"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Pierwsze podsumowanie. Książki 2013 roku:)

Czas na coroczne podsumowanie. Na pierwszy strzał książki. Tu jest mi najprościej się określić, bowiem książki przeczytane odnotowuje w zakładce i oceniam na bieżąco. Nie ma co się rozpisywać. Przejdźmy do meritum.

Książek w roku 2013 przeczytałam sporo. Kilka nowości, ale większość to nie są świeżynki wydawnicze roku 2013. Nie jestem na bieżąco. Czasem bywam, ale rzadko i nie ma to dla mnie żadnego znaczenia:)
Cieszy mnie również fakt, że spełniłam mało postanowionko przeczytania przynajmniej jednej, własnej książki w miesiącu. Bywało różnie. W jednym miesiącu nie przeczytałam żadnej, za to w następnym więcej niż jedną. Dość, że zaliczyłam założoną liczbę 12 książek własnych.  Z małą nawiązką, bowiem było ich 15 sztuk. Radość na regale:)


Dużo książek przeczytanych (dużo to pojęcie względne) to i większe szansę na perełki i odkrycia literackie. Niektórych pisarzy spotkałam na swej drodze po raz pierwszy do innych wróciłam zachwyciwszy się nimi na nowo, niejako odkrywając ponownie. Ten rok był rokiem powieści. W zeszłych latach królował reportaż i biografia. W tym roku z radością wielką powróciłam na łono fikcji.
Zastanawiając się nad najważniejszymi tytułami najpierw postanowiłam, że postawię na pamięć, na pierwsze skojarzenie . W myśl zasady, że warte uwagi tytuły wyłonią się tak czy siak. I zapisałam ledwie kilka. Jak to? pomyślałam. Tylko tyle. Nie, nie, nie trzeba zajrzeć w zakładkowy kajet. Nie zapisałam kilku tytułów, pomimo tego, że kołatały mi się bezwładnie po szarych przypisane błędnie do poprzedniego roku. Jakież było moje zadziwienie, że jak to: to ja to czytałam już w 2013? Widać nie mogę ufać mej jak się okazało zawodnej pamięci. Skrzywdziłabym przynajmniej trzy bardzo ważne książki nie uwzględniając ich na wysokim miejscu w rankingu tych najlepszych i najbliższych sercu memu. Spisałam więc tytuły posiłkując się "kajetem" i jak to zwykle u mnie bywa kłopot z syntezą się uaktywnił. Wynotowałam aż 30 tytułów. No nie no bez przesady! Trzeba jakoś to ugryźć, zmielić jęzorem, posmakować i wypluć co trzeba. Nie żeby niesmaczne ale rozumiecie?:)
Obfitość- cieszyć się trzeba. Nie będę ograniczać się do konkretnej liczby, że najlepsza trójka złoto, srebro brąz, czy że szalejąc dziesiątka. Boleć będzie i uwierać, a ja jak boli i uwiera nie lubię.
A więc podział nastąpi na kategorie a kto wie może jak mnie ułańska fantazja poniesie i podkategorie. A co jak szaleć to szaleć (kto bogatemu zabroni jak mawiają chłopcy z Happysad hihi). Na pierwszy ogień pójdzie najliczniej odnotowana powieść.

POWIEŚĆ 

*podkategoria słowa, słowa, słowa

Jedno jest pewne za odkrycie literackie roku uznaję pana WITA SZOSTAKA i jego książkę "FUGA"


Na Szostaka trafiłam dzięki Pauli z Zasiedziska. Tak sugestywnie o książkach jego napisała, że nie mogłam nie posmakować. Zwłaszcza, że już kilka razy podążając tropem Pauli trafiłam pysznie. Na magazynowej półce znalazłam tylko ten tytuł. Wystarczyło sięgnąć i zacząć czytać (siedząc w magazynie nawet wypożyczać nie muszę-prawda, że raj?). Przeczytałam i wpadłam w świat tak cudnie wykreowany przez autora absolutnie. Nie jest to łatwa proza, nie fabuła stanowi o wartości książki a przede wszystkim niemożliwe bogaty i plastyczny język opowieści. Rany boskie jak ten facet piszę, jakie zdania buduje, jakże się po nich płynie (czasem i podtapia dyskretnie). W tekst się wsiąka powoli, nie że od razu. Trzeba się przestawić na dość skomplikowaną wielowątkową i wieloosobową opowieść. Ale warto! Po stokroć warto.
p.s w poniedziałek wybrałam się pierwszy raz po wielu miesiącach do obcej biblioteki (koledzy z pracy się głowy pukali), a ja poczułam, że bardzo już znowu pragnę przekroczyć progi biblioteki głównej). I upolowałam "Chochoły" Szostaka pierwszą część trylogii, której "Fuga" stanowi zakończenie. Radocha!:)

Podążając tropem ODKRYĆ muszę w tym roku odnotować ponowne odkrycie i ponowny zachwyt. Konsekwentnie kroczę ścieżką polską. Mowa o HUBERCIE KLIMKO-DOBRZANIECKIM. Jego "Rzeczy pierwsze" uwiodły mnie wcześniej. W tym roku zakochałam się w dwóch tytułach. Nie tych najnowszych. Bliżej mi do starszego Dobrzanieckiego.

"DOM RÓŻY/ KRYSUVIK" i "KOŁYSANKA DLA WISIELCA".


W obu niewielkich rozmiarów powieściach urzekł mnie podobnie jak u Szostaka język. Skondensowany, wciągający i uwodzący pięknem i bogactwem. Jasne, że fabuła także świetnie została poprowadzona, ale jeśli miałabym określić haczyk, na który się znów dałam (z radością złapać) to będzie to właśnie język powieści. Obie książki przeczytałam pod koniec roku. Grudzień sponsorowała proza Klimko-Dobrzanieckiego. Zakończyłam nowszą powieścią "Bornholm Bornholm", która rewelacyjna jest i owszem. ale jeśli miałabym wymienić te najważniejsze tytuły to byłyby to te z  początku twórczości autora. Za najsłabszy tytuł uznaję najnowsze dokonanie pana Huberta "Grecy umierają w domu.". Co by nie było będę śledzić jego poczynania.

O książce "MIĘDZY NAMI" CHRISA CLEAVE 


 Pisałam o niej u siebie (widać zrobiła na mnie ogromne wrażenie jeśli uruchomiłam się do napisania recenzji na moim dogorywającym blogu). To doświadczenie czytelnicze z początku roku. I już wtedy wiedziałam, że cokolwiek się zdarzy literacko w następnych miesiącach "Między nami" ma już zaklepane miejsce w pierwszej piątce przynajmniej. Wagi odkrycia nadawała także przypadkowość wyboru. Po prostu ją sobie wybrałam z półki bibliotecznej. Przyciągnęła mnie pomarańczowa, soczysta okładka. Zawartość okazała się nie mniej soczysta. Lubię takie przypadkowe i trzymając się jedzeniowej terminologii owocne (owocujące?) spotkania.

Wspomniałam o języku powieści, który potrafi uwieść, i który czasem staję się ważniejszy od samej fabuły. Nie mogę w tym kontekście nie wspomnieć o książce, która zawładnęła mną do szczętu. To także spotkanie z początku roku. Niełatwa to przeprawa, nieco pokręcona, unosząca się w odmętach lekkiego absurdu powieść (czasem traktowana jako kilkuodcinkowe opowiadanie). Mowa o fantastycznym "OCALENIU ATLANTYDY" ZYTY ORYSZN 


Nominowana do Nike, zdobyła Nagrodę Literacką Gdynia (yupi!) Po ten tytuł musiałam sięgnąć. Jak tylko pojawiła się w nowościach (śledziłam czy już jest) pobiegłam do biblioteki i rzuciłam się zachłannie. Tematyka najbliższa sercu. Ziemie Odzyskane, tułaczka, budowanie życia od nowa. Trudny czas powojenny. Spodziewałam się lekkiej, potoczystej obyczajówki umiejscowionej gdzieś w poniemieckiej kamienicy, w poniemieckim mieście...a tu taka niespodziewajka. Nie było lekko, ale to proza najwyższych lotów! Ciekawe spojrzenia na tamten czas.

Podobną tematykę wojenną i tuż powojenną. Trudne relację polsko-niemieckie porusza EWA KUJAWSKA w "DOMU MAŁGORZATY".


 Skusiło mnie najpierw wydawnictwo (Czarne), następnie temat. Zatopiłam się w historii dwóch kobiet w jednym domu z zadziwieniem, że oto znowu zupełnie przypadkiem trafiłam na perełkę. Niemka zasiedziała w domu z dziada pradziada i Polka, która przybyła na tereny przypadające po wojnie Polsce. Jeden dom, wspólny los, cały wachlarz emocji. Czasem wzajemnie się wykluczających. Przepiękna opowieść zarówno pod kątem fabularnym jak i językowym. Nie oczywista, nie dla każdego (koleżanka z pracy, której w zachwycie poleciłam ani trochę nie dała uwieść ani historii ani językowi-może jestem przez tematykę tak mi bliską nieobiektywna?). Nie ważne! Ja pozostaję w zachwycie i zaskoczeniu.

Muszę jeszcze wspomnieć o "SZOPCE" ZOŚKI PAPUŻANKI.


 O tym tytule było swego głośno na różnych blogach. Rozpisywać się nie będę (bo też gdzieś musi być koniec tej notki przecież, a my w polu!). Jeśli miałabym wskazać jakiś trop niezdecydowanym czy sięgnąć po ów tytuł czy nie to Bator. Oczywiście Papużanka to pisarka osobna, ale jakiś rys podobieństwa odnajduje w gęstości prozy i trudnej tematyce rodzinnej.

No i rzecz jasna "MORFINA" SZCZEPANA TWARDOCHA


No tu szał totalny nastąpił wszędzie. Na blogach, w mediach i w głowach czytelników. "Morfina" zdaję się być połączeniem języka z fabułą. Na równi stawiam te dwie wartości splatające się w powieść. Twardoch bawi się językiem i bawi się fabułą jak puzzlami. Mocno wciągająca jak narkotyk proza. Czytelnicza morfina uodparniająca na świat dookoła, jednocześnie boleśnie koncentrująca się na trudnym czasie powieści i perypetiach nieoczywistego bohatera. Słowem klasa!

Twardoch niechaj będzie pomostem prowadzącym do tytułów pociągających bardziej fabularnie niż językowo. Sprawnie napisanych rzecz jasna, ale tu złapałam się na wędkę dobrze poprowadzonej opowieści.

*Podkategoria: fabuła. 

Na pierwszym miejscu książka, która mną zawładnęła zupełnie. Nie mogłam przestać czytać! Czytałam siedząc, leżąc i idąc (a potem płacz, że to już!). Mowa o ZYGMUNCIE MIŁOSZEWSKIM i jego pierwszej powieści "DOMOFON"


W Miłoszewskiego uwikłałam się w zeszłym roku. Jam daleka od kryminałów, ale po pierwszym nader udanym spotkaniu zapragnęłam kolejnego.  Najnowszy "Bezcenny" Miłoszewskiego okazał się dużym rozczarowaniem więc z lekką obawą podeszłam do "Domofonu" zadzwoniłam i otworzyli (dopóki jeszcze mogli) mi mieszkańcy bloku, w którym rozgrywa się akcja uwaga horroru. Ostatni horror przeczytałam chyba w siódmej klasie-po bardzo intensywnym wciąganiu wszystkich wtedy dostępnych Kingów, Mastertonów i Smithów. I wow! zakrzyknęłam. To świetne, to rewelacyjne, ach czemuż się skończyło. Może jakoś specjalnie straszna to proza nie jest, elementy układanki charakterystyczne dla horroru rozpisane poprawnie acz można by się przyczepić za to cała warstwa obyczajowa rozpisana jest mistrzowsko!

Idąc dalej tropem zagadki i tajemnicy na wielką uwagę zasługuje (podobnie jak w zeszłym roku) MAŁGORZATA WARDA i jej "DZIEWCZYNKA, KTÓRA WIDZIAŁA ZBYT WIELE".


Mocne, rewelacyjnie napisane i wciągające. Wszystko to czego oczekuje od dobrej (niekoniecznie bardzo ambitnej prozy z rodziny Tomasza Manna) literatury.

Czystą przyjemność z czytania czerpałam również podczas obcowania "KONIEC PUNKA W HELSINKACH" JAROSLAVA RUDISA. 


Czeskie to czeskie. Co tu dużo mówić:) W ogóle pozostaje w zachwycie nad wydawnictwem Czeskie klimaty. Dobór tytułów i dbałość o estetyczną stronę książek jest niesamowity. Mam już na swojej półce 5 tytułów:)

Zaskoczyło mnie odkrycie zupełnie przypadkiem na półkach w magazynie (podczas realizacji zamówień) książki MARKA ŁAWRYNOWICZA i jego "ANIOŁA NA DZWONNICY".


Ucieszyłam się niezmiernie, bo byłam pewna, że już wszystko przeczytałam. Och jakże to było miłe, urocze spotkanie. To taka książka, z którą obcując ciągle się uśmiechasz.

Muszę jeszcze wspomnieć o trzech tytułach, które pomimo upływu czasu nadal kołaczą mi się w głowie.
"MELANCHOLIA SPRZECIWU" LASZLO KRASZNAHORKAI jest tak gęsta, duszna i bagnista, że nie można wyjść z narracji choćby się nawet bardzo chciało. Określić prozę autora o nazwisku nie do wymówienia (a cóż tu mówić o zapamiętaniu!) jednym słowem? Intensywna. Wraca do mnie co jakiś czas.  


Dwa następne tytuły pochodzą z tej samej serii WAB Nowy kanon i łączy je fakt, że nie jest to nowa proza. Raczej klasyki ale nie takie oczywiste. Takie wehikuły czasu zarówno w warstwie fabularnej jak i w nieco archaicznym języku. Uwodzi i trzyma mocno w garści.

"PTASZYNA" DEZO KOSZTOLANYI (ach te Węgry!) 

 
 

 "DZIEWCZYNA Z POCZTY" STEFAN ZWEIG







OPOWIADANIA:

ODKRYCIE:

JANUSZ RUDNICKI "ŚMIERĆ CZESKIEGO PSA"


Książka swoje odleżała. Dostałam ją kiedyś od taty i zapomniałam o niej. Co jakiś czas tytułowy pies (człowieko-pies gwoli ścisłości) na mnie zerkał groźnie i przymilnie mówił ahjo chyba po to by mnie do siebie zwabić. Aż w końcu przyszedł i na Rudnickiego czas. Zazwyczaj sięgam po opowiadania wtedy kiedy chcę coś poczytać na szybko przed snem na przykład i nie chcę zaczynać kolejnej powieści. No i tak też się stało w przypadku Rudnickiego. Chciałam tylko jedno opowiadanko, ale nie wyszło. Nie mogło się udać to oczywiste, bowiem na mojej drodze stanęły opowiadania trzymające za pysk. Już pierwsze tytułowe opowiadanie mnie powaliło. Dawno nie doświadczyłam takiej radości z odkrywania nieznanego mi autora. "Na wyciągu", które mnie dodatkowo ubawiło utwierdziło mnie w przekonaniu, że mamy do czynienia z najwyższą półką.  
 
"UCIEKINIERKA" ALICE MUNRO

  
Zanim sięgnęłam po starszy tom opowiadań jeszcze wtedy nie noblistki zapoznałam się z nowszą książką "Za kogo ty się uważasz" i nie wzbudziła ona mojego zachwytu. Może dlatego, że to nie były opowiadania. Na szczęście dałam Munro kolejną szansę i pochyliłam się nad tomem opowiadań "Uciekinierka" i zaskoczyło. Tak Munro jest mistrzynią krótkiej formy. Jej proza jest skondensowana, pełna i intrygująca. Potrafi z prostej fabuły o prostych ludziach stworzyć narracyjną perełkę.

"TĘSKNIĄC ZA KESSINGEREM" ETGAR KERET

  
Dużo w roku 2013 było Kereta. Kilka tomów opowiadań, ale to "Tęskniąc za Kessingerem" zrobił na mnie największe wrażenie. Opowiadania Kereta bywają często nierówne. Jeden tom opowiadań jest ciekawszy a w innym znajdą się góra dwa opowiadania godne uwagi. Zwycięski tom mieści w sobie kilka naprawdę genialnych opowieści. Takich co to łapią za gardło i puścić nie chcą, a obrazy się przewijają w głowie. To z "Tęskniąc za Kessingerem" pochodzi opowiadanie "Stłuc świnkę", które dla mnie jest majstersztykiem krótkiej formy. Już kiedyś na nie trafiłam i zachwyciłam. Teraz też. A "Sztuczka z kapelusza" to już jest totalny odlot. Dałam się zaskoczyć. Przeczytałam i nie wierzyłam, że takie opowiadanie istnieję.  Mam wrażenie, że proza Kereta jest tak specyficzna, że albo się ją kupuje albo nie. Ja jestem kupiona. Nie bezkrytyczna bo zdarzyło mi się czytać niektóre opowiadania z poczuciem lekkiego zażenowania niskim poziomem, ale lubię faceta. Lubię i tak:)

"KIESZONKOWY ATLAS KOBIET" SYLWIA CHUTNIK


To wprawdzie jest całość. Ale można Atlas potraktować jako zbiór kilku opowiadań oddzielnych. Nie wszystkie są dla mnie równie bliskie i równie dobre. Rozdział "ŁĄCZNICZKI"  natomiast to perełka! Musiałam przeczytać dwa razy. Dotychczas nie do końca byłam przekonana do Chutnik, ale po Łączniczkach chylę z zachwytem czoło nad talentem i wrażliwością pisarki.


REPORTAŻ

Reportażu w tym roku było najmniej, ale trafiło mi się parę perełek. Na podium zasługują trzy. W kolejności czytania to:

"IZRAEL JUŻ NIE FRUNIE" PAWŁA SMOLEŃSKIEGO


"MIEDZIANKA. HISTORIA ZNIKANIA" FILIPA SPRINGERA 


"CZARNOBYLSKA MODLITWA" SWIETŁANA ALEKSIEJEWICZ

  
Cała trójka jest rewelacyjna zarówno tematycznie jak pisarsko. Krótko mówiąc pierwsza reporterska liga. Ale to "Czarnobylska modlitwa" to dla mnie najważniejszy reportaż roku. Dawno słowo pisane nie zrobiło na mnie tak ogromnego wrażenia. Nie każdy udźwignie ten ciężar. Trzeba się przygotować na strzał między oczy. I nie należy ich zamykać.

HISTORIA 

Z książką "ZA ŻELAZNĄ KURTYNĄ. UJARZMIENIE EUROPY WSCHODNIEJ 1944-1956" ANNIE APPLEBAUM 


 jestem mocno związana emocjonalnie. Spędziłam z nią najwięcej czasu czytając wieczorami przed snem po jednym rozdziale. Wiedziałam, że autorka prześwietnego "Gułagu" wymaga powolnego smakowania. Pewnie "Za żelazną kurtyną" zrobiłaby na mnie jeszcze większe wrażenie gdybym nie przeczytała wcześniej kilku ważnych tytułów o podobnej tematyce ("Skrwawione ziemie" i "Wielka Trwoga"). Tak czy siak czas spędzony z tą książką to czas nie tylko przyjemny (czasem bolesny), ale przede wszystkim ważny. 

Poza kategorią! Bo Pilch to Pilch i niczego więcej mówić nie trzeba:)

"WIELE DEMONÓW" JERZEGO PILCHA. 

 
 I trafiło się kilka rozczarowań, ale po cóż o nich mówić kiedy można mówić o odkryciach i zachwytach:)

Dziękuje za uwagę i do zobaczenia przy okazji kolejnych podsumowań. Och jak ja to lubię!
 

niedziela, 29 grudnia 2013

"Domowe melodie" łamane na domowo-drogowe perypetie:)

Witajcie.
Dawno mnie tu nie było. Oj dawno nie licząc relacji z Chorwacji, którą czy ktoś ją czyta czy nie zamierzam dokończyć. Zwłaszcza, że zostały mi tylko dwa odcinki. Ale póki co krótka przerwa na coś innego. Wykorzystam do cna sobotę w pracy (to zdaje się ostatnie dni mojej wolności w miejscu dotychczasowym). Tym bardziej trzeba korzystać! No nie?:) Post musiał swoje odczekać. Tydzień sobie poleżakował i może wyruszyć w świat.

Chcę się z Wami podzielić historią mikołajkową. Mikołaj w niej nie wystąpi, ale za to rzecz się działa 6.12.2013, czyli w dniu, w którym grzeczne dzieci zostają obdarowane przez pana w czerwonym kubraczku. My wraz z mężem z okazji mikołajek obdarowaliśmy się wzajemnie biletami na koncert. I tak byśmy się nimi obdarowali czy mikołajki czy nie mikołajki ale to już jest szczegół (acz godny odnotowania). Decyzja o wyprawie do pobliskiego miasta na koncert koncertowa była podwójnie, bowiem podjęta została w radosnym uniesieniu tydzień wcześniej podczas podrygów na Indios Bravos. Jogi babu jedziemy:)

Jaki koncert?
Domowe melodie
Gdzie?
Gorzów Wielkopolski (trochę ponad 100km od ZG), godzina 19.30
osoby dramatu?
Ja, mąż i dwójka znajomych
środek transportu?
nasze autko Ford Focus zwane czule Foczką



 Odcinek pierwszy pt. "Perypetie przedwyjazdowe"


I owszem się pojawiły. Ja w szale podejmując decyzję, że jedziemy zapomniałam, że tydzień zakończony mikołajkowym dniem jest w moim grafiku tygodniem drugiej zmiany, czyli praca do godziny 19. W mojej świadomości był zaledwie środek listopada więc wydawało mi się, że do szóstego grudnia jeszcze szmat czasu a nie tydzień. A więc trza się z kimś zamienić na ten jeden dzionek. Trzy osoby do wyboru. Mam podstawy do obaw o zamianę, bowiem dwie osoby się od razu wykluczyły. Jeden kolega w owy piątek odbiera dzień za pracującą sobotę, a drugi nie może bo jego żonka pracująca w tej samej biblio ma drugą zmianę, więc on z dzieckiem w domku być musi. Pozostał ulubiony kolega Bogumił. Po obgadaniu się udało. Cieszę się bardzo, bo ryzyko odmowy ze względu na żonę i dzieci (też się muszą wymieniać) było duże a ja już miałam wizję, że zakupione szybko bilety się zmarnują. Do tego miały jechać z nami jeszcze dwie osoby więc niemożność mojego wyjazdu zblokowałaby i ich, bo przecież solidarnie małżon też by zrezygnował. Wisi więc na mnie odium odpowiedzialności. 
Grafik zamieniony. Ja na pierwszą zmianę do 16.00 Bogumiłcio na drugą. Teraz tylko trzeba zgłosić to kierownictwu, którego akurat drugi dzień nie ma. Dzień przed okazuje się, że o ile Bogumił może przyjść na drugą to ja na pierwszą zmianę zaraz po drugiej przyjść nie mogę, bo idiotyczna doba pracownicza się zgadzać nie będzie. Tak od sierpnia jest ona zniesiona, ale u nas jeszcze obowiązuje więc wielka kicha. Na szczęście mam jedną sobotę pracującą do odebrania, którą sobie specjalnie zostawiłam na czas świąteczny. A trzeba Wam wiedzieć, że bardzo muszę oszczędzać dni urlopowe, bowiem od stycznia znów będę musiała sobie zbierać urlop miesiąc po miesiącu (kolejne zastępstwo za inną osobę, więc powtarza się dokładnie to samo co dwa lata temu. Ech odechciewa się wszystkiego!). Chcę wejść w 2014 rok z tymi dwoma chociaż dniami, które mi pozostały a nie tak na goło. Zatem rozumiecie jak ważny był dla mnie ten jeden uciułany dzień wolny niezależny od urlopu. Wyjścia nie było. Jeśli chcę jechać muszę teraz go wykorzystać. Trudno. I tak niespodziewanie czwartek stał się ostatnim dniem pracy w owym tygodniu. Zaczynam się nawet z tego cieszyć, w końcu przedłużony weekend mi się zrobił i nie muszę się martwić jak wstanę raniutko po całym tygodniu chodzenia do pracy na 11 (wiadomo, że ja śpię wtedy ile fabryka dała.).
Wracam po 19.00 w czwartek do domciu ciesząc się na spanie piątkowe i wolny dzionek. Czyli na luzaczku, nie trzeba jechać prawie prosto z pracy do Gorzowa. Nawet fajnie wyszło.
Koniec perypetii przedwyjazdowych:)

Odcinek drugi pt. "Fajny piątek w radosnym oczekiwaniu i z nieoczekiwanym finałem".

W piątek sobie wstaaałam, obejrzałam w pieleszach ze dwa odcinki nowych Chirurgów, jeden Mad Mena, wysłuchałam w spokoju Muzycznej Poczty UKF. Słowem mały raj!
Już wiemy, że jedziemy sami. Nasi znajomi zrezygnowali. Mamy wiec w zapasie dwa wolne bilety. Jeden już dziewczyna zaklepała na fejsie. Mamy się spotkać przed koncertem. Info o drugim wolnym pojawia się na facebooku wydarzenia.
A za oknem szaleję sobie Orkan. U nas nie tak mocny (ta Zielona Góra jest jakoś chroniona przed przygodami pogodowymi). Koleżanka zdycha na migrenę, druga też cierpi z powodu wiatru a ja nadworna meteopatka czuję się świetnie!:) Plan jest taki żeby wyruszyć sobie na spokojnie tak o godzinie 16 no o 17 najpóźniej. Trzeba brać wzgląd na drogi. Nie wiemy jaki będzie ich stan. Po 15 idę się szykować. Umyłam głowę, powylegiwałam się w wannie słuchając rzecz jasna Domowych melodii i zabieram się do wychodzenia. Taka czyściutka zawieszam się nad wanną w celu wytarcia stopy zanim ją postawie na dywaniku. I nie wiem o co kaman, czy podniosłam się zbyt gwałtownie czy co, ale zaczyna mi się kręcić strasznie w głowie, pocę się i mnie mdli. No nic zdarza się. Ciśnienie mi w wyniku gwałtownego ruchu uderzyło do głowy myślę sobie. Zaraz przejdzie. Dużym wysiłkiem tak jak stoję wczołguje się do łóżka. Leże. Wszystko mi się w środku telepie. Wiecie taki dygot wewnętrzny. Serduszko nie może się zdecydować czy robić pukpukpuk czy może puuuuuk....puuuuuk...puuuuk. No fajnie nie jest. Próbuje wstać i trochę się ubrać. Niedobrze mi i zawroty. Każda próba przyjęcia pozycji mniej horyzontalnej kończy się szybkim powrotem na poduchy. Zimno mi i ciepło zarazem. Obiad stoi i stygnie. Jedzenie? No chyba żartujesz?! No nic to myślę sobie jest chwila po 16 do górnej granicy godziny 17 wyznaczonej na wyjazd jeszcze jest trochę czasu. Może przejdzie. Leże i cierpię. Już wiem, że jeżeli mi nie przejdzie nie ma mowy by wstać z łóżka o podróży i o zabawie na koncercie nie wspominając. Jak tak leże i mija 17 nie jest mi już nawet bardzo przykro, bo kiedy leżę błogość czuje i nie cierpię tak bardzo, więc jest to stan bardzo pożądany. Po 17 podejmujemy decyzję, że ostatecznie nie jedziemy.  Ja nawet zaczynam sobie racjonalizować, że pogoda taka niepewna to może to i lepiej, oraz wymyślać że może to znak od losu/opatrzoności/dobrych duszków bla bla bla. W czasie, w którym wmuszam w siebie kanapkę z dżemem mąż umieszcza na fejsie info, że ma 3 bilety do sprzedania. Dziewczyna, z którą się umówiliśmy została już poinformowana. Bardzo mnie stresowało, że sprawimy jej taki zawód. Na szczęście można ten bilet przesłać mailem, a ona go sobie wydrukuje. Ufff. Nikt nie będzie rozczarowany (oprócz nas rzecz jasna) a i resztę biletów będziemy mogli  w ten sam sposób sprzedać. Niech ktoś się cieszy. Dawno już wyprzedany jest koncert więc taka ilość wolnych biletów to nie bagatela.



W prognozie pogody powiedziano, że zmienił się kierunek wiatru i przechodzą fronty wtórne, które są jeszcze gorsze od tych pierwszych- w tym upatruje przyczyny mojego zaniemożenia tak nagłego. A tymczasem  zjadłam kanapkę, zażyłam mocną tabletkę na ból głowy, który oczywiście musiał dołączyć do objawów i...i tak jakoś w okolicy 17.45 nagle poczułam się dużo lepiej! Oj jaka to zmiana jest diametralna! W momencie kiedy podejmuje próbę pionizacji żeby sprawdzić jak to faktycznie jest,  mąż odbiera telefon od osoby chętnej na te trzy bilety. Patrzy na mnie wymownie i odbywa dość absurdalną rozmowę z panią, że mu się żona właśnie podźwignęła i nie wiemy czy czasem nie pojedziemy i że jak się nie odezwiemy do 18 to znaczy, żem podźwignięta ostatecznie. Ja w pionie czuję się nawet nieźle. No nie fantastycznie ale w porównaniu do wcześniejszego stanu wręcz bosko. Zapada szybka decyzja jedziemy! W czasie kiedy myję zęby szczoteczką elektryczną i wolnych rąk nie mam mąż mnie ubiera. Każda sekunda jest teraz na wagę złota...

Odcinek trzeci pt. "Jedziemy, jedziemy nikt i nic nas nie powstrzyma..."

Wybiegamy z domu punkt 18.00.  Mamy 1,5 godziny wiec jest szansa (jeśli droga będzie ok) ten dystans pokonać z małym poślizgiem tylko. Karmimy foczkę (że też wcześniej nie można było tego załatwić), przebijamy się przez miasto i tak o 18.15 jesteśmy w trasie. Autostrada. Ech czemuż taka krótka! Korzystamy z niej i prujemy. Rozsądnie oczywiście bo warunki średnie (acz w żaden sposób nie przypominające obrazków z reszty kraju). Jest duża szansa, że zdążymy. Tak myślimy dopóki nie znajdujemy się ponownie na zwykłej drodze. Tam na dzień dobry sznur tirów. Długi to sznur. Wleczemy się. Szansę z minuty na minute maleją. Na szczęście za kierownicą siedzi naprawdę dobry kierowca i udaję mu się krok po kroczku wyprzedzić wszystkie tiry. Znowu wzuwamy żółtą koszulką lidera. Prowadzimy peleton tirów by po kilku chwilach uciec im bardzo do przodu. Czujemy na dużych przestrzeniach jak mocno wieje. Ale dobrze jest. Droga super. Jest kilka minut po 19. Towarzyszy nam w podróży rzecz jasna Trójeczka i Lista Przebojów.
Mijamy Skwierzynę. GSP oświadcza, że do celu pozostało 26 km jest około 19.15, Spóźnimy się może z 10/15 minut. Radujemy się a ja mam cichą nadzieję, że może koncert będzie miał małą obsówkę i całkiem będziemy na czas. Czuję się ok choć nie jakoś świetnie. Zaczynam czuć głód. I nagle...i nagle KOREK! Wielki korek. Pierwszy ślad po Ksawciu. Chwilę czekamy. Mija kilka minut. Mąż pyta się pana przed nami czy jest jakiś objazd i sprawdza jak wygląda sytuacja. Nie ma szans. Jakiś tir stoi w poprzek drogi prawie. Decydujemy się na objazd przez Murzynowo.


 Cofamy się i wjeżdżamy na drogę lokalną. Och lokalna ona ze wszech miar!  Na początku ostrzeżenie, że droga w bardzo złym stanie technicznym i nakaz jazdy 40km/h. Choćbyśmy chcieli szybciej się nie da.

 Pamiętajcie, że jest ciemno! Baardzo ciemno.

 Mijamy jakieś opuszczone wsie. Droga wąska, chyba nawet bez asfaltu. Jakieś stare przejście kolejowe oznakowane czaszkami. Trochę jak z filmu grozy. Po jednej stronie woda, po drugiej skarpa wysoka z dwoma domami w oddali o ślepych oknach. Dalej pytamy ludzi po drodze bo wierzyć nam się nie chce, że w pobliżu w miarę dużego miasta są jeszcze takie drogi przez zapadłe wsie. Tak ta droga nas do Gorzowa zawiedzie. Okeeeej. Już dawno minęła godzina rozpoczęcia koncertu. Wiadomości w Trójce. Minęła 20. No co jedziemy co mamy robić. Już się nie wycofamy przecież. Jest tabliczka. Miasto. Trochę krążmy. Jest. Dzielnica taka, że nie pomyślałabym, że może się tu znajdować jakaś sala koncertowa. Wpadamy do szatni. Pan ochroniarz oświeca mnie, że niestety nie było opóźnienia. Siadamy w sali. Jest godzina 20.20. Kończy się numer ("Tak dali") i...


 ...i wokalistka oświadcza, że pora na finał. Spoglądamy na siebie z mężem i zaczynamy się śmiać. Na finał mój ukochany numer "Północ".


 Rozpływam się i staram nie myśleć o tym co straciliśmy. Publiczność pragnie "Zbyszka". Justyna zakłada czapę zajączka/króliczka i śpiewa. Jest szał totalny. Owacje na stojąco. Krzyki i wrzaski.

 To fragment innego koncertu, ale w Gorzowie ludzkość była w takim samym szale.

 Atmosfera kontrastuje z nastrojem miejsca. Sala z krzesłami, ze sceną na podwyższeniu i świeczki. Bardzo tu klimatycznie. W końcu to nie jest knajpa, ani klasyczna sala koncertowa. Po "Zbyszku" "Grażka" i jeszcze większy szał. To już są bisy. Ludzkość w amoku normalnie. Udziela nam się ich obłęd. Chłoniemy zachłannie każdą minutę tego 20 minutowego wydarzenia. Na dobranoc nowy numer. Cudowny. O 20.53 z dokładnością co do minuty koncert się kończy. Mąż przynosi mi na pocieszenie zakupioną  przed chwilą, przepięknie wydaną płytkę (wcześniej korzystałam youtube). 


 Ukradłam ze stronki Domowych zdjęcie. Łatwo do płyty dotrzeć, bowiem zamiast tradycyjnej folijki opakowana jest w papierową torebkę. Piękno tej płyty mnie rozwala!

Wychodzimy i o 21 siedzimy już w autku. Włączamy Trójkę i wracamy do domku. Nienasyceni kombinujemy czy aby może jutro nie pojechać do Kostrzyna. Też blisko, ale biletów rzecz jasna już brak więc ledwo wykluty, szalony plan upada. Głupawka na całego. Będziemy mogli opowiadać wnukom na stare lata: "pamiętasz kochanie ten nasz 20 minutowy koncert Domowych melodii? Pamiętam, pamiętam. To było boskie 20 minut!"
Po LP3 przerzucamy się na Domowe melodie. Mamy swój własny prywatny koncert w naszym autku. 

Jeden z moich ulubionych "Chłopak" niestety nie załapaliśmy się w tych 20 minutach.
 
Jedziemy powoli, nigdzie się nie spiesząc i o 23 lądujemy w domku. Cała wyprawa zamknęła się w pięciu godzinach hihi.  Przed snem oglądam wieści z kraju i wierzyć mi się nie chcę, że zaledwie o jedno województwo dalej ludzkość stoi dwunastą godzinę w korku, śniegi, zamiecie, wiatr. Brrrr! Normalnie dwa światy. Jakby w województwie lubuskim była inna pora roku, a w ZG to już w ogóle. Jedynie wiatr mocny acz nie groźny bardzo.

Reasumując: warto było się organizować, zabiegać o ten 20 minutowy koncert. Po stokroć warto. Przygoda była? Była! Więc jest dobrze:)


 Dziękuje pięknie za uwagę!:)

niedziela, 24 listopada 2013

A mury runą, runą, runą...o nie byle nie mury starego miasta Dubrovnik! Ciąg dalszy...:)

Witajcie będę namolna i konsekwentnie umieszczę kolejny odcinek przygody chorwackiej. Po to ją przecież pisałam. Zrobię to pomimo tego, że nie jestem pewna czy ktoś to jeszcze czyta. Co tam. I ja też od dłuższego czasu nie jestem aktywna blogowo, a od niedawna zupełnie nie korzystam z komputera co mi akurat bardzo służy. Korzystam z internetu w telefonie i dzięki temu poświęcam czasu tylko tyle ile jest mi niezbędne. Ma to swoje plusy i minusy. Niezaprzeczalnym minusem jest to, że już zupełnie wypadłam z torów blogowych (teraz już nawet jako obserwator!). No nic. Taki czas widocznie. Tak  czy siak relację mam już napisaną. Tylko ją sobie redaguje i dodaję zdjęcia (co też nie jest najprostsze i trzeba temu poświęcić czas) więc dokończę to co zaczęłam. A nuż a widelec jeszcze kogoś opowieści blogowej, niewiernej koleżanki interesują? :)
Zaraz, zaraz gdzie ja skończyłam? Wyjechaliśmy już z Hvaru i wylądowaliśmy pod Dubrovnikiem. Za nami pierwsza wyprawa do miasta przed nami następna...
 
  sobota 14.09

Dzień postanawiamy przeznaczyć na plażowanie na pobliskiej plaży. To pierwsza plaża, na którą z campingu musimy trochę podejść. W dół i w dół. 

 w dół i w dół...

Plaża nieciekawa betonowa, z obskurna knajpą. EEEE. Na szczęście mąż idzie kawałek dalej po schodkach w górę i w dół i odnajduje dużo fajniejszą miejscóweczkę. Na niej się wylegujemy. Tu woda jest naprawdę ciepła. Dużo cieplejsza niż we wcześniejszych miejscach.

 Moja rozgwiazda:)

 Zastanawiamy się nad dalszym planem. Ja optuje za odwiedzeniem Herceg Novi pierwszego miasta w Czarnogórze. Kotor miał być w poniedziałek. Nasi znajomi zapowiadają, że mają tam być w tym dniu. To znaczy w okolicach. Oni dopiero zaczynają swoje wakacje. Czarnogóra to tylko przystanek. Jadą w kierunku Albanii. Może uda się nam spotkać. Mąż uważa, że bez sensu jest jechać dziś do Herceg Novi wracać i na następny dzień jechać dalej do Kotoru. Trochę się miotamy. W końcu decydujemy się jechać jutro przez Herceg już do Kotoru i wrócić na noc do Orasac. Ja się peniam, bo boje się tamtejszych dróg nocą. Nieuważnie przeczytałam forum i opis dróg za Kotorem pomyliłam z drogą do Kotoru. Absolutnie nie chcę jechać w nocy!

Nasi tu byli? Ławka w drodzę na plaże:)
 
Decydujemy się więc, że jutro spakujemy bambetle, pojedziemy do Kotoru i zostaniemy tam na noc. Gdzie jeszcze nie wiemy. Nie podejrzewam, że będzie to camping. Czytałam, że ich stan nie jest najlepszy. Pada też pomysł, żeby wracając z Kotoru już lecieć do góry kraju. Tym samym będziemy mieli bliżej do granicy. Też zaoszczędzimy nie jadąc autostradami. No nic to zobaczymy co przyniesie jutro:)
Tymczasem zbieramy się ponownie do Dubrovnika. Dziś mury. Autko zostawiamy tam gdzie wczoraj. Wchodzimy gdzieś tak w okolicy 17. Mury czynne do 18.30 więc jest czas. Wchodzimy (wcześniej kupując dwa bilety po 90kun). Z początku szału nie ma, zastanawiałam się nawet o co o ten cały krzyk z tymi murami, ale im dalej i wyżej tym robiło się ciekawiej.

 na początku wędrówki nudnawo nieco.

 obowiązkowo zdjęcie z praniem w tle.

 Powoli zaczęło zachodzić słońce. Podobnie jak w Hvarze trafiliśmy na te niesamowite światło wędrujące po dachach. No jest magia i jest moc. Dawno minęła godzina zamknięcia, ale tych, którzy wędrują po murach nie wygonią. 

 słoneczko powoli szykuje się do snu. My coraz wyżej. Robi się ciekawie.

 oj jak tu pięknie. I wszędzie te ptaki, ptaki, ptaki


 
Dochodzimy do ostatniej przed wyjściem baszty. Czekamy aż zajdzie słońce. Stoję i gapię się z otwartą buzią na to widowisko.

 o tak się gapię. Przyszło mi tak stać przynajmniej pół godziny, ale nie odpuściłam miejsca. A czaili się. Ci inni!


 A wierzcie mi było warto. Zdjęcia rzecz jasna nijak nie oddają tej magii jaka nastąpiła w owej chwili.


 

 Mieliśmy to szczęście i wiedzieliśmy miasto z murów w słońcu, w blasku zachodu i w ciemnościach. Wszystkie opcje mają moc totalną. Cieszę się, że tak nam się udało sprytnie wstrzelić.


i noc nastała ciemna

Nie było aż tak dużo ludzi. Nie wyobrażam sobie co tam musi się dziać, jaki musi panować tłok i skwar w szczycie sezonu. Brrr choćby mi zapłacili! Współczuje wszystkim wycieczkom (w ogóle zorganizowanym grupom), którym akurat wyjazd na mury wypada w środku dnia i muszą wędrować w tłumie jak w kondukcie pogrzebowym. Jak to dobrze, że jestem tu sama z mężem i to my o wszystkim decydujemy. To jest wolność!

Z obolałymi już nieco nogami zasiadamy na schodach przez na główny placu starego miasta. Próbujemy złapać wi-fi. Obok nas siedzą Polacy. W ogóle już nas to nie dziwi. choć wydaje mi się, że im niżej i dalej tym rodaków mniej. Schody prowadzą do kościoła, które na noc zamyka w tej oto chwili zakonnica. Walczy bidula z materią wielkich, ciężkich drzwi i najwidoczniej nie współpracującego z nią z i z drzwiami klucza. Mąż dobra duszyczka oferuje pomoc i teraz szarpią się razem. 

 Zakonnica i mąż
 
To nie jest pierwsza pomoc jakiej udziela ludziom. Nosił już trzem turystkom wielkie walizy po schodach i zrobił kilkanaście zdjęć ludziom, którzy sami ich sobie zrobić razem nie mogli. My za to nie mamy żadnego zdjęcia wspólnego. Widać szewc bez butów chodzi. Mój rycerz! hihi
Zagadujemy do sąsiadów na schodkach, bo mają wi-fi a my nie. I tak od słowa do słowa narasta rozmowa. Świetnie nam się gada. Przyjechali kilka dni temu na motorze i teraz muszą skrócić pobyt, z prognoz pogody wynika, że aura ma się od poniedziałku popsuć. Chcą zdążyć wrócić. Decydujemy się jeszcze na spacer po uliczkach i przed 22 lądujemy w tej samej pizzerii co wczoraj (otwarta tylko do 22,30). Tym razem zjadamy tylko pizze na pół (50kun) i wracamy do autka w dziesięć minut bo już dokładnie pamiętamy drogę.
Trochę mi smutno. Rzucam ostatnie spojrzenie na miasto obiecując mu ponowne odwiedziny. Po kolejnych dwudziestu minutach mościmy się już w naszym kochanym domku.
Śpimy jak zwykle wyśmienicie. Niedługo braknie mi przymiotników określających to jak dobrze śpi mi się pod namiotem:)