"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 1 lipca 2013

Jaromirka Nohavicy koncert w Opolu. Cud miód i orzeszki!

Nasza blogowa MAG z którą wczoraj (pisane w niedzielę) spędziłam cudny czas rzekła mi kiedy żegnałyśmy się pod jej blokiem w okolicy godziny 1 w nocy, że mam w końcu napisać coś na blogu. Bo kto to widział! No wobec takiego dictum co ja mogę? No co ja mogę? Jedyne co mogę to coś napisać na blogu by kuleżanki szczerze bliskiej sercu nie zawieźć...

A jak doszło do mojego (właściwie naszego, bo udziału w spotkaniu mojego męża zwanego Gibbem nie można pomijać!) spotkania z Mag? Ano właśnie jak? A było to tak...

Wczoraj dnia 29 czerwca roku pańskiego 2013 udaliśmy się w podróż do miasta Opole na koncert JAROMIRA NOHAVICY, którego umiłowałyśmy sobie z Mag mniej więcej w tym samym czasie (stąd Mag w naszym samochodzie). O koncercie wiedzieliśmy już od jakiegoś czasu więc było na co czekać!



Jak widać nie był to tylko koncert Jaromira, ale to ON był najważniejszy dla nas (i dla reszty ludzkości w opolskim amfiteatrze zebranych zapewne też). No ale zanim spotkamy się z czesko-polskim bardem musimy do stolycy polskiej piosenki dojechać. A dzień zwany sobotą nie zaczął się tak jak to było planowane. Dzień zwany sobotą rozpoczął się z dwugodzinnym opóźnieniem. Chciałam na luzaczku wstać, zjeść śniadanko, zebrać się i powoli ruszyć w drogę. Nastawiłam grzecznie budzik na w miarę wczesną porę (na szczęście na troszkę późniejszą niż w tygodniu), nastawiłam i owszem, ale już nie zaznaczyłam, że budzik zadzwonić ma w sobotę, a nie jak to zwykle bywa w dzień powszedni. Zadzwoni zatem w poniedziałek:) No nic pospali my zdrowo do 10.30 (widocznie sen był nam nieodzownie potrzebny) i z konsekwentnie dwugodzinnym opóźnieniem wyruszyliśmy, z dwugodzinnym opóźnieniem dotarliśmy do Wrocławia do Mag i z takim samym niedoczasem wylądowaliśmy w mieście Opole. I o dziwo wszystko było tak jak miało być! Podróż minęła nam pięknie, gdyż wiadomy człowiek nam w samochodowym sprzęcie grającym śpiewał:)
Godzinę przed początkiem koncertu wylądowaliśmy pod wejściem do Amfiteatru. Mąż przez chwile stał w tej wesołej kolejce, a my odbierałyśmy zamówione drogą internetową bilety.



W kolejce nie postaliśmy długo bowiem po dość obrazowej odpowiedzi pani w kasie, że jak już się wejdzie do środka to już umarł w butach szybko się ewakuowaliśmy, nie chcieliśmy umierać w butach o godzinie 17.30:)
Poszliśmy więc w miacho. Ja miałam małą wędrówkę sentymentalną, bo przez pół roku w owym mieście przyszło mi studiować. Wrażenia dużego nie było. Tup tup nóżkami po rynku zrobiliśmy by na Oleską trafić i spożyć zupełnie przyzwoity obiadek nieopodal uniwerku. Tak rzadko w siedzibie uczelni swego czasu bywałam, że widok ów nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Dziwiłam się tylko, że tak cholernie daleko miałam z przystanku. Że się mnie wówczas chciało! (w tym oto momencie złapałam siebie samą na braku konsekwencji w wypowiedzi. Rzadko bywałam, wnoszę więc, że mnie się wówczas nie chciało). Ej dosyć tej dygresji! Tup tup nóżkami w kierunku amfiteatru czas uczynić, bo się już godzina 19.00 zrobiła. 

Jak już dotarliśmy na miejsce pan Kasprzycki nam jeszcze ze trzy numery wykonał i wyszedł ON konferansjer ARTUR ANDRUS! Co to się działo. Ludzkość pokładała się ze śmiechu. Jego wywód o Warszawskiej jesieni w kontekście pór roku! Tego się ludzkim głosem nie da opowiedzieć! Jest mistrzem niezaprzeczalnym. Jest i już. Kto w ów fakt wątpi niechaj się pod stół schowa i się wstydzi:))


Na scenie Piotr Bukartyk z zespołem Szałbydałci. No faktycznie szał był. Obśmialiśmy się jak norki. Ma facet gadane, ma:) Piosenka o zielsku-cudna. Żałuje, że nie nagrałam. No nic to posłużę się gotowcem z youtuba. Śmiechy publiczności proszę sobie wyobrazić i resztę dźwięków generowanych przez zespół też.




Zabrakło "Piosenki z praniem w tle" szkoda. Może bez Kasi Groniec nie wykonuje tego numeru. W sumie bez Groniec to nie byłoby pewnie to. Za to były kobiety jak te kwiaty kto żonaty ten wie...:)

W przerwie pomiędzy jednym  składem a drugim swój czas miał Andrus i co to się na tej scenie wyprawiało!. Postanowiłam wypróbować swój nowy telefon wielkości szafy Zdjęć nie robi jakoś specjalnie dobrych, ale za to jak pięknie nagrywa i to z dość dużej odległości.
Oto Artur Andrus w szale twórczym:

 
Jak widać (a właściwie słychać) na załączonym obrazku nadszedł czas na Stanisława Soykę. A właściwie pół Soyki tak pięknie go ubyło. Od spotkania z NIM dzieli nas już tylko Soyka (z całym szacunkiem). 


Soyka jak to Soyka dobrze zagrał, dobrze zaśpiewał, acz stanowczo w zbyt wolnych aranżacjach co nie dawało zbyt dużego pola publiczności, która nie bardzo sobie mogła pośpiewać. A była to publiczność wyjątkowa, bardzo reaktywna. Super po prostu! Była podjęta próba (udana powiedzmy) wspólnego odśpiewania "Cudu niepamięci" z podziałem na role. Cuuuuud- panie, niepamięci -panowie. Fajnie to nawet wyszło, ale trochę niemrawo jednak. Była "Tolerancja", "Absolutnie nic" i dwa numery Niemena, które niestety powinny pozostać w repertuarze mistrza. Aranżację super, gorzej, że Soyka zamordował zarówno "Sukces" jak i drugi numer-nie pamiętam już jaki tempem stu żółwi w letargu. Ale i tak było fajno. W końcu to Soyka no nie. Pogoda nadal wyśmienita, nie za ciepło nie za zimno. W sam raz. Ja jak zwykle przygotowana na mrozy, deszcze i co tylko. Wzuwanie odzienia numer jeden nastąpiło jeszcze przed zmrokiem. Były jeszcze w gotowości dwa odzienia. Na szczęście obeszło się bez nich. Wnoszę więc, że naprawdę było milutko.


Nooo i przyszedł czas na NIEGO. Przyszedł czas na JAROMIRKA naszego kochanego. Zanim wyszedł jednak ON kolejnym wejściem uraczył nas Andrus. Że ja tego nie nagrałam. Andrus tańczył. Andrus w akcie desperacji tańczył. Zabrakło mu słów więc tańczył! Trzy lata układał choreografię. Była ona zaiste rozbudowana do granic absurdu. Tak gdzieś z trzech kroków się składała i ze dwóch dyskretnych gibnieć. Cud, miód i orzeszki i mistrz gracji na deskach opolskiego amfiteatru! Ostatnie zdania wypowiadane przez Andrusa zagłuszało nam dziecko, które za nami siadło (wraz z rodzicami rzecz jasna ono siadło). A było to dziecko nad wyraz rozgadane. Najprawdopodobniej właśnie było na etapie odkrywania swych możliwości lingwistycznych. I nie omieszkało nas siedzących przed nim uraczyć swym słodkim słowotokiem, zakończonym marudzeniem. Do tego Mag mówiła, że kopał ją miarowo w krzesełko, w miejscu, w którym znajdował się krzyż. I nie był to krzyż pański, a krzyż Mag! Wszystkie dzieci nasze są, ale wtedy kiedy mistrz Andrus bawi nas swą cudownie rozbudowaną frazą uprasza się o ciszę. Absolutną ciszę. (nie no szlag mnie zaraz trafi! dziwnym trafem tylko ten fragment dotyczący dziecka sprawia trudności. A to inny kolor, a to inna wielkość. Nie wiem może nie powinnam tego umieszczać? wszak matki z dziećmi też mają prawo uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych hihi)
Na szczęście miałyśmy możliwość zmiany miejsca, co uczyniłyśmy w sensie ścisłym przenosząc się na schody przed sceną. Bo już JUŻ na scenie pojawił się ON JAROMIR NOHAVICA! i akordeonista Robert Kuśmierski. I koncert się rozpoczął. Rozpoczął się moją ukochaną piosneczką. Rozpłynęłam się w sekundę i taka rozpłynięta pozostałam do samego końca. 



Nie można było nagrywać, co zresztą słychać w tym króciutkim filmiku. Ale pamiątka jest! Nie ważne, że do góry nogami, to znaczy boczkiem. To jest moi drodzy zupełnie nie ważne. Jaromirka nie widać wprawdzie, ale za to jak pięknie słychać! Zdjęcia wyszły kiepskie. Trudno.
 
Najbliższa memu sercu dotychczas (dotychczas bo teraz to słucham namiętnie, namolnie i obsesyjnie też tych wcześniejszych płyt) była ta najnowsza płytka "Tak me tu mas" z Minulost na czele. Z niej właśnie Nohavica zaśpiewał "Minulost" i "Jine to nebude". Inaczej być nie mogło, przecież te dwa kawałki okupują LP3. Z najnowszej odnotowałam jeszcze "Ja chci poezii". Reszta to mniej lub bardziej mi znane piosenki. Była "Ostravo", "Darmodej", "Panie prezydente", "Pitje vodu", "Zítra ráno v pět" (więcej tytułów nie pamiętam) i na zakończenie gromadnie odśpiewane "Az to se mne sekne".  Nohavica przeplatał mądrze. Raz było nostalgicznie chwilę później skocznie.
Szał publiczności. Standing owejszyn. Bis raz potem bis dwa. Już myśleliśmy, że to koniec, ale nie. Czekała na nas jeszcze wielka niespodziewajka. 
Wspólnie odśpiewana z Arturem Andrusem "Těšínská"/ "Cieszyńska" NO CUDO!!! Nie odważyłam się tego nagrać. Aj szkoda, że ze mnie taka boi dupa jest! 


 

Jaromir starał się dużo nie mówić, bo jak sam powiedział jego czas na scenie musi się zmieścić w godzinie i chcę nam zaśpiewać jak najwięcej. Pomimo tej czasowej niedogodności (przez kogo narzuconej?) troszku do nas jednak mówił. A mówił on przecudnie po polsku. Wykonał jedną pieśń w naszym ojczystym, ale najpierw się nas zapytał o zgodę:) No jakżesz mielibyśmy się nie zgodzić! Kuplecik warszawski ubawił nas setnie. Nohavica jest nieprawdopodobnie ciepły i ma fantastyczne poczucie humoru. Pokochałam go całym serduchem jeszcze mocniej! Gdyby tak świat składał się z większej ilości Jaromirków to zaiste byłby to cudny świat:)

Jedyny minus koncertu to tak krótki (nieco ponad godzinka już z bisami) czas dla samego Jaromira. No, ale nic to! W 2015 roku spotykamy się ponownie! Obiecał nam.

Potem szybki powrót do domku (nadal w towarzystwie mistrza na CD). Cała operacja pt: Spotkanie z Jaromirem zamknęła się w 14 godzinach. My w domku wylądowaliśmy o 3 w nocy.

P.S amfiteatr opolski w tv wydaję się ogromny, a w rzeczywistości jest malutki. Malutki, ale fajny. Taki przytulny. Co jakiś czas uświadamiałam sobie, że to w tym miejscu odbył się koncert "Zielono mi", śpiewała Demarczyk, Niemen. Nooooo.

Dziękuje za uwagę i pozdrawiam a tych, którzy o mnie jeszcze nie zapomnieli szczególnie!
 

3 komentarze:

  1. Jestem z Ciebie dumna! :))))) Wpis iście papryczkowo-rozgadany w przeciwieństwie do mojego lapidarnego :) Niom. Tośmy se relacyjki zrobiły. I w 2015 powtórka :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna sprawa i bardzo emocjonujący (i emocjonalny) wpis :)... Przeczytałam z przyjemnością :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tym Rylskim może byc tak, że coś mi osobiście nie podeszło, a nie wiedząc o co chodzi w całości odrzuciłam. A Springera polecam.
    Nohawicę uwielbiam. Ale żałuję, że nie rozumiem o czym śpiewa. Niewiele jego piosenek znam i w tłumaczeniu

    OdpowiedzUsuń