"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

piątek, 18 maja 2012

O tym jak to nam było w mieście Kraka. Opowieści część pierwsza:)

I ani się człek nie obejrzał a minął tydzień od naszego mini wyjazdu do Krakowa, a docelowo na koncert P. Gabriela do miasta Oświęcim. Przez tyle dni się nie odzywałam, bo zwyczajnie się nie mogłam pozbierać po tym krótkim, zbyt krótkim wypadzie. Bo co to jest 2,5 dnia na tak daleki i tak gęsty w zaplanowane wydarzenia, zwiedzania, spotkania wyjazd? To jest moi kochani tyle co mignięcie. I jam zwyczajnie nie jestem w posiadaniu tej cudownej umiejętności cieszenia się chwilą, bo cały czas z tyłu głowy siedzi świadomość, że zaraz trzeba wracać. To, że wyjechaliśmy, że jesteśmy gdzieś indziej poczuliśmy w dniu powrotu dopiero. Wcześniej byliśmy jeszcze troszkę mentalnie w drodze, tą drogą zwyczajnie zmęczeni aż tu znów trzeba było wsiąść do auta i wracać. Za krótko, za szybko, zbyt intensywnie by się rozsmakować. Wcześniej jak się zdarzał jakiś wyjazd, to z racji specyfiki pracy (tej poprzedniej, zmianowej) tak się mi udawało zakręcić z grafikiem, tak mocno pracować wcześniej, że później mogłam sobie wykroić bez problemu taką śliczną, kilkudniową dziurę w grafiku, bez konieczności brania urlopu nawet. To było absolutnie fantastyczne!
No, ale teraz nie ma już takiej możliwości i należy się cieszyć, że mogliśmy pojechać, że dało radę wykraść jeszcze ten wolny poniedziałek, i że co najważniejsze stać nas było na taką fanaberię jak wyjazd na koncert, na kupno dwóch biletów, na trzy noclegi w hostelach, na podróż autem bardzo łakomym w dodatku. Ach gdyby nie nasza skarpeta z topniejącymi sukcesywnie pieniążkami nie byłoby nas stać na taki wypad, z naszych bieżących wypłat. No wiecie rozumiecie, nie ma takiej opcji!:))
Uff dość moi drodzy, do rzeczy przechodzę!

Dzień pierwszy- PIĄTKO-SOBOTA

Co żem robiła w tej oto chwili (15.25-pisane w pracy) tydzień temu w piątek? Ano już byłam po pracy i wydawałam pieniądze w second handzie (efekty szperania pokaże przy innej okazji), następnie udałam się do domu, gdzie zła na męża jak osa (od kilku dni) czekałam momentu aż łaskawie wróci z pracy i będziemy mogli wyruszyć. Rzecz jasna nie zadbał o to wcześniej i nie załatwił zastępstwa i wtedy kiedy ja już od 16 byłam wolna, on dopiero rozpoczynał zajęcia w drugiej (doraźnej) pracy. I rzecz jasna jego fantazję, że może jednak uda się wyjść wcześniej pozostały w świecie fantazji i małżon wrócił z pracy w planowym czasie, ani minuty wcześniej o 20.30! znaczy się. Wtedy to od jakiegoś czasu nad miastem przechodziła nawałnica z deszczem i z wielkim burzyskiem. W momencie, w którym już moglibyśmy być w aucie burza wisiała niemlaże nad naszym blokiem. No ja przecież nie wyjdę z domu, dopóki ona (ta burza) przynajmniej nie przeniesie się nad blok sąsiedni! 

W końcu wyruszamy jest około godziny 21. Przed nami 400km do pokonania. Pogoda wybitnie nie sprzyjająca (ulewa, ulewa, ulewa i burze, burze, burze-czuliśmy się jak łowcy burz). Kierowców na pokładzie fordzicy sztuk jeden, w dodatku ów kierowca zamiast rano spać, bo przecież wziął w tym celu urlop we właściwej pracy otworzył swe słodkie oczęta mało tego, że raniutko, to jeszcze nawet godzinę wcześniej niż zwykle kiedy wstaje do pracy. Tak więc była to godzina szósta zero zero! 
W okolicy północy zazwyczaj do mojego męża przybywa tzw. pociąg na spanie i zrobiło się w podróży lekko stresująco, bo już słyszeliśmy za plecami gwizd lokomotywy! Na szczeście jakoś z przerwami na kawy (liczne), na bieganie dookoła auta ładnie w ciągu 6 godzin dojechaliśmy do Grodu Kraka. Była to godzina 2.30 moi drodzy. 

Zanim się w hostelu Honey hostel na krakowskim Kazimierzu rozlokowaliśmy i złożyliśmy swe obolałe odwłoki zrobiła się czwarta rano. Przed samym zaśnięciem usłyszałam pod oknem głosy przemawiające w  języku chińskim (albo japońskim, albo wietnamskim jakiś skośnooki język był to w każdym bądź razie ) i wierzcie mi chwilkę czasu mi zajęło uświadomienie sobie, że oto leże w łóżku w pokoju w krakowskim hostelu, przy zdaję się jakimś głównym skrzyżowaniu i głosy przemawiające w  języku chińskim tutaj pod oknami nie są niczym niezwykłym. Ale nad ranem, w totalnym zmęczeniu przeraziłam się, że słyszę głosy. W dodatku słyszę głosy, których ni cholery nie rozumiem! Niedobrze:) Równie dobrze mogłabym się znaleźć na Marsie:)
O tym, że faktycznie hostel (który szczerze polecam) znajduje się przy dużym skrzyżowaniu przekonaliśmy się całe 4h poźniej, dodatkowym "atutem" okazał się przystanek tramwajowy pod oknem. Nie, nie była to spokojna, oplatająca podróżnego ciszą okolica:)
 Oczęta nam się otowrzyły i nijak nie chciały się zamknąć ponownie. Więc zwlekliśmy się z łoża (boleści niewyspania), zjedliśmy śniadanie (takie sobie, ale w cenie) i udaliśmy się na łajzy. Po dwóch godzinach ładnej pogody i słońca nadciągneła pierwsza chmura- zwiadowca. Stwierdziła: o są turyści i zwołała resztę chmur, które w szybkim tempie przykryły caaałe niebo. A z chmur tych spadł deszcz, a zewsząd wiał okrutny wiatr! Wymuszona to była przerwa w łazikowaniu.

Kazimierz w bocznej uliczce wygląda tak, że na balkonach rosną krzewy:)



W drodze na ulicę Szeroką...

 Przeszło na trochę, akurat zdążyliśmy zjeść honorową zapiekankę na Kazimierzu, chwilę się pokręcić, zjeść pyszną gulaszową i wrócić przemarznięci do szpiku kości do hostelu aż spadł kolejny deszcz, który w radosne urwanie chmury się zamienił. I tak sobie ten deszcz trwał i trwał...a ja drzemałam, bo cóż innego mi pozostało. Tym sposobem zrobiło się popołudnie, deszcz ustał, wiatr niekoniecznie, temperatura spadła o jeszcze kilka stopni, w sam raz na to żeby wdziać na siebie wszystkie ciuchy (nie myślcie sobie, że nie byliśmy przygotowani!. Byliśmy i owszem,ale nie na aż taką diametralną zmianę pogody!) i udać się na Wawel i na Rynek. Fajnie, fajnie, ale najprzyjemniejszym punktem programu była jednak wizyta w krakowskim Dedalusie na Grodzkiej, gdzie było cieplutko, skąd wyszłam z dwoma, ważącymi nie mało książkowymi łupami.

"Warszawa ballada o okaleczonym mieście."

pięknie wydane, albumowe, ciężkie, że niech mnie!


 Telepało mnie podwójnie kiedy patrzyłam na tych zupełnie nieprzygotowanych turystów, którzy śmigali (skuleni) w krótkich spodenkach i sandałkach. Rany!! Nie mam nic przeciwko deszczowi, byłam na niego przygotowana, ale jeśli jest zimno i wietrznie to taki zestaw jest nie do przeskoczenia. Niestety:( Do tego był dylemat. Ubrać cieplejszy nieco płaszczyk dłuższy do kolana i wtedy już nie da się w razie deszczu założyć takiego kubraczka przeciw deszczowego, bo płaszczyk by kretyńsko wystawał, albo ubrać nieco lżejszy płaszczyk, ale taki krótki, który pięknie chował się pod kubraczkiem (patrz zdjęcie). Ciepło kontra sucho. Ot i proszę!:)


Oto ja-jedno oko w okularze mam bardziej...hihi i robię dziubek:)

Wymeczeni, przemarznięci wróciliśmy do hostelu. Musieliśmy zebrać siły na wieczorne (późno wieczorne) spotkanie z moją krakowską koleżanką. Było miło, uroczo i zapiekankowo. Po północy z błogością zamknęłam oczęta i zapadłam w głęboki sen:) AAAA kotki dwa...

Dzień drugi (właściwie pół dnia) NIEDZIELA 

Miasto Kraków pozwoliło nam spać tym razem aż do godziny 9. Obudziły nas dziwne dźwięki pod oknami, jakieś śpiewy, jakieś modły. O rany haluny mam czy co? Wyglądamy przez okno, a tu pod nami procesja dumnie kroczy. Procesja niekończąca się i dość głośna. Tłumy ludzi w strojach tradycyjnych, zakonnice (we wdziankach czarnych i szarych), rycerze i księża. Czujne oko aparatu (nowy zakup małżonka-aparat Canon, taki już bardziej profesjonalny) wyłowiło pośród tłumu Dziwisza (od razu mi się wyświetla Gajos z "Jasminum" Kolskiego i jego fraza "i co się dziwisz?"-no nic na to nie poradzę!) i Glempa i kilka innych zjawiskowych postaci. Nie wiem co to była za okazja, ale kilka godzin później mówiono o tej procesji w Teleexpressie. Wypatrywaliśmy naszych gęb w oknach, ale niestety, nie załapaliśmy się:)

proszę zwrócić szczególną uwagę na panią w okularach. Jakże ona się cudnie prezentuje!:)

Z jakiego regionu są takie boskie kiecki? Wie ktoś?

Po śniadanku wyruszyliśmy do Nowej Huty. 


"Kraków i Nowa Huta Sodoma z Gomorą. Z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem. Chodzę po mieście..."

Uwielbiam to miejsce, dla mnie jest pełne magii. Niestety przewodnika w postaci koleżanki z zeszłego wieczora nie było z nami, więc snuliśmy się bez celu. Jadąc do Huty chciałam znaleźć przy pomocy internetu w telefonie różne warte uwagi adresy w Hucie, ale niestety nie było mi to dane. Się internet zbiesił i tyle.

Nową Hutę zwiedzała z nami książeczka, którą nieprzypadkowo zabrałam w podróż. Dużo się w tych dniach nie naczytałam. Książka jest idealna do podczytywania jednak ma króciutkie, cudnie czytające się rozdziały w sam raz na zabicie czasu w oczekiwaniu na posiłek (ten gulasz w sobotę). Mąż zaczytywał się w instrukcji obsługi swojej nowej miłości, a ja wciągnełam sobie jedną historyjkę. Musieliśmy wyglądać na zakochane, zafascynowane sobą wzajemnie, siebie ciekawi do cna małżeństwo-każde zatopione po brzegi w swoich literkach hihi

Książka zwiedza Nową Hutę:


"Nowohucka telenowela" spija sobie herbatkę w barze "Laguna" na Placu Centralnym.
Tu sobie wypoczywa...

z architekturą w tle (nadal Pl. Centralny)

Wyziębieni i schodzeni po dwóch godzinach w Hucie udaliśmy się do ciepłego autka i wyruszliśmy do Oświęcimia. Było to w porze obiadowej. Okolice Oświęcimia przywitały nas ulewnymi deszczami, a sam Oświęcim...ale o tym już w następnym odcinku:))

13 komentarzy:

  1. Ta procesja, którą widziałaś z okien hostelu, to procesja św. Stanisława. Jedna z licznych krakowskich tradycji, upamiętniająca postać biskupa i męczennika, którego relikwia są przenoszone w uroczystym pochodzie z katedry na Wawelu do kościoła na Skałce, który jest na Kazimierzu. A gdybyś kiedyś jeszcze wybierała się do Krakowa to służę swoim towarzystwem przy zwiedzaniu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O dzięki za informację. W końcu wiem o co chodziło:) Jeśli będziemy ponownie wybierać się do Krakowa dam znać. Ale myślę, że to raczej nie nastąpi tak szybko. To droga wyprawa:)

      Usuń
    2. Żeby wyprawa była tańsza, proponuję nocleg(i) u mnie w domu :) Z góry jednak zaznaczam, że należy sobie samemu przyrządzić posiłek - mogę jedynie służyć produktami - jestem mało sposobna w kuchni hi hi.
      Bilet 48-godzinny na całość komunikacji kosztuje 20 zł od osoby, i to trzeba wziąć pod uwagę, bo mieszkam w Bronowicach.
      Dodatkowy plus takiego weekendu w Krakowie - dowolność terminu (praktycznie każdy weekend wchodzi w grę) czyli łatwiej liczyć na ładną pogodę. A w razie czego do dyspozycji wieeeeele książek i filmów :)
      Wierna Czytelniczka

      Usuń
    3. Dobrze sobie tak wyprawę zaplanować, żeby objęła któryś z dni wstepu dla kobiet w kalsztorze kamedułów na Bielanach, bo to magiczne miejsce!

      http://www.kameduli.info/

      Wierna Czytelniczka

      Usuń
    4. Dzięki za propozycje:) Właściwie to najdroższa część wyjazdu to podróż autem. Rzecz jasna można i pociągiem, wychodzi taniej, ale wtedy się jest zależnym od pociągu i jedzie się i jedzie. Samochodkiem wygodniej i można wyruszyć o której się chce. Pewnie gdyby nie koncert w Oświęcimiu nie pojechalibyśmy do Krakowa. Fajnie, że się udało jakoś to wszystko połączyć, bo chyba by mi serduszko pękło gdybyśmy pojechali do Oświęcimia tylko na koncert, i będąc tak blisko nie zahaczyli o Kraków. A taki był na początku plan, ale szybko przeforsowałam swoją dłuższą wersję:)
      Pozdrawiam ciepło Wierną Czytelniczkę!!

      Usuń
  2. Ach, jak ja lubię te twoje relacje. Oczywiście oszalałam na punkcie książki Zyburtowicza, tę drugą też wpisałam do przechowalni. Uwielbiam takie smaczki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że pomimo dużych zaległości blogowych i domowych zaszłaś szybciutko do mnie:) Dobrze, że mogę znów czytać Twoje komentarze. A "Nowohucką telenowele" Renaty Redłowskiej bardzo mocno polecam. Urocza, cudownie lekka lektura:)

      Usuń
  3. Świetne zdjęcia! Ta herbata w szklankach, jak to złapać, żeby się nie poparzyć? I jaki gruby plaster cytrynki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka herbata w szklankach to chyba taka nowohucka specyfika, bo potem w innym miejscu też dostaliśmy herbatę w takich właśnie szklankach. a pije się faktycznie trochę ciężko. Trzeba trochę wypić, potem jest za co złapać. Gorąca herbata w obskurnym barze, w towarzystwie lokalnych pijaczków smakowała wyśmienicie. Wielką cierpliwością i wyrozumiałością wykazał się mój mąż robiąc te wszystkie zdjęcia książki. No wariatka normalnie, ale za to jaka słodka hihi.

      Usuń
    2. aaa i kosztowała 1,50zł:)

      Usuń
    3. uwielbiam takie klimaty, a zwłaszcza okolicznych pijaczków. Moja przyjaciółka ma szczególny dar do przyciągania takich oryginałów :)
      Swoją drogą- bardzo ładny wystrój bloga :)

      Usuń
  4. Nie lubię herbaty w szklankach bez ucha!
    Papryczkowe opowieści- uwielbiam.
    Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy ;-)
    pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj ciężko się piję z takiej szklanki, też nie przepadam, ale w barze Lagune na Pl. Centralnym w Nowej Hucie sprawdziły się wręcz genialnie:)Ciąg dalszy się pisze:)
      Pozdrawiam ciepło.

      Usuń