"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

sobota, 27 kwietnia 2013

Lugoli łyk..."Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości" Swietłana Aleksijewicz. Książka, która boli.

Wczoraj było kolejna rocznica...
 
"26 kwietnia 1986 roku o godzinie pierwszej minut dwadzieścia trzy pięćdziesiąt osiem sekund seria wybuchów obróciła w ruinę reaktor i czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w położonym niedaleko granicy Białoruskiej Czarnobylu..."

"Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości" 
Swietłana Aleksijewicz
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012
stron: 281


Wybór tej książki na miesiąc kwiecień był wyborem świadomym. W pełni świadoma tego co może mnie czekać podczas lektury nastawiłam się na ciosy. I w prawy policzek i w lewy i kopniak pod żebra i buch obuchem w łeb i łupudu w żołądek. Ałaaaa. Dawno nie czytałam tak poruszającej,  a zarazem tak STRASZNIE pięknej i autentycznie wzruszającej książki. Aleksijewicz oddaje głos świadkom owych kwietniowych wydarzeń. Żonom likwidatorów, którzy już sami przemówić nie mogą, bo leżą głęboko w ziemi, matkom chorych dzieci, rodzicom umierających w mękach córek i synów, nielegalnym mieszkańcom zamkniętej strefy, bohaterom Związku Radzieckiego walczących na frontach II wojny światowej, tym młodziakom walczącym na froncie czarnobylskim, którzy myśleli, że jadą na zwyczajne ćwiczenia, a zostali bez przygotowania, bez ochrony wysłani do strefy, zwykłym bezradnym ludziom, którzy oskarżają swój własny kraj za to co się stało, a nikt ich słów nie bierze poważnie, są zupełnie amani... i tak dalej i tak dalej. Gdyby zwierzęta umiały mówić i im Aleksijewicz oddała by głos (w pośredni sposób im oddaje). I to nie była chwila, wybuch i już. Było, minęło...nie. Ci ludzie dźwigają konsekwencję tamtego wybuchu przez lata, często po dziś dzień.

 To się w mej małej głowie nie mieści. To mną poniewiera. Czytając chciało mi się płakać, wkurzałam się czytając o "bohaterstwie" żołnierzy, o mydleniu oczu ludziom, o ignorancji władzy. To się niby wie, ale jakoś tak na nowo uderza. Czarnobyl i wszystko co się w związku z nim działo (i nie działo, a zadziać powinno) w dobitny sposób przedstawia czytelnikowi instytucję człowieka radzieckiego. To bezwolna jednostka, której wpaja się od najmłodszych lat bohaterskie odruchy. Bez instynktu samozachowawczego, bez wiary w swoją sprawczość.
 Jest to książka głęboko emocjonalna, napisana przepięknym językiem. Nie można obok niej przejść obojętnie. Pomimo bolesnych treści czyta się paradoksalnie gładko i lekko, zaleca się jednak czynienie przerw na oddech. Reportaż Aleksijewicz ma wielką wartość faktograficzną i nie mniejszą wartość literacką. Ale boli. Tak, czytanie jej sprawia bolesną przyjemność. 

 Jedynym maleńkim zgrzytem jest jeden rozdział, w którym Aleksijewicz oddaje samej sobie głos. Czuję irytacje i złość kiedy autorka przyrównuje Czarnobyl do Holokaustu, czy nazywa największą tragedią XX wieku. Nie podoba mi się to, wyczuwam tu brak profesjonalizmu, jakieś mi się to wydaję nawet egzaltowane. Co innego jeśli podobnego porównania dokonałaby bezpośrednia ofiara katastrofy, matka chorego dziecka, żona umierającego męża. Tak im daję prawo do takich górnolotnych, przesadzonych fraz. Autorce książki to nie przystoi. Nie tego oczekuje od reporterki. 
No, ale to na szczęście mały szczegół.

 Ja już więcej nie wiem co rzec, dlatego oddam głos bohaterom reportaży. Chcąc wybrać najważniejsze fragmenty trzeba by właściwie przepisać całą książkę. Dlatego wybór łatwy nie będzie. Ale niełatwa książka to i niełatwy post. Oj niełatwy, niełatwy jest to wybór. Nie potrafię wybrać tylko kilku cytatów. Kiedy próbuje z jakiegoś zrezygnować mam wrażenie, że dopuszczam się zdrady tego, który akurat opowiada historie. Czuję, że zamykam mu usta, że nie pozwalam przemówić. Więc przepisuje kolejny cytat, i kolejny i kolejny.
Oddaję ofiarom Czarnobyla tym samym hołd. Niechaj Ci, którzy nie chcą, nie mogą książki przeczytać w całości pochylą się nad tymi fragmentami. 


Już pierwsza historia żony strażaka, który jako pierwszy pojechał gasić pożar powoduje ciarki na plecach. Nie wiem czy czasem nie jest najmocniejszy. Ale warto przeczytać. Nie zamykać oczu, nie mówić, że tyle jest teraz trudnych spraw, że nie ma co się tymi zaprzeszłościami zajmować (rany jak mnie wkurza takie gadanie!). Należy pamiętać! Chociaż ten jeden dzień w roku.

* Do tego szpitala (specjalny radiologiczny) nie wolno było wejść bez przepustki (...) no i w końcu siedzę w gabinecie ordynatorki (...) Wiedziałam tylko, że muszę go zobaczyć...Odnaleźć. 
Od razu mnie spytała: "Kochana! Moja kochana...Dzieci masz"?. Jakże się przyznać. I już rozumiem, że muszę ukryć ciąże. Bo mnie do niego nie wpuszczą! Dobrze, że jestem szczupła, nic nie było widać. "Mam"- odpowiadam. "Ile?"
Myślę: "Muszę powiedzieć, że dwoje, bo jak jedno, to też mnie nie puści..."

* Wasia zaczął się zmieniać- codziennie przychodziłam do kogoś innego...Oparzenia wychodziły na wierzch...W ustach, na języku, na policzkach- najpierw pojawiały się małe ranki, potem się rozrastały. Śluzówka odchodziła płatami, takie białe błonki...Kolor twarzy...Kolor ciała...Silny...Czerwony...Szarobrunatny...A ono jest takie całe moje, takie kochane! Tego nie da się wypowiedzieć! Nie da się napisać! Nawet przeżyć...Ratowało mnie to, że wszystko działo się błyskawicznie, nie miałam czasu o tym myśleć, płakać nad tym.

* Stolec od dwudziestu pięciu do trzydziestu razy na dobę. Z krwią i śluzem. Zaczęła mu pękać skóra na rękach i nogach...Całe ciało pokryło się bąblami. Kiedy kręcił głową, na poduszce zostawały kępki włosów...A wszystko takie kochane, bliskie...

* Wszystko było jedną wielką raną. Ostatnie dwa dni w szpitalu...Podnoszę jego rękę, a kość się rusza, chwieje, oderwała się od ciała. Kawałki płuca wątroby wypadały przez usta...Krztusił się własnymi wnętrznościami...Owijałam rękę bandażem  i wsuwałam mu do ust wszystko, to co z niego wyjmowałam...Tego się nie da opowiedzieć. Nie da się opisać! Nawet przeżyć...To wszystko jest takie moje...Takie...
(...) Czternaście dni w klinice choroby popromiennej...Po czternastu dniach człowiek umiera...
 

* Pokazali mi ją...Dziewczynka..."Nataszeńka-powiedziałam.-Tatuś dał ci na imię Natasza". Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki...Ale miała marskość wątroby...W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów...Wrodzona wada serca. Po czterech godzinach powiedzieli mi mi, że dziewczynka umarła...

* Przychodzę do nich zawsze z dwoma bukietami: jednym dla niego, drugim dla niej, kładę go w narożniku. Obchodzę grób na kolanach...Zawsze na kolanach...Zabiłam ją...Ona...Uratowała...Moja dziewczynka mnie uratowała, przyjęła całe uderzenie jądrowe na siebie, była jakby odbiornikiem tego ciosu. Taka malutka. Kruszynka. Ocaliła mnie...Ale kochałam ich oboje...
Ludmiła Ignatienko
żona zmarłego strażaka Wasilija Ignatenki 
    

* (...) a u nas ewakuacja. Przesiedlenie. Szturmują domy.  Ludzie się pozasłaniali, pochowali. Bydło ryczy, dzieci płaczą. Wojna! A słoneczko świeci...Wszystko pamiętam... Ludzie powyjeżdżali, a koty i psy zostawili. W pierwszych dniach chodziłam i rozlewałam wszystkim mleko, a każdemu psu dawałam kawałek chleba. Stały przy swoich obejściach i czekały aż gospodarze wrócą. Długo na nich czekały...Oj, kochanieńka moja! Rozumiesz ty chociaż, jaka jestem smutna? Zaniesiesz ten mój smutek ludziom...a mnie może już nie będzie. Szukajcie mnie w ziemi...Pod korzeniami...
Zinaida Jewdokimowna Kowalenko
nielegalna mieszkanka strefy czarnobylskiej



* W gazetach kłamstwa...Same kłamstwa...Nikt nigdzie nie napisał, jak szyliśmy sobie kolczugi. Ołowiane koszule. Majtki. Wydawano nam gumowe fartuchy pokryte ołowiem...Zanim weszliśmy na dach, dowódca daję instrukcję. Kilku chłopaków się zbuntowano: "Myśmy już tam byli, powinni nas odesłać do domu". Moja działka na przykład to to paliwo, benzyna, a też posyłano mnie na dach. A ci się zbuntowali. Dowódca: "U nas na dach pójdą ochotnicy, a reszta wystąp, porozmawia z wami prokurator...
Aleksander Kudriagin
likwidator  



* Jeździliśmy dwa miesiące po strefie, w naszym rejonie ewakuowano połowę wsi. Kiedy przyjechaliśmy pierwszy raz, psy biegały koło swoich domów. Pilnowały, Czekały na ludzi. Usłyszały ludzkie głosy, ucieszyły się i przybiegły...Witają nas...Strzelaliśmy do nich w domu, w szkole, w ogródku. Wynosiliśmy na ulicę i ładowali na wywrotkę. Pewnie, że nie było przyjemnie. Zwierzęta nie rozumiały dlaczego je zabijamy. A zabijać było łatwo. Bo to domowe zwierzęta. Nie boją się broni, nie boją się człowieka. Przybiegają na ludzki głos...Na podwórzach stały klatki otwarte na oścież...Króliki biegają...Wszystko porzucone w pośpiechu. Na krótko. No bo jak to było? Rozkaz brzmiał: "Ewakuacja na trzy dni". Kobiety krzyczą, dzieci płaczą, bydło ryczy. Małe dzieci oszukiwano: "Jedziemy do cyrku". Ludzie myśleli, że wrócą. Nie padły słowa: "na zawsze". 
Ej pani kochana! Muszę powiedzieć, że sytuacja była wojenna. Koty zaglądały w oczy, psy wyły, wdzierały się do autobusów. Łańcuchowe, pasterskie...Żołnierze je wyrzucali. Kopniakami. A psy długo biegły za samochodami...Ewakuacja...Nie daj Boże!
Wiktor Josefowicz Wieżykowski
Przewodniczący Chojnickiego Ochotniczego Towarzystwa Myśliwych i Wędkarzy


* Wierzyliśmy we wzniosłe ideały. W nasze zwycięstwo! Zwyciężymy Czarnobyl! Rzucimy się do ataku i zwyciężymy. Upajaliśmy się, czytając o heroicznej walce z reaktorem, który wymknął się spod ludzkiej kontroli. Nie mogliśmy dopuścić do paniki...Moja praca...Obowiązek. Jeśli jestem zbrodniarzem, to dlaczego moja wnuczka...Moje dziecko...Też jest chore...Córka urodziła ją tamtej wiosny... Żona prosiła: "Trzeba ich wysłać do krewnych. Wywieźć ich stąd.". Byłem pierwszym sekretarzem komitetu rejonowego...Zabroniłem kategorycznie: "Co ludzie pomyślą, jeśli wywiozę  córkę, z małym dzieckiem? Przecież ich dzieci tutaj zostaną. Ci, którzy uciekali, ratowali własną skórę...Wzywałem ich do komitetu, na posiedzenie: "Jesteś komunistą czy nie?". Ludzie musieli przejść próbę...Moja na wnuczka ma białaczkę...Zapłaciłem za wszystko...Drogo zapłaciłem... Jestem człowiekiem swojego czasu...Nie zbrodniarzem...
Władimir Matwiejewicz Iwanow
były pierwszy sekretarz komitetu rejonowego KPZR w Sławgrodzie

* Długo żyliśmy za drutami. W obozie socjalistycznym. Baliśmy się innego świata...Nie znaliśmy go...Czarnobylskie mamy i tatusiowie to jeszcze jeden temat. Dalszy ciąg rozmów o naszej mentalności...o radzieckiej mentalności. Upadł...Rozleciał się Związek Radziecki...A wszyscy jeszcze długo oczekiwali pomocy od wielkiego, potężnego kraju, którego już nie było. Moja diagnoza...Chcę pani ją znać? Skrzyżowanie więzienia z przedszkolem- to właśnie jest socjalizm. Radziecki socjalizm. Człowiek oddawał państwu, sumienie, serce, w zamian dostawał kartkę żywnościową...
Hienadź Hruszawy
poseł do Parlamentu Białorusi, prezes Fundacji "Dzieci Czarnobyla"  


CHÓR ŻOŁNIERZY- właśnie tak nazwany. Niby wymienieni z imienia i nazwiska jeden pod drugim, ich wypowiedzi nie są jednak podpisane indywidualnie. Aleksijewicz świadomie bądź nie w symptomatyczny sposób pokazała stosunek tych, którzy sprawują władzę do podwładnych.  Norma w tym kraju, tzw. mięso armatnie, a raczej  w przypadku Czarnobyla  mięso atomowe!

 * Porzucony dom...Zamknięty. Kotek w oknie. Myślałem, że to gliniany. Podchodzę-żywy. Objadł wszystkie kwiaty w doniczce, geranium. Jak tam się dostał? Czy może go zostawili?
Na drzwiach karteczka: "Kochany przechodniu, nie szukaj cennych rzeczy. Nie mieliśmy ich. Korzystaj ze wszystkiego, ale nie szabruj. My tu wrócimy". Na innych domach widziałem napisy różnymi kolorami: "Przebacz mi domu rodzinny!". Żegnali się z domem jak z żywym człowiekiem. Pisali:"Wyjeżdżamy wieczorem" stawiali datę, podawali nawet godzinę i minutę. Kartki z zeszytów szkolnych zapisane dziecinnym pismem: "Nie bij kota. Bo szczury wszystko zjedzą". Albo: "Nie zabijaj naszej Żulki. Jest dobra." 
Wszystko zapomniałem...Pamiętam tylko, że tam pojechałem, a więcej nic. Wszystko zapomniałem... Na trzeci rok po wyjściu do cywila coś mi się stało z pamięcią...Nawet lekarze nie wiedzą co...Nie mogę przeliczyć pieniędzy-mylę się. Tułam się po szpitalach... 


* Nasz pułk postawili w stan alarmowy...Długośmy jechali. Nikt nie mówił nic konkretnego. Dopiero w Moskwie na dworcu Białoruskim powiedziano nam dokąd nas wiozą.  Jeden chłopak z Leningradu chyba, zaprotestował : "Ja chcę żyć". Zagrozili mu sądem wojskowym. Ale ja czułem coś innego. Akurat na odwrót, miałem ochotę zrobić coś bohaterskiego. Wypróbować swój charakter. Może to taki dziecięcy poryw? Ale takich jak ja znalazło się więcej.


* Jestem wojskowym, jak mi dają rozkaz, to go wykonuje. Złożyłem przysięgę...Ale to nie wszystko...Bohaterski zryw też tam był. Do tego nas wychowywali. Wpajali nam to od czasów szkolnych. Spotkałem takich, którzy mieli poczucie, że dokonują bohaterskiego czynu. Biorą udział w historii. Płacono nam dobrze...


* Pojechałem. Zgłosiłem się na ochotnika. W pierwszych dniach nie widziałem tam obojętnych, dopiero potem, kiedy przywykliśmy pojawiła się pustka w oczach. Niby żeby dostać order, przywileje. Nie, zadziałała męska ambicja. Prawdziwi mężczyźni chcą sprostać prawdziwemu wyzwaniu. 
Wróciliśmy do domu. Wszystko z siebie zdjąłem, całe ubranie tam co na sobie miałem. i wyrzuciłem do zsypu. A furażerkę podarowałem małemu synkowi. Bardzo prosił. Potem nie chciał jej zdejmować. Po dwóch latach postawiono mu diagnozę: rak mózgu...


* Minęło dziesięć lat...Już tak, jakby tego nie było. Gdybym nie zachorował tobym zapomniał....
Trzeba służyć ojczyźnie! Służba to święta rzecz...Chłopaki młode nieżonate. Masek ze sobą nie braliśmy. Drogówka stała bez masek. My w szoferce, a oni w radioaktywnym kurzu stali po osiem godzin.
Proszę nie pisać o cudach radzieckiego heroizmu. Były...cuda! Ale przede wszystkim bylejakość, bałaganiarstwo, a dopiero potem cuda. Ciskali nas tam jak piach, jak worki  z piaskiem. Codziennie wywieszali nową "gazetkę frontową": "Pracują mężnie i ofiarnie", "Wytrwamy i zwyciężymy"...Pięknie nas nazywali "żołnierzami ognia"...Za bohaterki czyn dali mi dyplom i tysiąc rubli.


* Pierwszego dnia zobaczyliśmy z daleka elektrownie atomową. Następnego- już sprzątaliśmy śmiecie wokół niej. Mieliśmy normalne łopaty i miotły jak dozorcy domów...Oddychaliśmy tym kurzem...Po wszystkim ćwiczenia trwały jeszcze 3 miesiące...Nawet nas nie przebrali. Chodziliśmy w tych samych bluzach i butach, w których pracowaliśmy przy reaktorze.
No i dali papier do podpisania. Że nie będziemy rozgłaszać...Nic nie mówiłem...A gdyby pozwolili mówić, komu bym to opowiedział? Od razu po wojsku byłem już inwalidą drugiej grupy, a miałem dwadzieścia dwa lata...


* Już nie boję się śmierci...samej śmierci...
Nie wiem tylko, jak będę umierał...Kiedy umierał mój przyjaciel, spuchł, rozrósł się...jak beczka...A sąsiad...Operator dźwigu też tam był...Zrobił się czarny jak węgiel, zmalał do rozmiarów dziecka. Nie wiem jak będę umierał...Gdybym mógł prosić o śmierć, to o zwyczajną. Nie czarnobylską. Jedno wiem: z moją diagnozą długo nie pociągnę. Gdybym poczuł, że zbliża się ta chwila, palnąłbym sobie w łeb. Byłem w Afganistanie...Tam o to jest łatwiej...O kulę...
       

* Wysłałem żonę i córkę do szpitala. Bo powychodziły im czarne plamy na ciele. To się pojawiają, to znikają. Wielkości pięciorublówki...Ale nic ich nie boli...Dookoła wszyscy mówili: "Umrzemy, umrzemy...do dwutysięcznego roku Białorusini wyginą." Córka skończyła sześć lat. Dokładnie w dniu awarii. Układam ją do snu,  a ona szepcze mi do ucha: "Tatusiu, ja chcę żyć , jestem jeszcze mała". Myślałem, że nic nie rozumie...A ona jak zobaczy w przedszkolu opiekunki w białym fartuchu albo kucharkę, to od razu wpada w histerię: "Nie chcę do szpitala! Nie chcę umierać!". Nie znosiła białego koloru. W nowym domu nawet białe zasłonki zmieniliśmy.
Czy może pani sobie wyobrazić siedem łysych dziewczynek naraz? Bo ich na sali było siedem...Nie wystarczy!
(...) Chcę zaświadczyć, że moja córka umarła na Czarnobyl. Bo od nas się żąda żebyśmy milczeli. Mówią, że naukowo jeszcze niedowiedzione, że nie ma bazy danych. Trzeba czekać setki lat. Ale moje życie, ludzkie życie jest krótsze...ja tego nie doczekam. Niech pani zapisze...Niech chociaż pani to napiszę...Córka miała na imię Katia...Katiusza...Miała siedem lat, kiedy umarła...
Nikołaj Fomicz Kaługin
ojciec  


* Moja dziewczynka...Nie jest taka jak wszystkie...Kiedy dorośnie zapyta mnie: "Dlaczego jestem inna?". Kiedy się urodziła...To było nie dziecko, ale żywy woreczek zaszyty ze wszystkich stron, ani jednak szparki, tylko oczka miała otwarte. W historii choroby napisali: "Dziewczynka z licznymi wadami wrodzonymi: aplazją odbytu, aplazją pochwy, aplazją jednej nerki (...)
Chciałam ich podać do sądu...Zaskarżyć państwo...Nazwali mnie szaloną, śmiali się...Jeden urzędnik krzyczał: "Dodatków czarnobylskich się pani zachciało! Pieniędzy za Czarnobyl!". Jakim cudem nie zemdlałam w jego gabinecie...Jakim cudem nie umarłam na serce...Ale mnie nie wolno umierać...
Łarisa Z
matka  

* Moja córka ostatnio powiedziała: "Mamo, jeśli urodzę potworka, to i tak będę go kochała." Wyobraża pani sobie?! Chodzi do dziesiątej klasy, a już ma takie myśli. Jej koleżanki...Wszystkie o tym myślą. Naszym znajomym urodził się chłopiec. Wyczekiwane, pierwsze dziecko. Przystojna, młoda para. A chłopiec ma usta aż do uszu, jednego uszka brak. Już teraz do nich nie chodzę. Nie mam siły...Córka raz czy drugi poleci. Ciągnie ją tam. Przygląda się, czy może przymierza...
Oboje z mężem mogliśmy wyjechać, ale rozmyśliliśmy się i zrezygnowali. Boimy się innych ludzi. A tutaj wszyscy jesteśmy czarnobylscy (...) Mamy wspólną pamięć...Jednakowy los...
(...) Mówią "wojna"...Wojenne pokolenie...Porównują...Wojenne? Ono było szczęśliwe! Miało Zwycięstwo. Oni zwyciężyli! To dało im, mówiąc dzisiejszym językiem, potężną energię życiową, silniejszą wolę przetrwania. Niczego się nie bali. Chcieli żyć, uczyć się, mieć dzieci. A my? My się wszystkiego boimy. Boimy się o dzieci...O wnuki, których jeszcze nie ma. Ich nie ma, a nas już strach bierze...Powszechna depresja...Rezygnacja...Dla innych Czarnobyl jest metaforą. Hasłem. A tutaj jest- naszym życiem. Po prostu życiem.
Nadieżda Afanasjewa Burakowa,
mieszkanka osiedla miejskiego Chojniki.

* Boję się deszczu-to właśnie Czarnobyl. Boje się śniegu. Lasu. Boję się chmur. Wiatru...Tak! Skąd wieję? Co niesie? To nie abstrakcja, nie wynik rozumowania, ale autentyczne uczucie. Czarnobyl jest w moim domu...W najdroższej dla mnie istocie, w moim synu, który urodził się wiosną osiemdziesiątego szóstego... Jest chory. Zwierzęta, nawet karaluchy, wiedzą kiedy i ile dzieci można urodzić. Ludzie tak nie potrafią. Stwórca nie dał nam daru przeczuwania.
Aleksander Riewalski
historyk

* We wsi Malinówka weszliśmy do przedszkola. Dzieci biegają po podwórzu...Maluchy bawią się w piaskownicy...Kierowniczka tłumaczy, że piasek zmienia się co miesiąc. Skąd go przywożą. No można sobie wyobrazić, skąd go mogli przywieźć! Dzieci smutne...Żartujemy, a one się nie uśmiechają...Wychowawczyni zaczęła płakać: "Niech pani da z tym spokój. Nasze dzieci się nie śmieją. Za to płaczą przez sen".
Spotkaliśmy na ulicy kobietę z niemowlęciem. "Kto pani pozwolił tu urodzić dziecko?. Tu jest pięćdziesiąt kiurów...". "No była lekarka, radiolog".
Namawiali ludzi żeby ludzie nie wyjeżdżali, żeby zostawali. No bo jakże? To jest siła robocza. Nawet kiedy przesiedlili wsie...Ewakuowali...Na zawsze...To i tak przywozili ludzi do prac kołchozowych. Na wykopki...
Dostałam zadanie- napisać o ewakuacji...Na Polesiu jest taki zwyczaj: jeśli chcesz wrócić do domu z dalekiej drogi, posadź drzewo. Wracam...Wchodzę do jednej zagrody, do drugiej...Wszędzie sadzą drzewa. Weszłam do trzeciej, usiadłam i zapłakałam (...)
(...) Ileż dokumentów zniszczono! Ile świadectw. Dla nauki są stracone. Dla historii też. Żeby tak znaleźć tych, którzy kazali to robić...Jak by się usprawiedliwiali? Co by wymyślili?...
Ja nigdy ich nie usprawiedliwie...Nigdy!! ...
Irina Kiesielowa
dziennikarka

  
* Pierwsza reakcja zadzwonić do żony, ostrzec ją. Ale wszystkie telefony w instytucie są na podsłuchu. O ten wieczny wtłaczany nam przez dziesięciolecia strach! A przecież oni tam nic nie wiedzą. Mimo wszystko nie wytrzymałem podnoszę słuchawkę (...)
Wieczorem wracamy do Mińska służbowym autobusem. Przez pół godziny, które zajmuje nam droga, milczymy, albo mówimy o rzeczach mało istotnych. Boimy się mówić głośno o tym, co się stało. Każdy ma legitymację partyjną w kieszeni...
Wchodzę do domu, w przedpokoju zrzucam garnitur, koszulę, rozbieram się do majtek. Nagle ogarnia mnie wściekłość...Do diabła z tą tajemniczością! Z tym strachem! Biorę książkę telefoniczną...Notesy córki, żony... Zaczynam dzwonić do wszystkich po kolei... Reakcja ludzi: "Dziękuje". Żadnego wypytywania, żadnego lęku, nic. Myślę, że mi nie uwierzyli, albo nie byli w stanie ogarnąć skali tego, co się stało. Nikt się nie przestraszył. 
Przed operacją...Już wiedziałem, że mam raka...Myślałem, że moje dni są policzone, że zostało mi ich niewiele, no i strasznie nie chciałem umierać.
Walentin Aleksijewicz Borisewicz,
były kierownik laboratorium Instytutu Energetyki Jądrowej Akademii Nauk Białorusi.   

* (...) w końcu jednak przedarłem się do Sluńkowa. Nakreśliłem pospiesznie obraz, jaki wczoraj widziałem. Trzeba ratować ludzi! Na Ukrainie (tam już dzwoniłem) zaczęła się ewakuacja..."Czemu pańscy dozometryści (tzn. z mojego instytutu) biegają po mieście, sieją panikę! Naradzałem się z Moskwą, z akademikiem Iljanem. Wszystko w porządku...Do akcji rzucono żołnierzy, sprzęt wojskowy. W elektrowni pracuje komisja rządowa. Prokuratura. Tam prowadzą dochodzenie...Nie wolno zapominać, że toczy się zimna wojna. Otaczają nas wrogowie..." 
Trzeba było mówić o fizyce. O prawach fizyki. Ale mówiono o wrogach. Szukano wrogów. 
(...) Każdy czekał na telefon, na rozkaz, ale sam nic nie robił. Bali się odpowiedzialności. Nosiłem ze sobą dozymetr w teczce...Po co? Bo nie dopuszczali mnie do wysoko postawionych ludzi...Tym obrzydłem ze szczętem...Wówczas wyciągałem dozymetr i przykładałem do do tarczycy sekretarkom, kierowcom, którzy siedzieli akurat w gabinecie. Tamtych ogarniał strach i to czasem pomagało- wpuszczali mnie. "No i czemuż, profesorze urządza pan sceny? Czy to pan jeden się troszczy o naród białoruski. Człowiek i tak przecież musi na coś umrzeć..."
W końcu przestali mnie przyjmować. Wysłuchiwać. Wtedy zacząłem zarzucać ich listami. Raportami. Rozsyłałem mapy, liczby. Zebrało się tego cztery teczki po 250 kartek. Fakty, same fakty...Na wszelki wypadek kopiowałem dwa egzemplarze, jeden znajdował się w moim gabinecie w pracy, druki trzymałem w domu. Żona schowała. Dlaczego robiłem kopie? Bo mam dobrą pamięć i wiem, w jakim kraju żyjemy...
Ja mam mapy, liczby. A oni? Mogli mnie wsadzić do psychuszki. Odgrażali się. Mogłem mieć wypadek samochodowy...Ostrzegali. Mogli wytoczyć mi sprawę kryminalną. Za propagandę antyradziecką.
Sprawę rzeczywiście mi wytoczyli...
Dopięli swego. Dostałem zawału...
Wszystko jest w teczkach...Fakty i liczby...Zbrodnicze liczby...
Pierwszego roku... Milion ton zanieczyszczonego ziarna przerobiona na paszę, karmiono nim bydło (a mięso trafiało potem na stoły mieszkańców). Drób i świnie karmili kośćmi ze strontem...
Wsie ewakuowano, a pola zasiewano (...)
(...) Pisano w jakim stachanowskim tempie budowano elektrownie w Czarnobylu. Budowano ją po radziecku. Japończycy takie obiekty uruchamiali w ciągu 12 lat, u nas wystarczyły 2-3. Jakość, bezpieczeństwo obiektu specjalnego- takie jak w przypadku kombinatu hodowlanego. Kurzej fermy! Kiedy czegoś brakowało, machali ręką na projekt i zastępowali tym, co akurat mieli pod ręką. No więc dach hali maszyn zalany był bitumem. Ten właśnie dach gasili strażacy. A kto kierował elektrownią atomową? W dyrekcji nie było ani jednego fizyka jądrowego. Byli energetycy, specjaliści od turbin, pracownicy polityczni, ale żadnego specjalisty. Ani jednego fizyka...
(...) Po pięciu latach...Liczba zachorowań na raka tarczycy u dzieci zwiększyła się trzydziestokrotnie. Wzrosła liczba wad wrodzonych, przypadków cukrzycy dziecięcej, chorób nerek, serca...Po dziesięciu latach...Przeciętna długość życia Białorusinów zmniejszyła się do 55 -60 lat...
Wasilij Borisonowicz Niestierienko
były dyrektor Instytutu Energetyki Jądrowej Akademii Nauk Białorusi

* Nie należałam do partii, ale tak czy owak jestem człowiekiem radzieckim. Poczuliśmy strach. "Dlaczego rzodkiewka ma w tym  roku liście jak buraki?". Ale wieczorem włączamy telewizor, słyszymy: "Nie należy ulegać prowokacjom" I to rozwiało wszystkie nasze wątpliwości...Chcieliśmy zbić się stado, chcieliśmy komuś nawymyślać...Kierownictwu....Rządowi, Komunistom...Teraz ciągle się zastanawiam dlaczego się nie udało. Co nie zadziałało i kiedy? A nie działało od samego początku. Przyczyną było nasze zniewolenie...Szczytem odwagi- pytanie: "Czy można jeść rzodkiewkę czy nie?" Brak wolności w nas samych...
(...) To jest jakaś forma barbarzyństwa, ten brak strachu o siebie...Zawsze mówimy : "my", nigdy "ja". "Zademonstrujemy radzieckie bohaterstwo". "Okażemy radziecki charakter". Całemu światu! Ale tutaj chodzi o "ja"! Ja nie chcę umierać...Ja się boje...  
Natalia Arseniewa Rosłowa,
przewodnicząca mohylewskiego komitetu kobiet "Dzieci Czarnobyla"  

CHÓR DZIECI:


Tego już Wam oszczędzę...





12 komentarzy:

  1. Wszystkie książki Aleksijewicz szarpią emocjonalnie. Pamiętam, że jak zaczęłam czytać "Czarnobylską modlitwę", to po pierwszym tekście, który jest wstrząsający, zbyt wstrząsający na wstęp,zastanawiałam się czy dam radę przebrnąć przez te reportaże. To mocna i dobra książka, tak jak wszystko co napisała Aleksijewicz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak ten pierwszy tekst masakruje. Nawet mnie zmasakrował, chociaż twarda sztuka jestem. Ja przeczytaniu tego pierwszego wiedziałam, że ja MUSZĘ książkę przeczytać. Że inaczej być nie może.

      Usuń
  2. Jestem zaprawiona w bojach literackich, ale trudno przejść przez te teksty. Jeszcze jak o dzieciach:..(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak wiem. Łatwe to nie jest. Ale powolutku, po troszeczku...

      Usuń
    2. W niektórych momentach miałam wrażenia, że czytam jakąś powieść, że to wszystko wymyślone, że to nie prawda, a potem przychodziła myśl, że to działo się naprawdę. Tak niedawno temu i tak w zasadzie niedaleko. A my żyjemy!

      Usuń
    3. Słońce pięknie świeciło, pogoda wymarzona na spacery... A mąż pojechał po płyn lugola. Dawali tylko dzieciom. Musieliśmy się nagimnastykować, żeby chłopcy wypili:(

      Usuń
    4. Nam dali w przedszkolu pamiętam. Było ohydne, a ja byłam w starszakach.

      Usuń
  3. wiesz, nie byłam w stanie przeczytać tej książki, po pierwszym rozdziale o strażaku popłakałam się, cała noc nie spałam i nie mogłam dalej przeczytać ani linijki...
    straszne to co się wtedy działo :( dobrze, że ktoś opisał to wszystko, ale dla mnie to jest zbyt emocjonalne :(
    pozdrawiam tak w ogóle! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja po tym pierwszym też się bałam, że nie przebrnę przez resztę, ale tak bardzo mnie do książki ciągnęło, że nie mogłam, nie chciałam odpuścić. Mnie ciężko przerazić i zniechęcić, chociaż Czarnobylska była chyba najmocniejszą książką w kategorii literatury faktu, a trochę ciężkich tematów za sobą.

      Usuń
  4. Masz zdrowie - tyle cytatów wpisać! Książce nie dałam rady, poszłam za to na spektakl. Też chwyta za gardło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No twardzielka jestem:) Pisałam to jak w jakimś transie normalnie. Książkę przeczytałam cierpiąc, ale nie miałam problemu. Czasem sobie myślę, że jestem jakaś pieprzenięta.

      Usuń
    2. Za jakiś czas na pewno wrócę do tej książki, utknęłam w niej, bo trochę otępiałam - tak jak teraz przy "Ostatnich świadkach". Po iluś relacjach mam wrażenie, że kręcę się w kółko, a nie o to przecież chodzi. Tak czy owak, Aleksijewicz odwaliła kawał dobrej roboty.

      Usuń