Moi kochani wróciłam na łono codzienności. To mój drugi dzień w pracy (początek posta poczyniony w piątek). Wyobrażając sobie dzień powrotu do kraju i kilka dni później do pracy myślałam, że będzie ciężej, trudniej, ale jak się ma do czego wracać, jak w kraju czekają ludzie, za którymi się człowiek najzwyczajniej w świecie stęsknił, to powroty nie są aż tak straszne:)Grunt to jak najdłużej unosić się na fali wspomnień, a wszelakie fejsbuki i blogi bywają w tym bardzo pomocne. Przynoszą falę jedna za drugą. Podobnie działa możliwość podzielenia się wrażeniami z podróży z napotkanymi na swej codziennej drodze ludźmi. Ja tak właśnie miałam w pracy. Po pierwsze przywitano mnie radośnie, po drugie zarządzono pokaz zdjęć gromadny (włącznie z kierownictwem). To było strasznie miłe, że ktoś się ucieszył z mojego powrotu i był ciekaw co u mnie. Dzięki ochronnemu parasolowi jaki nade mną rozłożono w ten pierwszy dzień, kiedy trzeba było znów wstać o jakiejś dziwnej porze przebiegł zupełnie bezboleśnie. Manewr powrotu do pracy nie od początku tygodnia a na dwa dni przed weekendem okazał się strzałem w dziesiątkę. Ma się te przebłyski geniuszu. Polecam każdemu. Mniej boli:)
Ale co ja Was tu będę zanudzać! Tyle jest do opowiedzenia, tyloma pięknymi zdjęciami do obdzielenia.
Od początku zatem. Jak już wiecie weekend przed wylotem spędziliśmy u naszej blogowej Mag i jej lubego Wojtka.Było nam z nim cudownie. Zaiskrzyło i już:)
27.08.2012 DZIEŃ WYLOTU I PIERWSZE 5 DNI POBYTU:)
Tak się akurat złożyło, że autobus na lotnisko miał swój przystanek pod pracą Mag, więc krążyć nerwowo w poszukiwaniu drogi na lotnisko nie musieliśmy. Spokojnie z dość liczną grupą Hiszpanów dojechaliśmy na pustawe o tej porze lotnisko. Szybciutko się odprawiliśmy i ustawiliśmy w niemałej kolejce do wejścia do samolotu. Miałam obawę, że nas rozdzielą i za rękaw będę musiała trzymać jakiegoś obcego ludzia. To był nasz pierwszy lot. Byliśmy spokojni, żadnych katastroficznych wizji, pełen luz. Nie wiedziałam tylko jak się zachowa mój organizm. To był mój jedyny stres. Nie rozdzielili nas. Samolocik
nie duży, taki jakiś jakby sztuczny, stewardesi i stewardy też jakoś wyglądali mało poważnie. Wyobrażenia zaczerpnięte z filmów zupełnie nie znalazły odniesienia w rzeczywistości. To było nawet zabawne:) Podczas startu było mi niespecjalnie dobrze. Mdliło mnie, uszki mi się zatykały, ale po 20 minutach organizm zrozumiał, że leci po prostu i się uspokoił. Kolejne 2,5 godziny lotu kręciłam się na moim siedzonku w celu obrania jak najlepszej pozycji do wykręcania ciała w z góry przegranej walce ze skrzydłem samolotu, przy którym mój mąż nas zadowolony, że przy oknie posadził:))
Na szczęście ze mnie model kieszonkowy jest więc nawet na tak małym siedzisku i w tak skąpej przestrzeni dysponowałam jakimś tam polem manewru. Po godzinie 13.00 samolocik zaczął zbierać się do lądowania, ja nie pozostałam mu dłużna i zaczęło mi się zbierać na wymioty. Los Kate Winslet Z "Rzezi" litościwie został mi oszczędzony i szczęśliwie stopy nasze obute po brzegi stanęły na ziemi hiszpańskiej. Powitało nas lotnisko w Maladze. W szoku będący mój mąż próbował odebrać nasz bagaż nie z tego stanowiska co powinien, na szczęście ja zachowałam resztki pomyślunku, odnalazłam lot Wrocław-Malaga i bagaż wrócił do nas bez uszczerbku żadnego. Kilkanaście minut później witaliśmy się już z gąską, tfu ze znajomymi mojego męża, którzy mieli nas gościć. Następnie szybka kawa w jednej z kafejek na plaży Torremolinos opodal Malagi i w drogę do miejsca przeznaczenia. Od Malagi to jakieś 1,5 h jazdy. My byliśmy przekonani, że oni mieszkają na Gibraltarze już nawet w tym totalnym zmęczeniu jakie mnie ogarnęło w aucie zaczęłam się trochę martwić, co my tam będziemy robić na tym nie najpiękniejszym w końcu skrawku ziemi. Jedziemy, jedziemy, skręcamy w osiedlowe uliczki, wszędzie białe domki. Zatrzymujemy się na karmienie osiedlowych kotów, bo oni wożą ze sobą kocie jedzonko i codziennie wracając do domku je dokarmiają, jedziemy jeszcze kawałek mijamy napis LA ALCADESA, jeszcze chwilę jedziemy i zatrzymujemy się pod jednym z kompleksów domków, takich co to wyglądają na mieszkania dla turystów. To takie osiedle dwupiętrowych domków z trzema klatkami. Wszędzie zieleń i palmy. Jakieś szaleństwo normalnie. Wchodzimy z podziemnego parkingu do domu, salon z aneksem kuchennym, dwie sypialnie i dwie łazienki. Jeden pokój i jedna łazienka przypada w udziale nam. Nie wierze. Ja wychowana w mieszkankach wielkości (w porywach) 50 metrów, bez nawet śladowych ilości balkonu w obliczu takich atrakcji jak osiedlowy basen pod oknem i taras wielkości mojej sypialni jestem bliska omdlenia ze szczęścia. Już sama możliwość zjedzenia kolacji pysznej w takim miejscu jak taras jest dla mnie doświadczeniem nowym i radością niemałą. Chłopaki po kolacji poszli zainaugurować basen (nasi gospodarze w ogóle z niego nie korzystają!), ja się tylko przyglądałam, bo już się zrobiło chłodnawo. Jednak panowie tak pięknie się bawili, takie harce w tym basenie czynili, że i ja pomimo dość przejmującego już wieczornego zimna wskoczyłam tak jak stałam do wody. Jaki to jest odlot mieć do dyspozycji basen i móc w nim pływać wtedy kiedy się ma na to ochotę!! Marzenia się jednak spełniają. Pierwszy dzień pobytu dobiegł końca. A rano chata wolna, bo Maciej i Anna przecież w pracy. To super układ pracować na Gibraltarze zarabiać w funtach, a mieszkać w spokojniejszej, piękniejszej Hiszpanii, żyć za euro. Do tego Maciej jest facetem nieźle ustawionym materialnie. Programiści zarabiają dobre pieniądze. Ania pracuje żeby nie siedzieć w domu. Niewiele więc wiemy o życiu takim prawdziwym w Hiszpanii.
Wyspana, radośnie wyszłam sobie na taras w dłoni dzierżąc szklankę ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy
zakupionych tuż za rogiem, patrze, a z tarasu widać MORZE! Ja tego w zapadającym mroku dzień wcześniej nie zauważyłam:)
Widok z tarasu, w oddali morze.
nie duży, taki jakiś jakby sztuczny, stewardesi i stewardy też jakoś wyglądali mało poważnie. Wyobrażenia zaczerpnięte z filmów zupełnie nie znalazły odniesienia w rzeczywistości. To było nawet zabawne:) Podczas startu było mi niespecjalnie dobrze. Mdliło mnie, uszki mi się zatykały, ale po 20 minutach organizm zrozumiał, że leci po prostu i się uspokoił. Kolejne 2,5 godziny lotu kręciłam się na moim siedzonku w celu obrania jak najlepszej pozycji do wykręcania ciała w z góry przegranej walce ze skrzydłem samolotu, przy którym mój mąż nas zadowolony, że przy oknie posadził:))
Na szczęście ze mnie model kieszonkowy jest więc nawet na tak małym siedzisku i w tak skąpej przestrzeni dysponowałam jakimś tam polem manewru. Po godzinie 13.00 samolocik zaczął zbierać się do lądowania, ja nie pozostałam mu dłużna i zaczęło mi się zbierać na wymioty. Los Kate Winslet Z "Rzezi" litościwie został mi oszczędzony i szczęśliwie stopy nasze obute po brzegi stanęły na ziemi hiszpańskiej. Powitało nas lotnisko w Maladze. W szoku będący mój mąż próbował odebrać nasz bagaż nie z tego stanowiska co powinien, na szczęście ja zachowałam resztki pomyślunku, odnalazłam lot Wrocław-Malaga i bagaż wrócił do nas bez uszczerbku żadnego. Kilkanaście minut później witaliśmy się już z gąską, tfu ze znajomymi mojego męża, którzy mieli nas gościć. Następnie szybka kawa w jednej z kafejek na plaży Torremolinos opodal Malagi i w drogę do miejsca przeznaczenia. Od Malagi to jakieś 1,5 h jazdy. My byliśmy przekonani, że oni mieszkają na Gibraltarze już nawet w tym totalnym zmęczeniu jakie mnie ogarnęło w aucie zaczęłam się trochę martwić, co my tam będziemy robić na tym nie najpiękniejszym w końcu skrawku ziemi. Jedziemy, jedziemy, skręcamy w osiedlowe uliczki, wszędzie białe domki. Zatrzymujemy się na karmienie osiedlowych kotów, bo oni wożą ze sobą kocie jedzonko i codziennie wracając do domku je dokarmiają, jedziemy jeszcze kawałek mijamy napis LA ALCADESA, jeszcze chwilę jedziemy i zatrzymujemy się pod jednym z kompleksów domków, takich co to wyglądają na mieszkania dla turystów. To takie osiedle dwupiętrowych domków z trzema klatkami. Wszędzie zieleń i palmy. Jakieś szaleństwo normalnie. Wchodzimy z podziemnego parkingu do domu, salon z aneksem kuchennym, dwie sypialnie i dwie łazienki. Jeden pokój i jedna łazienka przypada w udziale nam. Nie wierze. Ja wychowana w mieszkankach wielkości (w porywach) 50 metrów, bez nawet śladowych ilości balkonu w obliczu takich atrakcji jak osiedlowy basen pod oknem i taras wielkości mojej sypialni jestem bliska omdlenia ze szczęścia. Już sama możliwość zjedzenia kolacji pysznej w takim miejscu jak taras jest dla mnie doświadczeniem nowym i radością niemałą. Chłopaki po kolacji poszli zainaugurować basen (nasi gospodarze w ogóle z niego nie korzystają!), ja się tylko przyglądałam, bo już się zrobiło chłodnawo. Jednak panowie tak pięknie się bawili, takie harce w tym basenie czynili, że i ja pomimo dość przejmującego już wieczornego zimna wskoczyłam tak jak stałam do wody. Jaki to jest odlot mieć do dyspozycji basen i móc w nim pływać wtedy kiedy się ma na to ochotę!! Marzenia się jednak spełniają. Pierwszy dzień pobytu dobiegł końca. A rano chata wolna, bo Maciej i Anna przecież w pracy. To super układ pracować na Gibraltarze zarabiać w funtach, a mieszkać w spokojniejszej, piękniejszej Hiszpanii, żyć za euro. Do tego Maciej jest facetem nieźle ustawionym materialnie. Programiści zarabiają dobre pieniądze. Ania pracuje żeby nie siedzieć w domu. Niewiele więc wiemy o życiu takim prawdziwym w Hiszpanii.
Wyspana, radośnie wyszłam sobie na taras w dłoni dzierżąc szklankę ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy
zakupionych tuż za rogiem, patrze, a z tarasu widać MORZE! Ja tego w zapadającym mroku dzień wcześniej nie zauważyłam:)
Widok z tarasu, w oddali morze.
Rzeczony taras. Na słońcu wygrzewają się wzięte z półki gospodarzy "Służące"
Rano witały nas pieski gospodarzy. Kokosanka, w skrócie Koko i Skrapi:)
Plusem Alcaidesy (jak zapamiętać nazwę, hmmm Alkaida-Alcaidesa) jest jej położenie nad morzem, piękne widoki i mnogość pól golfowych, minusem brak połączenia z resztą świata. Bez samochodu, a przecież w posiadaniu takowego nie byliśmy, bo Maciek i Anka swoim do pracy na Gibraltar jeździli nie byliśmy w stanie się nigdzie ruszyć. W związku z tym pierwszy tydzień spędziliśmy na miejscu, siedząc na tarasie, ewentualnie leżąc na plaży. Ta plaża nie była dla nas taka oczywista, ponieważ skwar był tak okrutny, że dojście na basen wyczerpywało już do cna. Na morze także liczyć nie można było ponieważ było tak okropnie zimne, że przy nim nasz Bałtyk to normalnie gejzer. W tym miejscu akurat łączyły się prądy, dlatego woda była czasem przy spokojnym morzu lodowata. W naszym leśnym strumyczku bywa cieplejsza. Plusem plaży było to, że była praktycznie pusta, za to nudystów hihi
Nasza droga nad morze, w tle domki, w takich właśnie mieszkaliśmy
Po przejściu tej prostej, skręcamy na pole golfowe
Oto plaża z widokiem na górę Gibraltarską
Gdzieś tak w trzecim dniu zaczęłam się denerwować, że tak już zostaniemy w tej Alcaidzie i nic więcej nie zobaczymy. Wyszła z tego dyskusja z Maciejem, co to mu się wydaję, że jest bardziej Zen niż reszta ludzkości i nie mógł zrozumieć dlaczego nie biorę życia takim jakim jest (czytaj tu i teraz na tym tarasie) i całe moje pragnienie zobaczenia tych wszystkich (pięknych do cholery miejsc) to tylko moja historyjka w głowie. Cwaniak mieszka tam już kilka lat i nie raz widział te wszystkie Rondy i Marbelle. Ale mnie wtedy zdenerwował! Pierwszy tydzień do soboty wyglądał mniej więcej uroczo tak samo. Wstawaliśmy w okolicy 9, 10 zjadaliśmy śniadanko,
wypijaliśmy sok z pomarańczy i zasiadaliśmy na tarasie, ewentualnie na plaży. Ja zaczytywałam się pasjami i odczuwałam niewysłowioną błogość. Wtorek od reszty dni wyróżniał się jednak tym, że we wtorek dzień rozpoczęłam od pływania w basenie. Na środę miałam ten sam plan, jednak okazało się, że administratorzy osiedla mają co do basenu inny pomysł. Spragniona ochłody zeczłapałam się po schodkach i obiłam od bramki z napisem CLOSED! Okazało się, że woda jest nie taka jaka być powinna i należy ją wymienić. Faktycznie nie miała niebieskiego koloru jak to zwykle bywa w basenach i troszkę pośmierdywała, ale żeby od razu zamykać, i to właśnie wtedy kiedy ja jestem na stanie osiedla! Szlag by to trafił! Jeszcze mieliśmy nadzieje, że po tym jak wodę wypuszczą, basen wyczyszczą, wodę świeżą, błękitną i pachnącą świeżym chlorem wpuszczą to basen zostanie open, ale nieee niestety nieee. W dniu wyjazdu basen świecił pustym dnem. Było mi tak strasznie przykro. Miałam takie marzenie by każdy dzień rozpoczynać pływaniem. Było mi przykro tym bardziej, że morze nie spełniało funkcji pływackich. No ale dobra po kilku dniach się z tym faktem pogodziłam, bo jakże w tak pięknych okolicznościach przyrody miało być inaczej:)
Kilka razy byliśmy w miasteczku. To osiedle, na którym mieszkaliśmy było dość skąpo zaludnione. Mieszkali tam albo bogacze grający w golfa, albo ludzie pracujący na Gibraltarze. Taka trochę sypialnia. Centrum miasteczka jest maleńkie, składa się z uroczego ryneczku, na którym można znaleźć tylko sklepo-bar i kilka uliczek. Główna atrakcja to wielokilometrowe plaże, którymi jakby się uprzeć można dojść do miasta La Linea graniczącego z Gibraltarem, oraz z plaży naturystów. Nie wszyscy tam chodzą nago, ale kobiety w większości opalają się toples:))
Ryneczek w pełnej swej krasie.
Z rynku można było przejść do morza. Na górze wzdłuż plaży poustawiane były ławeczki, z których można było podziwiać ten piękny widoczek:)
I na zakończenie dzisiejszego posta zachód słońca i księżyc w pełni
Koniec pierwszego tygodnia naszego pobytu (poniedziałek-piątek), tym samym koniec pierwszego odcinka. Następne posty będą wyjazdowe:))
No nie wierzę- Ty wytrzymałaś kilka dni nicnierobiąc? Nie ganiając z miejsca na miejsce? Eeeeee, Papryczko, co ty tu wypisujesz? ;) Ale pięknie tam mieliście. Dobrze jest czasami się zatrzymać i odpocząć,by mieć siły do dalszego biegania. Czekam na posty podróżnicze i ściskuję Was oboje mocniście :)
OdpowiedzUsuńJa w nicnierobieniu jestem mistrzem, tylko na wyjazdach dostaję nerwicy narządów wewnętrznych i się miotam z kąta w kąt. Stąd w trzecim dniu pobytu mój nerw, no ileż można siedzieć, ale potem jak już uzyskałam mężowski gwarant wynajęcia autka i zluzowałam i faktycznie do tej soboty miałam zupełny luz na tym tarasie:)
UsuńNajlepszą opcją było by mieć własne autko i przeplatać trochę siedzenia, trochę zwierzania, ale się nie dało, więc pierwszy tydzień light drugi intensiv:))
Buuuuziaaaki dla Ciebie, Wojtusia i Oskara:)
Nareszcie! Stęsknionam bardzo za Tobą i wpisami.
OdpowiedzUsuńJestem, jestem i też się stęskniłam:)
UsuńWitaj z powrotem. szkoda basenu, ale może jeszcze kiedyś?
OdpowiedzUsuńNoo basenu szkoda ehh. No nic widocznie nie można mieć wszystkiego. Czy kiedyś nie wiem. Jak mój mąż przy pożegnaniu na lotnisku zażartował: no to wracamy pojutrze nie padło zaproszenie z ich strony żebyśmy przyjechali za rok. Ale kto wie, kto wie:)
UsuńI serio nie było na tym Grybraltarze interneta? Toż prędzej uwierzę, że obok na tarasie siedział Sikorski. Ja bym tyle nie wytrzymała bez - jakbym miała czas a nie miała basenu (z tym basenem to lipa, ale może lepiej tak, niż się wypływać i nasiąknąć jakąś śródziemnomorską bakterią?)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia.
Gwoli ścisłości na Grybraltarze net był ino w hiszpańskiej Alcaidesie neta nie było. Gospodarze sobie ten temat odpuścili po tym jak w pracy usłyszeli opowieść koleżanki jak zakładała u siebie. Pan powiedział, że już jedzie. Minęła godzina, dwie, tydzień, dwa, trzy speca od interneta ni ma. W końcu po miesiącu spec się zjawił poprzełączał kabelki i poszedł. Po chwili do drzwi zapukał zdenerwowany sąsiad z krzykiem kto mu neta wyłączył. Okazało się, że spec przyszedł wyciągnął cicik od sąsiada i włożył koleżance gospodarzy. I już. Wszak to takie proste jest w Hiszpanii hihi
UsuńJa się teraz nie mogę wtrybić w neta przez tą przerwę:)
Wspaniała relacja.Ja bym chciała powiedzieć,że nie dostałam jeszcze książki Świtlickiego od Ciebie.Nie wim,czy ona zaginęła,czy zapomniałaś wysłać.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWiem wiem. Jeszcze przed wyjazdem pisałam u Ciebie pod którymś postem żebyś mi adres podała, pod który książeczka ma dotrzeć i nie wiem czy coś umknęło, ale nie wiem gdzie mam wysłać. Ja już tak mam, że nie można na mnie w kwestii wysyłkowej liczyć, nie cierpię wręcz organicznie poczt, dlatego tak rzadko robię u siebie konkursy:) Wybacz zwłokę! Nie mogę wejść do Ciebie na maila każe mi jakieś aplikacje uruchamiać, dlatego też napisz mi proszę na adres:patrycjaantonik@o2.pl adres do przesyłki to zbiorę się w sobie i wyślę:))) NA-TEN-TYCH-MIAST!
UsuńPapryczko, mi najbardziej spodobał się ten fragment o obowiązkowym zatrzymaniu na nakarmienie kotów ;-)))) Pędzę czytać co było dalej :-)
OdpowiedzUsuń