"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 25 czerwca 2012

W ostatnim czasie obejrzane, czyli pierwsze próby zwięzłego pisania (nie mylić z pisaniem rozwiązłym hihi)

W ostatnim czasie obejrzałam kilka filmów godnych uwagi, a że nie zawsze mam chęć i siłę pisać o każdym filmie z osobna, to od dziś co jakiś czas będę trenować krótkie formy wypowiedzi. Będzie mi ciężko, ale jeśli chcę Wam opowiedzieć o tych filmach muszę nauczyć się streszczać. A więc start:

"Morfina" reż: Alieksej Bałabanow
"Morfina" jest ekranizacją opowiadania Michała Bułchakowa "Pamiętniki młodego lekarza". Nie wiem jak się obraz ma do słowa, bo opowiadania tego nie znam, ale film jest całkiem całkiem moi drodzy.
Młody lekarz Michaił Aleksjewicz Polliakov (Leonid Bichevin) przyjeżdża na prowincję jako lekarz. Nie wiemy czy przybył tam dobrowolnie czy został wydelegowany bez prawa głosu. 
Już pierwszy dzień pracy nie należy do najłatwiejszych. i wyznacza zasady jakimi będzie się toczyło życie Polliakova. Życie niekoniecznie usłane różami. Gdyby nie spektakularne akcję operacyjne, można by rzec, że Polliakov wiedzie żywot nudny i obrzydliwie przewidywalny.  Jako, że jest zdolny, ambitny i nieco bezczelny  z trudnymi, obcymi sobie dotychczas w praktyce operacjami radzi sobie koncertowo. Gorzej radzi sobie ze sobą. Słowa piosenki z Rejsu "jestem sam jest mi nie dobrze, nie mam dziewczyny" idealnie oddają stan ducha lekarza. Dlatego radzi sobie jak umie, a że nie bardzo jest w tym radzeniu sobie biegły wybiera za przyjaciółkę "siostrzyczkę" w białym kitlu i Morfinę. Jak można się domyślić szybciutko się uzależnia i ma wiele przygód. Warto się tym jego przygodom przyjrzeć:)
"Morfina" to mroczna, turpistyczna wędrówka do roku 1917, ostatniego momentu w Rosji przed wielkimi, stawiającymi wszystko na głowie zmianami w kraju. To film ciężki, duszny, niepozbawiony jednak specyficznego "poczucia humoru". Mnie urzekł całkowicie:) Dobrze jednak, że nie wiedziałam, że to film reżysera filmu "Ładunek.200", który obejrzałam kilka lat temu i do dziś czuje niesmak i obrzydzenie, bo gdybym wiedziała, to pewnie bym nie obejrzała ze strachu, a wielka byłaby to szkoda!
P.S film dla widzów o mocnych nerwach i dużą tolerancją na ohydę, nie pozbawiony jednak swoistego uroku:)
Obejrzane dzięki Tvp Kultura w poniedziałkowym paśmie Panorama Kina Światowego.


"Puzzle" reż: Natalia Smirnoff
Z zimnej, mrocznej, ogarniętej zamętem Rosji przenosimy się w jakże odmienne miejsce w świecie. Do ciepłej, słonecznej, pogodnej Argentyny. Tam właśnie zamieszkuje główna bohaterka "Puzzli" Maria del Carmen (Maria Onetto) obchodząca właśnie  swoje 50-te urodziny gospodyni domowa. To ona dba o swoją rodzinę, na którą składa się mąż i dwoje dorastających synów.
 Dnie Marii charakteryzują się powtarzalnością codziennych czynności i wypełnione są jak to zwykle bywa w tradycyjnych domach obowiązkami po brzegi. Relacje z mężem na pierwszy rzut oka przedstawiają się zadowalająco. Rzekłabym, że jak na małżeństwo z tak dużym stażem jest między małżonkami dużo ciepła i czułości. Jednak czegoś Marii w życiu brak. 
Na urodziny dostaję puzzle zaczyna je układać i odnajduje w tej czynności ogromną przyjemność, do tego układa je błyskawicznie. Od tej chwili puzzle stają się jej pasją jej światełkiem w tunelu codzienności. Mało tego Maria del Carmen nawiązuje kontakt z grupą ludzi, a szczególnie z jednym panem zajmującym się układaniem puzzli wyczynowo. Z przystojnym Roberto (Arturo Goetz) zaczyna przygotowania do mistrzostw w układaniu puzzli.  Jest w tym dobra, jest w tym wręcz genialna. Zaczyna to czuć, zaczyna wierzyć, że może się realizować, może być sobą, może być ekspertem nie tylko w kwestii wypieków. Dzięki tytułowym puzzlom i ludziom, którzy stają na jej drodze całe dotychczas poukładane życie rozsypuje się jak puzzle zrzucone nagłym ruchem ze stołu, elementy układanki zmieniają miejsca, ale pasują do siebie idealnie. Maria odnajduje w sobie na nowo piękno, kobiecość, (głęboko szukać nie musi, bo jest piękną kobietą, tak po prostu) pasję i w końcu samą siebie. Układa te kawałeczki radośnie, ciesząc się światem na nowo i co najważniejsze w zgodzie ze sobą.
To historia utkana prostym ściegiem, szyta pięknymi, słonecznymi zdjęciami i muzyką. Recz jasna można i może nawet należy dopatrywać się w filmie obrazu współczesnej rodziny, gdzie kobieta jest zniewolona w tym patrialchalnym świecie, ale ja to uważam za zbędne i zbyt nachalne. To po prostu subtelne,  mądre kino, które pozostawia na twarzy pogodny uśmiech:)
Obejrzane dzięki internetowi hihi


"Liban" reż: Samuel Maoz
"Z punktu widzenia czołgisty"
Żeby nie było nam tak wesoło teraz będzie brud, smród i kurz i strach,  zagubienie i przemoc i pot i łzy. Bo tak to już jest na wojnie, podczas, której dzieje się akcja filmu "Liban". Tzw pierwsza wojna libańska. Jest lato 1982 roku. Czterech młodych chłopaków zostaje wysłanych na swoją pierwszą, ważną z pozoru łatwą akcję. Ich zadaniem jest sprawdzenie pobliskiego przygranicznego miasteczka, czy nie ukrywa się w nim wróg.  Przemieszczają się nie byle jakim sprzętem, bo czołgiem. Przeszli wprawdzie szkolenie, ale kiedy pojawia się realna sytuacja wymagająca szybkiej reakcji i użycia broni by zabić młodzi chłopcy nie radzą sobie, co zrozumiałe ze strachem i ogromnym obciążeniem psychicznym. Zwlekają ze strzałem co ma swoje dramatyczne konsekwencję. Sytuacja  komplikuje  się jeszcze bardziej gdy czołg zjeżdża z obranego kursu i przedostaje się na teren wroga...
Fabuła filmu zasadniczo jest dość przewidywalna, akcja może się udać, bądź nie.  Za to pomysłowy i chwytający za gardło jest pomysł umieszczenia ciężaru akcji w środku czołgu, co potęguje wrażenie klaustrofobii. Świat zewnętrzny możemy obserwować tylko przez peryskop i to co widzimy jest przerażające, okrutne, jak to na wojnie, a jednocześnie pięknie i z dużym wyczuciem sfilmowane. Jednak brutalność wojny i piękno zdjęć się w moim odczuciu wzajemnie nie wykluczają, bowiem poprzez kontrast jeszcze wyraźniej widać bezsens wojny, nie tylko tej, ale każdej.  Dobre, mocne, w oryginalnym ujęciu pokazane kino wojenne, które zahipnotyzuje swoim przewrotnym brzydkim pięknem.
Obejrzane dzięki Ale kino w czwartkowym paśmie "Kino mówi" 


W SKRÓCIE I NA SZYBKO:


Obejrzałam jeszcze "Jane Eyrenajnowsze wcielenie postaci z kart powieści pani Bronte w reżyserii Cary Fukunaga.
 Przyznam szczerze, że Mia Wasikowska zaskarbiła moje serca, a pan Michael Fassbender ...(no może przemilczę). Kadry z filmu prześladują mnie, wracając od czasu do czasu. Świetne, rasowe kino. Pierwsza Jane to dla mnie Charlotte Gainsbourg, którą wtedy po raz pierwszy ujrzałam się zauoczyłam, ale zdaję się, że oddam palmę pierwszeństwa pani Wasikowskiej:) 
Mąż łypiąc jednym okiem, podczas mojego oglądania najnowszej Jane zapytywał z uporem maniaka: czy to jest horror? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że to horror! Utyskiwał z oburzeniem-obejrzelibyśmy razem! To nie jest horror kochanie:)
Ale te kadry!

Nie wychodzimy z kostiumów ino przenosimy się do rodziny bogatego kupca z Lubeki i jego rodziny. Do Buddenbroków się na zdań pare przeniesiemy.
"Buddenbrookowie.-Dzieje upadku rodziny"  w reżyserii Heinrich Breloer to adaptacja powieści Tomasz Manna. Nie wiem czy udana, bo nie znam pierwowzoru, ale znów mi przyszła wielka ochota na książki Manna przeczytanie. Ta ochota nachodzi mnie dość regularnie. I tylko z powodu tak prozaicznego  powodu jak owej książki brak nie przeczytałam jej natychmiast! Film natomiast ogląda się przyjemnie, oko cieszą zdjęcia, ale czy to jest kino wybitne? Niekoniecznie. Ot milutkie takie:)


DZIĘKUJE ZA UWAGĘ:)

P.S nie wiem o co kaman, ale czasem kiedy wprowadzam jakieś zmiany w tekście to część tekstu zaznacza mi się takim białym paskiem i bywa, że po zaznaczeniu tekstu na nowo jest już ok, a czasem tak jak teraz przy Jane Eyrle nie chce zniknąć:(

6 komentarzy:

  1. O, a wiesz, że jest taki kanał "Wojna i pokój"? Lecą tam rosyjskie filmy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem, ale niestety nie posiadam takowego i bardzo ubolewam:(

      Usuń
  2. Pierwsze dwa i ostatni obejrzę na pewno! Nie wiem jak i nie wiem kiedy, ale zobaczę:) Najbardziej tęskno mi do "Morfiny" i w takich chwilach żałuję nie tylko, że nie mam polskiej TV, ale głównie, że nie mam TVP Kultura:/ Trzeba sobie poradzić inaczej:P

    OdpowiedzUsuń
  3. He he, "przemilczę", he he, no, ja Cię chyba dobrze rozumiem;)
    Tak, dla mnie też pierwszą i jedyną Jane była Charlotte, ale ta ekranizacja jest bardzo, bardzo dobra, świeża, inna - a pan Rochester nie jest już nabzdyczonym gburem, a mężczyzną, który nawet flirtuje z Jane.

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje- próba zwięzłego pisania udana :)
    A ja sie pokuszę na te Puzzle i koniecznie przyjaciółce podrzucę, bo ona ma fioła na punkcie puzzli

    OdpowiedzUsuń
  5. Morfiny nie chciałam oglądać, siedziałam przed TV i myślałam - po co ci to Kaśka, nie potrzebne ci takie mroczne kino (miałam doła) i obejrzałam cały. Nie mogła się oderwać.
    Budenbrooków uwielbiam, a ten film uważam za bardzo udany

    OdpowiedzUsuń