaków jest Niemką, podobnie jak garstka jej sąsiadów, która nie opuściła Ziemi Ojców. Róża doznaję krzywd nie tylko od strony Polaków, Rosjan, ale i od "swoich", którzy nią gardzą. Dla nich jest ruską dziwką. Nie ma znaczenia, że oddawała się Czerwonoarmistom dobrowolnie, bo sprzeciw tylko pogorszyłby jej sytuację, a ona wbrew pozorom miała dla kogo żyć. Wielokrotnie przekonała się, że nie ma sensu walczyć, bo oni wezmą sobie ją i tak. Będzie tylko bardziej bolało więc przestaje się szarpać, znosi kolejne upokorzenia w milczeniu. Tysiące kobiet gwałconych przez żołnierzy przyjęło podobną taktykę. 




I nagle w życiu Róży pojawia się mężczyzna, który niczego od niej nie chcę, który patrzy na nią jak na kobietę, a nie na obiekt seksualny. Ona pragnie być zaopiekowana, on pragnie się opiekować. Odnajdują się w tej potrzebie bezbłędnie. Jest w tym desperacka próba zafunkcjonowania w normalności, wbrew wszystkiemu. W byciu i w dawaniu siebie sobie nawzajem. Nawet jeśli tych dwoje nie łączyła miłość, to była to ogromna więź nie mniej ważna. A może to była miłość? Nie wiem.
Są od siebie zależni, samotni, pokiereszowani przez  życie (podobnie jak pies bez jednej łapy, który upatruje sobie Tadeusza, a potem i Różę, spędza z nimi czas), potrzebują spokoju i stabilności. Przynajmniej pozornej, chociaż na chwile. Zbyt dużo tych chwil nie ma, są bardzo krótkie i bardzo ulotne...




Herta Muller w wywiadzie na pytanie o głód miłości w czasach dyktatury Ceausescu powiedziała coś, co bardzo mi pasuje do relacji Tadeusza i Róży

"Każdy pragnął bliskości. Wierzyliśmy, że miłość może nas uchornić, że nagle kochając przestaniemy być nikim. Myślę, że wtedy miłość zastępowała wolność" 

Dzięki Tadeuszowi Róża przestaję być nikim, przestaje być tylko ciałem, które można bezkarnie wykorzystać, odzyskuje godność, przy próbach kolejnych gwałtów broni się, krzyczy, gryzie, walczy. Tadeusz jest mężczyzną, który został wychowany na dzielnego, honorowego człowieka, jest opoką nie tylko dla Róży, ale dla mieszkańców wsi, także dla pierwszych przesiedleńców- Wilniaków.
Może to nie jest człowiek? Może to anioł? Czy możliwe żeby istnieli tacy ludzie? Chcę wierzyć, że takich Tadeuszy było w owym czasie wielu. Los ich nie był łatwy.

Ta historia nie może skończyć się dobrze, wiemy to od pierwszych kadrów, zarówno jednostkowa historia Tadeusza i Róży, jak i społeczności żyjącej na terenach Mazur. Może przynajmniej Wilniakom w końcu zacznie się powodzić. Początki mieli trudne, bowiem przez Rosjan uznawani byli za Niemców. Prosta kalkulacja mieszkają na tych terenach, ergo są Niemcami. Wierze jednak, że w swoich nowych domach żyli szczęśliwie. Przynajmniej oni...

"Róża" to wstrząsający film, to dzieło skończone, film niemalże wybitny (nie bez wad rzecz jasna-końcówka mnie nie przekonała za bardzo), to jeden z lepszych polskich filmów ostatnich lat. Może najlepszy?

Rozmowa z Erwinem Krukiem.


Po przyjściu do domu przez najbliższe dwie godziny siedziałam w ciszy, a obrazy, mocno sugestywne obrazy przewijały mi się pod powiekami. Potrzebowałam tej ciszy nie dlatego że ilość i kaliber scen brutalnych mnie tak obezwładnił. Nie, wiedziałam czego oczekiwać, a poza tym nie mam w zwyczaju odwracać głowy od obrazów przedstawiających prawdę (choć rozumiem, że nie każdy może oglądać takie nagromadzenie przemocy i brutalności). Potrzebowałam tych chwil ciszy żeby pobyć ze swoim smutkiem, ze swoją refleksją nad czasem minionym, nad tymi ludźmi, których już nie ma, którzy zmuszeni byli doświadczać takich traum, tylko dlatego, że żyli w takim a nie innym czasie, bo byli nie tacy, byli inni, byli nie mile widziani...doceniłam to, że żyje tu gdzie żyje i że nic mi nie grozi, że mogę zawinąć się w koc i oddać się w spokoju zadumie i refleksji.

Nie byłoby tego filmu bez aktorów, którzy swoje zadania wykonali mistrzowsko. Agata Kulesza pokazała, że jest aktorką wybitną. Grała oszczędnie i dyskretnie...ona była Różą, a ja czułam jej ból. Podobnie Dorociński. Jego Tadeusz był z krwi i kości (choć może trochę zbyt pomnikowy). Role epizodyczne także godne uwagi. Film Smarzowskiego bez Kingi Preis? Nieee. Do tego świetny Braciak w roli męża Preis Wilniaka (to dzięki niemu mogłam się chwilkę pośmiać, odetchnąć-na początku, potem przestało być śmiesznie). Zdjęcia Piotra Sobocińskiego i muzyka Mikołaja Trzaski (nieprawdopodobna!) dopełniały całości. Groza, strach, niepewność, a za chwile słońce i czysta radość, jednak podszyta niewiadomym...bo coś się musi jeszcze złego stać...


Film koniecznie trzeba zobaczyć. Bliższy mi jest niż "W ciemności". Tak na marginesie.

Kilka dni temu przeczytałam porażający reportaż  w Dużym Formacie z 4 maja 2009. Swoje życie wspomina kaszubka Gertruda Jutrzenka- Trzebiatowska.
Jest ten reportaż niejako dopełnieniem "Róży". Warto przeczytać, nawet jeśli będzie bolało.









****     ****    ****    ****   ****   *****

I JESZCZE JEDNO:



Obczytałam różne recenzję i fora, szczególnie fora (też z filmweb) celowały w komentarzach typu: biedni Niemcy, a Rosjanie tacy przesadnie źli, a Polacy to już w ogóle straszni. Rozumiem jeśli ktoś w recenzji napisał, że odniósł takie wrażenie, że kwestia ta była przedstawiona w jego odczuciu tendencyjnie, ale na niektóre komentarze na filmwebie nie ma we mnie zgody. Jest tam cały wątek tak zatytułowany, a ludzkość dała się sprowokować. Cieszyć mnie mogą jednak liczne głosy sprzeciwu. Gwoli ścisłości:


- po pierwsze to nie była ludność niemiecka, a Mazurzy.

- po drugie często padały zarzuty, że nie pokazano wystarczająco dobitnie jak zachowywały się wojska niemieckie, ergo nie były brutalne. Pierwsza scena to obrazowała, a poza tym to był film o czasach powojennych, gdzie władze przejeli radzieccy ludzie. W filmie o Holocauście pokazano by morze złych Niemców i kilku złych Czerwonoarmistów dla równowagi.

- po trzecie nawet jeśliby to byli cywile niemieccy, to sam fakt, że byli oni Niemcami nie uprawnia innych do nieludzkiego ich traktowania. Ci ludzie nie zabijali, oni starali się przeżyć, przetrwać podobnie jak cywilie polscy, rosyjscy, francuscy, angielscy itp. Takie hasła na forach też się trafiały, że ci ludzie zasłużyli sobie na to! Ręce opadają!

A poza tym mdli mnie już od rozpatrywania filmu, jego jakości, jego treści jego sensu pod kątem brutalności i scen przemocy, wielokrotnych scen gwałtu i zasadności tych scen. Tak zachowywali się żołnierze radzieccy, mieli na to przyzwolenie samego Stalina! Bez tych scen nie byłoby tego filmu. Nie byłby on prawdziwym obrazem. Tak, miał Smarzowski pewnie zamiar zaszokować, ale sobie tego nie wymyślił. Po przeczytaniu jednego rozdzialiku z książki Marcina Zaremby "Wielka Trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys", który to rozdział dotyczył sytuacji kobiet zamieszkujących Ziemie Odzyskane wiem, że Smarzowski litościwie nam widzom oszczędził jeszcze straszniejszch obrazków, bowiem czerwonoarmiści nie przebierali w środkach. Przemilczę to bo mi słabo.

Bardzo przepraszam potencjalnego czytelnika za końcówkę, ale mnie się wylało:)


KONIEC.

poniedziałek, 27 lutego 2012

UWAGA Teatr Tv na żywo-jutro!

Zapominalskim przypominam, że jutro o zwykłej porze w Teatrze Tv nie dość, że premierowy teatrzyk, to jeszcze na żywo:)
Myślę, że będzie uczta. Mlask!


Poniedziałkowy Teatr TV -link




Piotr Fronczewski, którego uwielbiam i Wojciech Pszoniak, którego lubię. Jest na co czekać!

Zapominalscy niechaj przezornie nastawią przypominacze lub budziki. Można także w różnych niespodziewanych miejscach zostawić karteczki. Zaglądasz do lodówki, a tu bach kartka: Teatr Tv-pamiętaj! W łazience na sedesie, w sypialni na podusi, w przedpokoju w bucie...jest wiele możliwości:)

P.S
Oskar za film nieanglojęzyczny powędrował do twórcy filmu "Rozstanie". W ogóle się nie gniewam:)


Najlepszy film animowany: "Rango". Obejrzałam go zupełnie przypadkiem i było pysznie:))

Rany jak to fajnie mieć jutro za sobotę wolne, jak to cudnie tak siedzieć nocną porą i słuchać Trójki. Dawno tego nie robiłam, a bardzo było mi tęskno.
Jak to dobrze mieć w perspektywie comiesięczną wizytę w księgarni, mały rajd po second, jogę i teatrzyk tv...to będzie dobry dzień:)


Na nocne słuchanie trójkowych Oskarów przezornie umościłam sobie alternatywne legowisko w pokoju z radyjkiem, więc mogę sobie odpłynąć w objęcia Morfeusza w każdej chwili:)
Zapobiegawczo się pożegnam, wszak sen może nadejść niespodzianie:)

"Dobranoc, ojczyzno kochana już czas na sen":)

czwartek, 23 lutego 2012

Zilafka powędruje do...:))

Zilafka dzielnie i cierpliwie oczekiwała momentu losowania. Bardzo była ciekawa u kogo zamieszka, w którą część kraju ją poniesie, a może poza jego granicę? Kto wie?
Losowanie przebiegało tak:





Zdjęcia i udźwiękowienie: pan mąż
Scenariusz i reżyseria: pani żona:)

UWAGA!
Zanim Teodor wycelował noskiem w karteczkę zamknął oczy...to znaczy ja je zamknęłam:)

W celu upiększenia planu filmowego został zakupiony piękny, puchaty, pomarańczowy dywan hihi

SZCZĘŚLIWEJ DROGI ZILAFKO! PRZYNOŚ WIELE RADOŚCI I CIEPŁA SWOJEJ NOWEJ PANI:)


pa, pa:)


P.S 1. W tej właśnie oto chwili na Tvp Kultura 32 Przegląd Piosenki Aktorskiej Wrocław 2011- okropne:(


P.S 2. Bracia Teodora (a trzeba Wam wiedzieć, że póki co dwóch się ujawniło) mogą zobaczyć krewniaka w ruchu, a nie jak dotychczas tylko na zdjęciach:))


Rany! Jestem szurnięta:)

wtorek, 21 lutego 2012

Przeczytaj to jeszcze raz Sam, czyli spóźniony TOP:)





Ja to mam spóźniony zapłon, że niech mnie! Już się zdążył u Kreatywa pojawić kolejny TOP (a nawet część jego druga), a ja wyskakuje z Topem sprzed tygodnia. Tak naprawdę to zaczęłam pisać już kilka dni temu. W końcu wylezie post na światło dzienne:))

Są takie książki, których treść, klimat, ciężar i emocje podczas czytania zapadają nam w pamięć i w serducho na długie lata. Bywa i tak, że przy ponownym z książką obcowaniu ta magia się powtarza (prawie, bo to już nigdy nie będzie to samo), ale bywa i tak, że pewnych emocji nie da się już wskrzesić, bo my już jesteśmy innymi ludźmi.

Oto książki, które jeszcze raz chciałabym przeczytać pierwszy raz, jeszcze raz chciałabym doświadczyć tamtych emocji najczęściej doświadczanych lata temu. W dużym stopniu to jest tęsknota za tym kim byłam kiedyś, tęsknota za tamtymi olśnieniami literackimi, muzycznymi, czy filmowymi. Teraz także zdarza mi się czymś zachłysnąć, czymś się szczerze zachwycić, ale od lat nie przeżywam już tak mocno, ani książek, ani muzyki, ani filmów, nawet jak się zdarzy odkrycie, bo i takie się przecież zdarzają, to emocje nie są już tak silne, jak jeszcze kilka lat temu (o czasach licealnych już nie wspominając).
 To były chwile magiczne:)

Dość tego roztkliwiania, przejdźmy do meritum:)


Pierwsza ważna książka jaką przeczytałam i od której rozpoczęła się moja miłość młodzieńcza do Krystyny Siesickiej. To najbardziej przeze mnie zaczytana książka. Kocham ją!


1) "JEZIORO OSOBLIWOŚCI" KRYSTYNA SIESICKA


O taki mam egzemplarz, tylko bardziej w nieładzie:)


2)"CARRIE" STEPHEN KING

W głębokiej podstawówce zaczytywałam się namiętnie w horrorach, pasjami wciągałam Mastertony, Smithy i inne takie. Sama też pisałam własne (o rany!), ale to wszystko było nic! Książkę "Carrie" przeczytałam nie raz, nie dwa i nie trzy. Potem były inne książki Kinga, ale to "Carrie" jest najważniejsza. Ehh jeszcze raz poczuć ten strach i ten dreszcz i to olśnienie, że oto obcuje się w czymś niezwykłym:))



3) "STO LAT SAMOTNOŚCI" GABRIEL GARCIA MARQUEZ



To jedno z odkryć licealnych Książka z zasobów domowych, dużej serii ibero. Ciekawam jest czy gdybym teraz po raz pierwszy sięgnęła akurat po tę książkę Marqueza, czy by mnie zachwyciła? Czy odkrywanie i tak silne odbieranie literatury ibero nie jest czasem przypisane czasowi dojrzewania? Czytałam jeszcze dwa razy w późniejszych latach i to już nigdy nie było to. Większym uznaniem obdarzam "Miłość w czasach zarazy" stąd moja konluzja jakoby na Marqueza przypadał czas konkretny w życiu. Co do reszty wymienionych książek nie mam takich wątpliwości.

4) "WIDNOKRĄG" WIESŁAW MYŚLIWSKI



To już odkrycie sprzed około 10 lat. Od tej książki rozpoczęła się moja przyjaźń z panem Myśliwskim. Uwielbiam jego wszystkie książki, ale to Widnokrąg jest tą najpierwszejszą, najukochańszą, tą książką, którą zdarza mi się otwierać na chybił trafił i podczytywać (zawsze więcej stron niż było w zamiarze).

5)"CZARODZIEJSKA GÓRA" TOMASZ MANN




Jeszcze raz doświadczyć na własnej skórze tego zawirowania czasowego, tego oderwania od rzeczywistości!

6) "GUŁAG" ANNE APPLEBAUM




O tej książce już kilka razy wspominałam (podobnie zresztą jak o Widnokręgu i Czarodziejskiej), bo są to dla mnie najważniejsze tytuły. Gułag przeczytałam 7 lat temu w kwietniu 2005 roku. Pamiętam to tak dokładnie, bo akurat byłam rozstana i nie wiedziałam właściwie jak mi z tym rozsataniem jest. I w tym zamęcie emocjonalnym książka "Gułag" okazała się książką kotwicą, książką,  która mnie ściągneła na ziemię. Opanowała do szczętu umysł i serce. A poza tym czymże były moje rozterki rozstaniowe wobec cierpień zeków w gułagach? Niczym moi drodzy!
Podobne emocje wzbudziło we mnie "Powstanie 44" Normana Davisa, czytane w tymże samym roku, a w tle płyta Lao Che "Powstanie warszawskie" 
O jery!!!

7) "MĘŻCZYZNA, KTÓRY POMYLIŁ SWOJĄ ŻONĘ Z KAPELUSZEM" OLIVER SACKS




No to było objawienie! Od tej książki się zaczęło obczytywanie innych Sacksów i książek o podobnej tematyce "O mężczyźnie, który pokochał niedźwiedzice polarną" Roberta Akereta, Daniela Kleina, czy "Pierwsza osoba liczby mnogiej" Camerona Westa .Nie łatwo mnie wzruszyć jeśli chodzi o książki, a ta ostatnia wymieniona wycisnęła  ze mnie niejedną łzę. To jest taki łańcuszek powiązany ze sobą. Wybór jednej książki pociągnął za sobą wybór następnej. Przy okazji polecam:)

8) "NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ BYTU" MILAN KUNDERA




To nie była pierwsza książka Kundery. Pierwszy był "Żart" i owszem już wiedziałam, że to się zaczyna coś wielkiego, ale dopiero podczas czytania Nieznośnej doświadczałam olśnień wszelakich:)

9) "ŁUK TRIUMFALNY" ERICH MARIA REMARQUE


dotyk tej okładki! ehh

To samo co z Kunderą. Pierwsze olśnienie i czytanie w szale, w amoku wszystkiego co ów pisarz popełnił. Jednak po przeczytaniu wszystkiego co wyszło spod pióra pana Ericha, to "Łuk Triumfalny" (obok Czarnego obelisku) jest dla mnie najważniejszy, bo to książka Remarqua dla mnie najlepsza i pierwsza. Uhmm mniaaam! 

10) "PODRÓŻ" STANISŁAW DYGAT


O moje wydanie:)
Od Podróży się wszystko zaczęło. Od "Podróży" się rozpoczęło metodyczne pochłanianie jednej książki Dygata za drugą. Magia słowa. Mlaaask:)
 
11) "LOLITA" VLADIMIR NABOKOV
tak problem z syntezą nadal aktualny jest:)




To było jak grom z jasnego nieba. Absolutny zachwyt nad panem Nabokovem. Znałam kilka książek wcześniej, ale to Lolita jest moją miłością. Tak jeszcze raz doświadczyć tego odkrywania!


Nie wspomnieć nie wypada o: 

 "Krótki piątek" Isaac Bashevis Singer
 "Mój diabeł stróż" Anita Halina Janowska
 "Austerlitz" W.G. Sebald
 "Madame" Antoni Libera
 "Adrian Mole 13 i 3/4" Sue Towsend (to książka mojego dzieciństwa)
 "Pod Mocnym Aniołem" Jerzy Pilch


i tak dalej i tak dalej:))

sobota, 18 lutego 2012

Urodzinowo mi, czyli kto psytuli zilafkę?

Każdego roku od ponad 30 lat dnia 18 lutego przybywa mi kolejnych wiosen. Obchodzę urodzinki:) Te zeszłoroczne różniły się od tych poprzednich tym, że narodził się także w tym dniu mój blog. Logicznie wnioskując można dojść do słusznego przekonania, że "Czarodziejska góra książek" skończyła dziś roczek. Jest małym, zaplutym, trzymającym się foteli i kanap blożkiem i dobrze mi z nim jest:)

Nie będę tu czynić podsumowań, bo raczej nie przepadam za takowymi, pragnę tylko
podziękować wszystkim tym, którzy do mnie zachodzą, którzy u mnie bywają (częściej, bądź rzadziej), którzy ślady w postaci komentarzy u mnie zostawiają. 
Dobrze mi z Wami moi drodzy!!
DZIĘKUJĘ!:))

W ramach urodzin bloga pragnę się z Wami podzielić zylafką (tradycją jest losowanie książek, ale nie jestem w posiadaniu żadnej w podwójnym egzemplarzu, a na rozstawanie się z moimi własnymi jeszcze nie jestem gotowa). 

Tak więc kto psytuli zilafkę? Ona czeka na ciepły, kochający dom:)
Jeśli chcesz przygarnąć zilafkę proszę napisz w komentarzu. Masz na to kilka dni. A niech będzie, że do środy 22.02:)


A pierwszy wpis na blogu wyglądał tak:


Urocze:)

                    * * *

Dzień rozpoczął się pięknie, mąż na dzień dobry jeszcze w pieleszach będąc przywitał mnie piosenką w wykonaniu szanownego pana Zauchy:

Pan Andrzej mi teraz śpiewa pięknie za każdym razem jak ktoś do mnie dzwoni:)

Uhmmm:)

Nie wszystko się zgadza, bo w saksofon małżonek nie dmie, ale struny gitary szarpię,   blondyneczka nieduża zamieniła się w niedużą marcheweczkę, no i końcowa fraza "smaż, gotuj, zmywaj, pierz" okazała się kwestią sporną. Doszliśmy jednak do wniosku, że w tym się świetnie sprawdzi ta nieduża z oryginalnego tekstu. A niech ma! Mi pozostanie końcowe zalecenie "i przytul czasem też", co też uczynię ze wzbudzającą podziw gorliwością:)
Zaucha niósł nas przez resztę poranka (ależ to są dźwięki!). Milutko!

Potem zakupy w antykwariacie, rajd po second handach, obiadek pyszny na mieście, deserek, a późnym popołudniem kino z babami i z mężem. 
Na tapecie "Sponsoring" Małgośki Szumowskiej z Juliette Binoche. Dobre, rasowe kino (niepowalające jednak niestety). O! rok temu też w ramach urodzin byliśmy w kinie.
A na zakończenie wieczoru znowu pyszne jedzonko w przemiłym towarzystwie:)
Noo luuubię mieć urodzinki! To ja poproszę jeszcze raz:)


"Niebieski autobus" (5zł), "Łuk triumfalny" (6zł), "Imię róży"-do kolekcji (10zł) i "Pod Mocnym Aniołem" (6zł)-WOW! zakupione w antykwariacie, w tym samym co to myślałam, że już umiera, ale jak się okazało nastąpiła reaktywacją:) UFF.

Dwie ostatnie książki z kosza w Matrasie. Książek za 2 złote od sztuki nie można zostawić na pastwę losu, trzeba, po prostu trzeba się nimi zaopiekować:)

W second nic dla siebie nie znalazłam, co mnie nawet nie zdziwiło, bo tak jest po prostu zawsze, że jak mam pieniążki, jak jest okazja do zrobienia sobie przyjemności, to nigdy nic nie ma:) Za to małżonkowi udało się upolować kraciastą bluzę z H&M:) a do domu jako honorowy łup został przytargany kocyk niewielki acz sympatyczny:)

Reszta prezencików:


Przepiękna apaszką, sakiewka na pieniążki (oby pusta nigdy nie była), oraz karta podarunkowa Rossmann:) A prezencików pewnie jeszcze nie koniec:)

Tak, to był zacny dzionek!:)

wtorek, 14 lutego 2012

Trochę tego, trochę tamtego...

No troszkę mnie tu nie było, tak jakoś wyszło. Po prostu:)


Dziś walentynki, albo jak kto woli Dzień chorych psychicznie i chorych na epilepsję, albo jak kto woli 




Dziś są także urodziny Piotra Kaczkowskiego z radiowej Trójeczki.


Pan Piotr dziś kończy 66 lat. W Trójce prawie całe swoje życie spędził. Na jego audycjach chowały się kolejne pokolenia. Miałam okazję kilka lat temu spędzić z panem Piotrem kilka godzin podczas trwania audycji. Magia:)


Wspominałam o tym (i nie tylko o tym) tu:


49 urodzineczki radiowej Trójeczki




Pan Piotr nie lubi pokazywać twarzy.


Młodzieniaszek:)

Rok temu pojawił się na chwilę znów w swojej audycji, ale zaraz potem znów znikł.
A sio chorobo! a sio!!

Panie Piotrze powrotu do zdrowia i do Trójeczki!!

***************************************

Z cyklu: zasłyszane-

Jedna moja koleżanka ma niezwykłą umiejętność miksowania przysłów, tworzenia różnych zlepków językowych. Aj gdybyście kiedyś usłyszeli tekst piosenki (jakiejkolwiek polskiej)! W jej wersji te nowe teksty, które ona wymyśla (będąc święcie przekonaną, że piosenka brzmi tak faktycznie) nabierają zupełnie nowych sensów:))

W ostatnich dniach celowała jednak w powiedzonkach:

Nowa wersja powiedzonka określająca kogoś kto śpi lekko i czujnie jak... (sama nie pamiętam, które to stworzonko tak śpi)

...ja śpię lekko jak królik za kamieniem



Nowa wersja wypadnięcia sroce spod ogona brzmi:

no przecież nie wypadłam z dupy kota! 

aaaa padłam!

Natomiast mój mąż chcąc przybliżyć mi film, w którym grała aktorka, do której była podobna inna aktorka rzekł:

A niechaj to będzie ZAGADKA:

Nooo jest podobna do tej..., no ty ją tak lubisz...no o tej dziewczynie co żołnierzyka w puszce znalazła...francuski (gdyby nie dodał, że francuski w życiu bym nie zgadła!)

No o jakim filmie mówił mój mąż i do kogo była podobna aktorka?

*odpowiedź na końcu posta


Od wczoraj mieszka z nami żyrafka:)






Od jakiegoś czasu to nasze hasło wywoławcze, więc zilafka jak najbardziej jest wskazana:)


Aj właśnie dostałam od małżowinki walentynkę. Nie obchodzimy wręcz programowo więc walentynka wygląda tak:






Oj coś mi to pisanie nie idzie, tak więc kończę:)


Ale jeszcze na dobranoc piosenka, którą ostatnimi czasy dzień kończę i dzień zaczynam (tzn. całą płytą pani Katarzyny Gronic Pin-Up Princess, ale numerów dostępnych jest dosłownie kilka)




Trochę inna Katarzyna Groniec. Równie boska!!
Mój drugi ulubiony numer z tej płyty to Stare babki:)


Jeśli w Waszym mieście lub w okolicy koncertuje pani Katarzyna, to KONIECZNIE!!


Słodkich snów:)


*Ten film to "Amelia" :))


poniedziałek, 6 lutego 2012

"Drzewo cytrynowe", czyli subtelnie o ważnych sprawach. KONIECZNIE!

Oj coś tu się ostatnio u mnie filmowo zrobiło. Przechodzę renesans oglądania filmów i dobrze mi z tym jest:)



W niedzielne popłudnie miałam w domu święto kina, dane mi było bowiem obejrzeć film "Drzewo cytrynowe", film wyjątkowy! Już raz go przegapiłam, drugi raz bym tego nie odżałowała. Miałam słuszne przeczucie, że nieobejrzenia tego filmu należy postokroć żałować.

Główna bohaterka 45 letnia Salma (Hiam Abbas) prowadzi spokojny, nudny żywot w pustym domu, za towarzysza mając jedynie przyjaciela rodziny, który wraz z ojcem Salmy opiekował się nią od małego. Dorosłe dzieci wyfrunęły już z gniazda rodzinnego, mąż od wielu lat nie żyje, podobnie jak jej ojciec. Salma kocha swój dom i kocha swój sad cytrynowy, nad którym opiekę przejeła po śmierci ojca. Ze sprzedaży cytryn kobieta się utrzymuje, ale te wydawać by się mogło zwykłe cytryny trzymają ją w pionie, kobieta czerpię siłę z czegoś co jest stałe i niezmienne, odgłos spadających cytryn jest dźwiękiem bezpiecznym, dźwiekiem, który jest częścią jej życia.




Któregoś ranka dźwięk spadających, dojrzałych cytryn miesza się z ostrym dźwiękiem maszyn budowlanych. Jako pierwszą widzimy więżyczkę obserwacyjną, który wznoszona jest wysoko w górę. Co wyprawiają jej nowi sąsiedzi, dlaczego robią wokół siebie tyle zamieszania?
Wysoko ustawiony człowiek, to i dużo zamieszania. Sąsiadem Salmy okazuje się minister obrony Izraela Israel Navron
 (Doron  Tavory) wraz z żoną Mirą (Rona Lipaz-Michael) i sporą grupą ochroniarzy. Akurat tak się pechowo składa, że dom Salmy stoi na skrawku ziemi oddzielającym Zachodzi Brzeg Jordanu od Izraela i ze względu na położenie może być to miejsce sprzyjające aktom terrorystycznym. Minister postanawia więc drzewa cytrynowe wykarczować, ponieważ gęste wysokie drzewa mogą stanowić świetną kryjówkę i punkt obserwacyjny dla potencjalnych terrorystów.
 To co dla właścicielki sadu jest źródłem poczucia bezpieczeństwa dla niego jest źródłem zagrożenia.
Cały świat Selmy się rozpada na malutkie kawałeczki. Kobieta pozostaję z tym zupełnie sama. Dzieci nie bardzo rozumieją rozgoryczenia matki, nie wiedzą dlaczego jest to dla niej tak trudne, społeczność arabska zabrania przyjęcia odszkodowania, które strona izraelska  łaskawie proponuje, jednocześnie niczego nie oferując w zamian. Nie wolno jej przyjąć pieniędzy, nie wolno jej chodzić bez chusty na głowie, nie wolno jej robić tysiąca innych rzeczy. Nie przystoi to jej-nie kobiecie, nie Salmie, ale matce Nasera (jej syn ma na imię Naser).

 Salma już wiele w życiu przeszła, jest silną, odważną kobietą nie odda sadu w obce ręcę, nie da zniszczyć lat pracy ojca. Dla niej ten sad to więcej niż owoce. Te drzewa są jej przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. To jest jej miejsce na ziemi!
 Nie raz łamię więc zakaz wstępu do własnego, ogrodzonego już sadu, nie mogąc spokojnie patrzeć na powolne umieranie drzewek.
 Wbrew męskiej części społeczności oddaje los swego sadu w ręce młodego zdolnego adwokata Ziada (Ali Suliman). Od razu zawiązuję się między nimi nić porozumienia, sympatii, rodzi się między nimi więź, która dla obojga zdaje się być ważna. Czy ma ona rację bytu?



Ten młody człowiek jest pierwszym od dawna mężczyzną, który zwraca się do niej po imieniu, który widzi w niej kobietę, widzi w niej niezwykłe piękno, siłę i wielką moc. W filmie zauważalny jest ten ulotny moment kiedy Salma sama odkrywa w sobie dawną zapomnianą, albo nawet nigdy wcześniej nieodkrytą kobiecość.
Determinacja i upór jej i adwokata sprawiają, że sprawa trafia do Sądu Najwyższego, tym samym staję się głośna, międzynarodowa. Ten kawałek ziemi, na której rośnie sad, nie jest tylko ziemią, Salma walcząca o swoje do niego prawa nie walczy tylko w imieniu własnym. Ona mówi za wszystkich tych, którzy zostali pozbawieni swojej ziemi, a sad reprezentuje wszystko co utracone. 



Minister obrony jest nieugięty im bardziej sprawa robi się medialna, tym bardziej on trzyma się swojej decyzji. Jego żona nie podziela tych metod. Nie podobają  jej się tak radykalne działania. Ona widzi w Salmie nie tylko wrogi element, nie tylko Palestynkę, ale przede wszystkim kobietę, człowieka, który walczy o to, co kocha i o to co należy do niej od kilku pokoleń. Buntuję się na tyle na ile może, ale jej głos nie ma większego znaczenia w sprawie (robi jednak nieco fermentu).
 Pomiędzy obiema kobietami nawiązuje się delikatna jak pajęczyna nić zrozumienia. Nie pada pomiędzy nim prawie żadne słowo. Siła tkwi w spojrzeniach. Dzieli te kobiety wszystko, pochodzenie, status społeczny, światopogląd, religia, jednak to ich "spotkanie" na chwilę  pokazuje, że jeśli nie można niczego uczynić (bo nie ma się takiej władzy i wpływów) można przynajmniej okazać szacunek.
Nie zdradzę zakończenia, powiem tylko, że w tej rozgrywce nikt nie wygrywa, wszyscy w jakiś sposób przegrywają.

Film Erana Riklisa według mnie jest doskonały w każdym calu, w każdym ujęciu, nie ma w nim ani jednej zbędnej sceny. Duża załuga w tym gry nie tylko  Haim Abbas, która jest po prostu zjawiskowa, ale także Aliego Sulimana.
Zdjęcia i muzyka z wyczuciem oddają nastrój obrazu. Może się wydawać, że reżyser konstruując akcję jest stronniczy, bo przecież pokazuje złego Izraelczyka i pokrzywdzoną Palestynkę, ale ja nie miałam takiego wrażenia, bowiem wyraźnie jest pokazane, że obie strony ponoszą konsekwencję wieloletniego konfliktu pomiędzy dwoma narodami. Nie zmienia to jednak faktu, że emocjonalnie stałam po stronie Salmy, tak po ludzki, tak po prostu.
Nie dało się inaczej, bo to się wydarzyło naprawdę. Takie wydarzenie miało miejsce, wcale nie tak daleko od nas, podobne sytuację dzieją się  codziennie i dziać się zapewne będą nadal
:(

Cały ten film utkany jest z subtelności, a na wyżyny delikatności i małych, wielkich gestów wspinają się wszytskie sceny z udziałem Salmy i Ziada. Ile emocji i uczucia można zawrzeć w jednym spojrzeniu, w delikatnym muśnięciu dłoni. CU-DO-WNE. Ten film ma swoich głównych bohaterów Salme, ministra, jego żonę i Ziada, ma także swojego bohatera zbiorowego, jest to jednak wplecione w akcję tak dyskretnie, że prawie niezauważalnie, nienachalnie, bez histerii, krzyków i szarpaniny, w które często obfitują filmy z tlem politycznym. Ten dramat jednostki, dramat Salmy mówi więcej niż setki obrazów obustronnej nienawiści.

Brak mi słów by określić ten film, żyje jego obrazami od wczoraj, nie chcę z niego wychodzić, nie chcę o nim zapomnieć. To bardzo wyjątkowy obraz. Gdybym wystawiała oceny dałabym ocenę 10/10.

Dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia, dlatego też bardzo mocno go polecam!


Na zakończenie piosenka z filmu:






Aktorkę Haim Abbas znam z filmu sprzed kilku lat "Spotkanie", który także jest godny uwagi:)
 

sobota, 4 lutego 2012

"Restless" Van Santa-piękna niespokojność:)





"Restless" to najnowszy film Gusa Van Santa. Film ten był dla mnie miłym zaskoczeniem. Niektórzy uważają, że jest to najsłabszy film  w dorobku tego reżysera, inni, że najbardziej komercyjnym, a dla mnie jest to po prostu film dobry, film godny polecenia.
Jedno jest pewnie najnowszy obraz Van Santa jest dużo delikatniejszy od najbardziej znanego "Słonia", czy "Paranoid Park". Moim zdaniem wyszło to filmowi na zdrowie.



Van Sant na bohaterów wybiera osoby zagubione, zbuntowane, nieprzystosowane, taki jest także główny bohater Enoch (Henry Hooper) i główna bohaterka Anabel (Mia Wasikowska). Mają może 17 lat i spotykają się na pogrzebie. Enoch nie żegna nikogo, po prostu przyszedł, bo lubi bywać na pogrzebach, ona natychmiast rozpoznaje obcego, bo niemodnie jest ubrany;)
 Z początku on najeżony odrąca dziewczynę, ale szybko relacja z początku koleżeńska, o nieokreślony statusie zamienia się w głębsze uczucie. Trafił, bowiem  swój na swego.




Oboje są inni, dziwni. Nie chodzą do szkoły, snują się po dziwnych miejscach, cmentarzach. Wkrótce dowiadujemy się dlaczego ta młodzież nie spotyka się na szkolnych korytarzach, dlaczego nie śledzimy ich pierwszego, nastoletniego zakochania w stołówce, w szatni, czy w szkolnej sali gimnastycznej. 



Młodzi mają swoje tajemnice. On przeżył śmierć rodziców, szybko dzieli się z Anabel swym doświadczenim (bardzo ładna scena), rozmawia z duchem japońskiego lotnika, ona jest chora, rak zaatakował ponownie ze zdwojoną siłą. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że pozostało dziewczynie kilka miesięcy życia, bowiem fabuła filmu jest prosta, dość przewidywalna. I nie o zaskoczenie widza reżyserowi chodzi, ale o oddanie pewnej chwili, pewnego momentu w życiu. Momentu pierwszego zakochania, pierwszego uczucia. Ale żeby widz nie musiał być świadkiem ckliwego romansidła Van Sant okrasił to pierwsze zauroczenie ulotnością. Ulotnością dosłowną.



Anabel ma świadomość tego, że jej życie się kończy, ale zamiast rozpaczać, użalać się nad sobą, stara się żyć najpiękniej jak się da. 
Z lubością oddaje się zagadnieniom biologii, szczególnie fascynują ją ptaki. Zdradza Enochowi, że dla ptaków każdy zachód słońca to koniec świata. Ptaki wierzą, że umierają. I kiedy nadchodzi ranek, są tak zdumione, że żyją, że śpiewają najpiękniejsze melodie , jakie można sobie wyobrazić. Młodziutka, śliczna umierająca dziewczyna odrabia codziennie ptasią lekcje. Także stara się "śpiewać" najpiękniejsze pieśni. Każdego ranka stara się cieszyć, że jeszcze żyje, że jest przy niej ukochany, są bliscy, jest cały świat do ogarnięcia.



Ta nastoletnia miłość nie jest pozbawiona codziennych problemów. Wiadomo w pierwszym kochaniu wszystko jest czarne, albo białe nie ma kolorów pośrednich, tak albo nie, wszystko albo nic. Pod podszewką radości, beztroski, szaleństwa czai się tytułowy restless.
Oboje lubią przybierać różne formy, maski, odgrywać rolę, bawią się konwencjami. I są w tym bardzo prawdziwi, bardzo w zgodzie ze swoją wrażliwością.
Nie ma happy endu. Na szczęście Van Sant prowadzi historię do samego końca, nie ma uzdrowienia, jednak film nie kończy się smutno, tli się iskierka nadziei:)



Przepięknie opowiedział o tym pierwszym uczuciu i ulotności życia Van Sant. Delikatnie, subtelnie, mądrze. Bez zbędnej słodkości, czy wulgarności. Wespół zespół z operatorem stworzył cudowny obraz. Muzyka dopełnia idealnie całości, a aktorzy zagrali tak, że uwierzyłam w każdy ich gest, w każde słowo. Towarzyszyłam ich w ich kochaniu, w ich godzeniu się z takim, a nie innym obrotem spraw.
Dawno nie widziałam tak dobrego filmu!
 Ale dobrze jest mieć nastrój na to żeby się zatrzymać, trochę rozmarzyć, rozmiękczyć.


 Polecam!

Pierwszy raz widziałam na ekranie Henrego Hoopera. Hooper, Hooper chodziło mi po głowie. Znam to nazwisko, znam, a i buzia jakaś taka bliska, jakieś obszary w mózgu porusza.
A Henry Hooper jest synem niedawno zmarłego Denisa Hoopera z niezapomnianego filmu "Easy rider". Że synem jego jest, to pewnik. Podobieństwo wszak jest ogromne:)


Henry Hooper


Denis Hooper

Henry sam doświadczył śmierci najbliższych. Najpierw zmarł jego bliski przyjaciel, niedługo potem stan chorego na raka prostaty ojca pogorszył się błyskawicznie.
Syn bardzo chciał żeby ojciec obejrzał film, dlatego Van Sant zorganizował specjalny pokaz wersji montażowej, oficjalnej premiery Denis Hooper nie doczekał. Zmarł 29 maja 2010 roku.

Młody Hooper stara się żyć według rady pewnego Niemca, którego spotkał w Berlinie: zawsze dokonuj wyboru najpiękniejszego, oraz podług jedynej rady jaką dostał od ojca, która brzmiała: Be cool! 
Przyjęcie roli Enocha jest niewątpliwie wyborem najpiękniejszym, w dodatku cool!:))