"Nie, nie zażywam narkotyków, zażywam książki"
Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 14 października 2013

Wyspo Hvar ty nasza! Już cywilizowana. Kamieniczki i uliczki z latarenką...

poniedziałek 9.09

Po śniadanku pakujemy nasze bambetle i wracamy do cywilizacji. Trochę mi smutno (ja się szybko przywiązuje do naszych tymczasowych domków). Przemyśliwujemy jeszcze jeden dzień. W podjęciu decyzji pomaga nam pogoda, która jakby nieco zaczyna niedomagać. Jakiś taki wiatr nieprzyjemny i chłodnawo.  Wyjeżdżamy z campingu GPS i niezawodny Krzysio H każe nam skręcić w lewo. Jedziemy. Mi coś nie pasuje. Żeby wrócić do tunelu trzeba pojechać tam skąd przyjechaliśmy. Krzysio prowadzi nas do Hvaru i owszem. Nawet mówi, że to 18km i przewidywany czas podróży 1,5h. Tak on nas pragnie przeczołgać starą drogą! I tu po raz kolejny przydają się informację z forum. Wiem, że są dwie drugi, wiem że trzeba wrócić przez tunel. Nie chcemy jechać starą drogą. Ja dziękuje bardzo! Poza tym foczka ma zawieszenie takie jakie mają foczki. Nie chcemy jej zniszczyć. Trzeba zawrócić. Mi się manewr zawracania na tej wąskiej drodze wydaje nie do wykonania. Ale na szczęście dla mojego męża to nic trudnego. Ufff dobrze, że ja z nim jadę!
Zawracamy i jedziemy przez tunel. Potem już piękna, normalna droga do Hvaru. Mijamy Dubovice (o to tu jest ta plaża! Ale fajnie), mijamy Zarace i Milne. Widzę skręt na camping. Już za późno padło na Virę. Mam złe przeczucia względem tego pola. Nie mam zaufania do tych profesjonalnych campingów z gwiazdkami. No nic to nie będziemy już zawracać. 4Km za Hvarem mijamy miejscowość Vira i lądujemy na campingu. Nie podobuje mi się specjalnie. Dość długo szukamy parcel B (tych tańszych) w końcu wybraliśmy taką blisko recepcji i sanitariatów. Wszystkie parcele B są daleko od morza. Zresztą przy wodzie znajduje się tylko te parcele w pierwszym szeregu tego ogromniastego i bezosobowego przybytku. Zaczyna padać więc rozbijamy się zamiast nadal psioczyć na miejsce. Jedyny plus to świetne kibelki i prysznice. No pełna profeska. Te parcele A dużo fajniejsze. Te na obrzeżach po prostu brzydkie. Za to blisko recepcji więc i wi-fi jest.  Na szczęście po jakimś czasie się rozpogadza. 

 Parcela  B dla biedaków hihi. Zwróćcie uwagę na dziwne przedmioty...parasol, kurtka przeciwdeszczowa. Ejże pani Chorwacjo!
 
Jemy obiad i pojawiają się osy. Nie wiem skąd się one biorą. Z krzaków, czy z tych kamiennych murków? To drugie miejsce, w którym spożywam posiłek w namiocie za siatką. Żyć się po prostu nie da! 

 Tak się jada na Hvarze! Restauracja pięciogwiazdkowa:)
 
Odwiedza nas też kot, który wypisz wymaluj ma pysk jak Hitler. No sorry ale poważnie. Ta grzywka i ten wąsik! Zobaczcie sami. Zjada nasze parówki. Pozbywamy się ich bez żalu. Są chorwackie ja ich nie chce jeść. Są fuuj!

 Hitler reinkranacja! Popatrzcie na niego.
 
No nic to zbierajmy się do Hvaru. Nie mogę się doczekać. Niecierpliwie przebieram nóżkami. Jak to dobrze, że to tylko kilka minut jazdy.
Zostawiamy autko na parkingu strzeżonym. Przez te trzy dni w Jagodnej nie wydaliśmy ani grosza. Tylko 40kun za dostęp do internetu przez cały czas. No i opłata za pobyt 17 euro za noc za wszystko. Trzy dni do przodu z pieniędzmi. Podoba mi się to. Mąż się śmieje, że straszny ze mnie żul na wyjazdach. No żul. W takich pięknych miejscach smakuje mi nawet breja ze słoika. Nie potrzebuje sobie "dosładzać" życia.

Hvar robi na mnie duże wrażenie. Spędzamy w nim cały wieczór. Chwilę pada. Pojawia się tęcza. Trafiamy na ten magiczny moment kiedy słońce szykuje się do snu a światło tak pięknie wędruję po domach. Specjalnie poszliśmy na drugą stronę by móc obserwować ten spacer.  Plączemy się uliczkami. Zapada noc, coraz więcej turystów. Mąż mi gdzieś znika i wraca z pizzą za 55kun. Rzucam gromami ale zajadam. Jest pyszna. Chwilę błyska się nad miastem. Płacimy za parking 40kun! (o duże wydatki dziś wcześniej były, jeszcze zakupy żywieniowe).


 Wędrówka słońca na spoczynek na chwilę przed deszczykiem.
 Chwilę po deszczyku. Takie zjawisko kolorowe naniebne:)



 Nogi, nogi setki nóg wyślizgały bruk...na hvarskim rynku.
 
 
Hvar też ma swoje Macondo!



Wracamy na pole. Musimy się uwinąć przed 23 bo po tej godzinie już wjeżdżać samochodami nie można na teren campingu. Nie chcemy zostawiać naszej szafy na pobliskim parkingu. W nocy bardzo wieje. Pierwsza nie najlepiej przespana noc. Wszystkie poprzednie przespane snem niemowlęcym. Spokojnym i głębokim. Nie ma to jak świeże powietrze.A morskie to już w ogóle cud, miód i orzeszki!

wtorek 10.09

Wstajemy wcześnie nieco niewyspani. Świeci słońce jest ślicznie. Śniadanie jemy oddzielnie. Ja w namiocie. Os jest chyba jeszcze więcej niż wczoraj. Są wyjątkowo upierdliwie. Zastanawiamy się czy nie pojechać obadać tego drugiego campingu w Milnej i wrócić przed południem by podjąć ewentualną decyzje o zmianie. Ostatecznie decydujemy się zabrać od razu ze wszystkim zanim minie nam czas wyczekaułtowania się. Szkoda mi kasy na takie coś (199kun= ok 27euro! za noc. No bez przesady!) Nawet nie chodzi o kasę, bo to też nie jest aż tak strasznie dużo, ale to tak jak z łupami w second. Po co mam kupować spodnie za 100zł jeżeli wiem, że w second wyszperam równie fajne za kilka/kilkanaście złotych. Do kwestii campingów podchodzę w ten sam sposób. Może nawet ambicjonalnie. Ja nie znajdę tańszego i lepszego? Oczywiście, że znajdę. Nawet na drogim Hvarze:)  Bierzemy kąpiel, robimy kupę (tak kupa to ważna rzecz). W razie gdyby na następnym polu sanitariaty były niezbyt ciekawe. Temat higieny codziennej mamy zaliczony.
Zbieramy się. Jest wcześnie więc decydujemy się najpierw poplażować. No gdzieżby indziej jeśli nie w opisywanej często Dubovicy! Zwłaszcza, że dzieli nas od niej dosłownie kilkanaście minut jazdy autkiem.
Zostawiamy pojazd i  idziemy dość długo w dół na plaże. Droga jest czadowa. Dobrze, że rozważnie wzułam sandały a nie japonki:) Materacujemy się, pływamy jest po prostu bosko! 

 DUBOVICA!!



I ta świadomość, że nic nie musisz. Możesz zostać, możesz już iść. W końcu z plaży wygania nas głód. Trzeba się przecież jeszcze rozbić i "ugotować jakiś obiad". Dziś mąż ma zamiar usmażyć sardynki w zalewie zakupione dzień wcześniej na hvarskim targu. Dojeżdżamy na pole "Mała Milna" w miejscowości Milna. Bardzo fajne umiejscowione pole. Tuż nad morzem. Te miejsca całkiem przy brzegu już zajęte przez campery. Jest problem z cieniem. Miejsc zacienionych jest bardzo mało. Wybieramy miejscówkę taką średnią. Nieopodal jest wielkie mrowisko. Widać wędrówkę mrówek. Ich trasa przebiega w dużej odległości od naszego domku. Jemy sardynki, które okazują się obrzydliwe. Pada więc na kolejną słoikową breję. Bardzo mi się na tym polu podoba (dość, że doba tańsza o 40kun). Sanitariaty są bardzo kiepskie. Po dwie damskie i męskie kibelki (w tym damskie nie mają zamknięcia!) i trzy prysznice bez żadnych półeczek). No ale nic to ważne, że jest. Fajny za to klimat i plaża pod samym nosem. A nawet dwie. Pole położone pomiędzy dwoma plażami. Miejską i tą w założeniu campingową. Po prysznicu, obiadku (znowu osy. Co jest z tym Hvarem. To wyspa os czy jak?) ruszamy tym razem w przeciwnym kierunku niż miasto Hvar. W planie Stary Grad, Vrobska i może Jelsa.

Nad Starym Gradem wiszą ciężkie chmury. Nie straszne nam one. Ruszam z aparatem w uliczki (mąż już ma troszkę dość tego zwiedzania dzień po dniu). Miasteczko mnie urzeka totalnie. Jest malutkie i urokliwe. Kręcą się turyści wiadomo, ale jest ich stanowczo mniej niż w Hvarze. I tak się pałętam pomiędzy kamieniczkami aż zapada najpierw mrok, a potem zmrok. Piękne są te uliczeńki i placyki. Magia. 

 Wiszące chmury nad Starym Gradem. Ale my się nie boimy!







 Wychodziłam noc. Magia!
 

W zupełnej nocy jedziemy 3km dalej do jeszcze mniejszej Vrobski. Mam wrażenie, że minimaluzyjemy się. Najpierw większy Hvar z dość dużym portem, potem mniejszy Stary Grad z odpowiednio mniejszym portem a następnie najmniejsza Vrobska z porcikiem. Niestety Vrobska jest tylko oświetlona na głównym trakcie. Nie można wejść w uliczki, bo są zupełnie ciemne. Trafiamy na jedną oświetloną prowadząca do kościoła. Niewspółmiernie okazałego i dużego w porównaniu z wielkością mieścinki. 

 Wielki kościół w miniaturowym miasteczku.
 
Na koniec zostawiamy sobie Jelsę. Robi na mnie najmniejsze wrażenie (albo ja już jestem tak rozbestwiona po urokach wsześniejszych perełek). Auto zostawiliśmy na płatnym parkingu. Nie płacimy dużo, bo bawimy w tam najkrócej. Jedyne miejsce, które osładza nam pobyt to undergrandowy sklep z płytami, kartkami i różnymi innymi ciekawostkami. Fajno tam!


 Wnętrze wesołego sklepu. Ale miejscówka fajoska!
 










Zdjecie z misiem. Tfu z panem:)
 
Wracamy krętymi drogami do "domu". Musimy wypatrywać zjazdu żeby nie przegapić naszego campingu.
Kładziemy się spać. To nasza druga noc w tej części wyspy. Śpimy dobrze. Znów usypia nas szum morza, które jest zaledwie o krok. Jak dobrze...

środa 11.09

Poranek mamy dość nerwowy. Wzmogła się ilość os. Jest ich niemożliwie dużo! Do tego rozlazły się mrówki. Odkryliśmy kolejne mrowisko. Bliżej naszego domu:( Dzień wcześniej na w razie czego kupiliśmy spray na owady. Nie działał tak jak chcieliśmy. Nie naszym celem było zabijanie ale odstraszanie owadów. Zaczynamy rozglądać się za innym miejscem na polu. Trwa to dość długo, bo albo mrowiska albo całkowity brak cienia. W końcy odnajdujemy swoje miejsce, które okazuje się rewelacyjne. Aż żal, że poprzednią noc spaliśmy gdzie indziej i tej Viry beznadziejnej nie mogę odżałować. Przenosimy namiot taki rozłożony. Wyglądamy dość komicznie. Na szczęście nie mamy daleko. Z "okna" widzimy plaże.

Po rozsunięciu okiennic centralnie mamy taki widok!









Widok na domek ze schodka:)
 
 Z "kwaterki" schodki prowadzą na drogę. Normalnie mamy nasze prywatne wejście do gospodarstwa domowego:) Nie ma mrówek i os też mniej. Nie wiem czy to jakoś koreluje? Po akcji namiotowej postanawiamy poplażować. Mąż nie chce jechać do Zarace (chciałam zobaczyć plaże i rozejrzeć się po tamtejszym campingu). Mąż chce zostać jednak na miejscu. Mnie nie bardzo kręci siedzenie na takiej zwykłej plaży. Woda nie jest tu już tak czysta. Słońce wali po gałach niemożebnie. Kupujemy parasol (100kun!) trzeba było nam kupić gdzieś w markecie taniej. 


Plaża miejsca. To znaczy campingowa niby. Uciekajmy stąd!
 
Mam jakiś gorszy dzień. Wszystko mnie wkurza, a najbardziej mąż (wiecie to taki babski czas. Hormony nie mają urlopu). Cieszy mnie gdy gdzieś znika i zostawia mnie samą z moim fochem. Ciężko mi z samą sobą. Myślę sobie cholera jasna tu w tym raju mnie dopada ten czas. Ejże. Jakżesz to tak! Mija godzina męża nie ma. Zaczynam się lekko niepokoić. W końcu wraca i mówi, że odkrył opodal dwie plaże. Obie słabo dostępne i dla golasów. Prowadzi mnie na pierwszą. Skalistą. No to jest plaża. Wystarczyło wleźć na górę, a potem zejść na dół takim dość ostrym zejściem i jesteśmy na pięknej, prawdziwej plaży z czyściutką wodą. Do tej właściwej, oficjalnej dla golasków już nie dochodzimy. Szybka kąpiel, bo wszystko zostało na plaży. Wracamy do domku na obiad i szybko biegniemy na naszą dziką golaskową plaże. Jesteśmy na niej sami. Sami na naszym skrawku, bo nieopodal pływa statek z turystami, a dalej na plaży (takiej z piaskiem) też kręcą się ludzie. My mamy to gdzieś. Długo unoszę się na materacu. Ależ widoki!

 Wiecie jak to jest kiedy macie tysiące zdjęć i jedno jest piękniejszego od drugiego? Mówię Wam KOSZMAR!
 




 Obowiązkowo nasz przyjaciel materac:)
 
 Mnóstwo kamiennych ludków pozostawionych przez naszych poprzedników.

 Woda Jamnica (ohydna) i książka (nie przeczytałam z niej ani zdania) na relaksie:)
 
Na drugim planie parasol za 100 zwierzątek futerkowych typu kuna. O jery tyle kasiory!:)




 Zostawiliśmy swojego ludka. Prawda, że wygląda jak duży ziemniak?


Spędzamy na plaży kawał dnia. Zbieram kamyki. Obdaruje nimi znajomych. Tak to głupi pomysł, ale coś chce im przywieźć z wakacji. W zeszłym roku przytargałam wór hiszpańskich muszelek,  w tym będzie cięższy kamienny kaliber. Wracamy pod wieczór. Kąpiemy się przebieramy i zamierzamy gdzieś pojechać. Nie wiemy jednak gdzie. Wszędzie byliśmy, a na nieznane drogi nie chcemy się porywać. Postanawiamy, że dziś dzień przed powrotem na ląd możemy sobie pozwolić na kolacje w knajpce. Jemy w naszej miejscowości, opodal campingu. Towarzyszy nam zachód słońca. 

 Tak wiem to okrutne:)
 
Ja obieram kurs na pizze (no co ja poradzę, że nie jadam owoców morza, które na mnie patrzą, a na rybę nie mam ochoty), mąż zamawia tradycyjne danie z ryby. Do tego woda Jamnica (zimna jest zjadliwa, nie taka słona) i cola. Jest pysznie, zajadamy. Na zakończenie darmowy kieliszek wina na trawienie:) Uhmmm

 Uhm mniaaam!

Decydujemy się na ponowną wizytę w Starym Gradzie. To miejsce nas urzekło najbardziej.
Znowu krążę po uliczkach. Już spokojniej. Już nie szaleję z aparatem. Po prostu chodzę i po prostu jestem. Myślę, że dobrze jest móc być w mieście, które nas urzekło więcej niż raz.
Nad miastem krąży burza. Robi się chłodniej. Postanawiamy powoli wracać. Jedziemy. Nie mamy daleko, ale jednak troszku się jedzie tymi zakrętaskami. Burza jedzie z nami niestety. Ja się zasadniczo boję burzy a już najbardziej w górach. Wprowadzam nerwową atmosfere. Kiedy się boje jestem opryskliwa. jak mały piesek co ze strachu szczeka. Się błyska i grzmi. Mąż chce szybko dojechać na miejsce. Ma za sobą jedną burzową przygodę w Chorwacji sprzed 10 lat kiedy to w burzy spadały kamienie przed maskę samochodu. Myślę, że trochę się tego wspomnienia lęka. Droga mi się dłuży. To jest naprawdę bliziutko a mi się wydaje, że nie ma podróż końca. W końcu jest Dubovica następnie Zarace a potem powinna być Milna. No gdzie ta Milna! Nie ma jej i nie ma! Za to burza jest i owszem. W końcu jest zjazd. Jest camping. Oddycham z ulgą. Na plaży w domku plażowym jakaś impreza. Błyska się i grzmi. Widok piękny. Już się tak nie boję kiedy widzę, że inni mają luz. Gorzej, że bardzo mocno wieje. Postanawiamy przestawić auto tak żeby osłaniało namiot od podmuchów. Trochę pomaga, ale w nocy wiatr zmienia kierunek i już nas nic nie chroni. Namiot trzepoce, morskie fale walą o brzeg. Jakoś śpimy...właściwie w tą ostatnią noc na wyspie śpimy dobrze i śnimy pięknie:)

Do zobaczenia wkrótce. 

środa, 2 października 2013

Wyprawy ciąg dalszy. Zmieniamy miejsce i jedziemy...

Piątek 6.09

Ostatni poranek w Kastel Stari.

Rano budzi mnie mąż z zapytaniem ile zamierzam jeszcze spać. Otwieram oko i w obliczu godziny 8 rano stwierdzam, że jeszcze godzinkę pośpię. Małżon czuję się już dobrze i postanawia udać się do pobliskiego mechanika. Coś mu od wczoraj nie gra w autku. Jakiś kabelek czy coś się urwał. Ja tam się nie znam. Oczywiście już nie śpię. Wstaje i czekam na wieści. Wraca foczka ze zlutowanym kabelkiem. Bez tego kabelka foczka nie miała napędu, a jak tak bez napędu!
Miły pan mechanik za robotę wziął 50 zwierzątek chorwackich i kazał wrócić w razie gdyby coś jednak było nie teges. Pakujemy cały nasz dobytek płacimy (155kun za noc 2 os, namiot i autko) i jedziemy. Już po chwili okazuje się, że jednak nadal coś nie teges i wracamy do pana mechanika. Kabelek jest za krótki trzeba go przedłużyć. Kręci się już trzech panów wokół foczki. Niepokojące jest ta ilość mechaników. Czekamy na schodkach. Foczka z otwartą paszczą,  panowie grzebią w jej odchłani.

 Foczka  z otwartą paszczą.

  Mąż już całkiem zdrów, polazł do sklepiku i przytargał trzy butelki napojów, plus jakieś batoniki. Musi przecież nadrobić okres jedzeniowej posuchy. Czekamy, robi się skwarnie. W końcu zrobione. Pan porażająco podobny do Fisza (młodego Waglewskiego) radzi by po powrocie do kraju wymienić to coś. Porozumiewamy się w języku angielskim. Mąż poliglot trochę w suahili, ja milczę wymownie:)
Grunt, że autko zdrowe (i mąż). Płacić już nic nie musimy. Mąż leci do sklepu po 4 piwka. Polskim zwyczajem nie ma nic za darmo! panowie mechanicy cieszą się podarku bardzo.
Szczęśliwi ruszamy dalej. 

Kierunek Drvernik. Jedziemy, jedziemy. Mijamy Omis, wbijamy się w Makarską i zaczynają się widoki! Mąż się mnie pyta dlaczego ja go zatargałam  do jakiegoś Kastel Stari, a nie od razu tu? Potem się jednak reflektuje, że tam jakoś przebolał te dwa dni w toalecie. Przy tych widokach bardziej by go bolało:)


 No to mamy pierwsze widoczki.
 Ze mną i beze mnie.

Poruszamy się dalej wybrzeżem, robiąc przystanek na śniadanko (zimne tosty z rana). 

Aż dojeżdżamy do Drvenika. Stajemy w niewielkiej kolejce aut, kupuje dwa bilety (2x140k) i chwilę później jesteśmy już na promie. Pogoda piękna więc wylegamy podziwiać widoki (chciałam dodać kilka filmików ale te, które są dłuższe niestety nie chcą się zamieścić buu)

 Naprawdę płyniemy na wyspę?
 HVAR! HVAR! Zaraz będzie HVAR!

Płyniemy, płyniemy. Po pół godzinie lądujemy w Sucuraju w sznurze aut ruszamy słynną hvarską drogą. Myślałam, że zanim ruszymy zatrzymamy się na parkingu i ustalimy gdzie chcemy jechać. Dwa znane z licznych poleceń i opisów mi pola do wyboru. Każde w innym miejscu. Jedno w części dzikiej wyspy, drugie w tej cywilizowanej. Nie ma czasu na dywagacje. Trzeba jechać. Już na samym początku na tej wesołej wcale nie krętej drodze wyprzedzają nas dwa auta. Polskie rejestracje. Śpieszy im kutwa! Jakiś czas potem jadący z naprzeciwka samochód (nasi) spycha nas z drogi. Na szczęście to jeszcze nie były przepaście. To nic, że na samym początku tej jedynie słusznej (faktycznie jedynej) drogi widniał znak zakazujący wyprzedzania przez 70km. Co ja nie dam rady! Ja Polak!


Jedziemy. Przypominają mi się wszystkie przeczytane na forum relacje. I te,  w których czuć rozczarowanie, że tylko takie coś, że się ktoś spodziewał naczytawszy wcześniej prawdziwego koszmaru i takie mocno przerażone. Mi bliżej do tych przerażonych. Ja niestety ten model człowieczy typu: panikarz. Zwyczajnie się boję i tyle. Przez chwile jedziemy od osłoniętej strony i nie jest nawet tak źle. Robię filmiki ku pamięci. Im bardziej się wspinamy tym ja się bardziej boję. Teraz jedziemy już od strony przepaści. Przestaję robić filmiki, choć myślę sobie teraz to powinnam je robić. Jak zginiemy pozostanie po nas przynajmniej to:) 


 Nie to, że nie ufam w mężowskie umiejętności. Kierowca na pokładzie najlepszy z możliwych. Ten strach, który mnie opanowuje jest poza mną, jest poza wszelkimi argumentami. Robi się nerwowo, bo ciągle mówię mężowi, że ma zwolnić i uważać. Robię więc coś najgorszego co można zrobić. Wkurwiam kierowcę! Staram się milczeć. On jedzie sprawnie, ale to nie on jest od strony przepaści i to nie on widzi to co ja. Owszem są jakieś widoki (tak grzeszę słowem „jakieś”), ale ja ich nie bardzo widzę, bo staram się mówiąc kolokwialnie nie zesrać w galoty:) To ja widzę te ostre, nieregularne krawędzie od strony tych widoków. Przez chwilę jedziemy za miejscowym samochodem. Widać, że zna tu każdy zakręt. Czuje się bezpieczniej. Niestety zostawia nas w pierwszej napotkanej miejscowości. Potem znowu jedziemy pierwsi. Za nami nikogo, przed nami nikogo. Jakoś lepiej czułam się w sznurku samochodów. Za to kierowcy jedzie się pewnie lepiej. Mijają kolejne kilometry. Jest duży fragment ładniejszej drogi (ja ją dopiero zauważam w drodze powrotnej), potem znowu gorsza. Staram się cieszyć oczy widokami (staram się. Dobrze powiedziane).  
Przez to, że nie ustaliliśmy wcześniej gdzie jedziemy kiedy dojeżdżamy do pierwszych drogowskazów kierunek Hvar (cywilizacja) czy tunel Pitve (prowadzący w dzicz) robi się nerwowo. Krzyczymy na siebie. Każe zjechać z drogi. Zatrzymujemy się na parkingu obok pola namiotowego w Jelsie. Mąż się wkurza bo nie wie po co. Dobrze mu się jechało a ja mu zatrzymywać się każe! No ale trzeba ustalić żeby nie tamować ruchu kiedy dojedziemy do faktycznego rozwidlenia. Nic nie ustalamy bo jesteśmy na siebie po prostu źli i głodni. Ja optowałam żeby usiąść, napić się herbaty i zjeść i potem na spokojnie jechać. Mąż chce już po prostu być gdzieś na miejscu. To on dzierży kierownicę w ręku więc on decyduje. Jedziemy. Jest rozwidlenie. Cywilizacja, kamienne miasteczka, czy dzicz, skały i diabelskie drogi? Tyle dobrego nagadałam o tej Jagodnej, że mąż decyduje się na dzicz (mi już wszystko jedno). Jedziemy. Jest tunel.

 Tunel Pitve. To zdjęcie z internetu. Mam filmik, ale niestety nie mogę go wrzucić.
 

 Po tej sucurajskiej drodze nie robi na mnie wrażenia. Ale dojazd do niego, albo zjazd już robi. Wiem, że jeśli Jagodna to nie będzie żadnych nocnych wycieczek do miasta. Może dla tych co tu 2 tygodnie siedzą jest to fajna przygoda.  Ale ja siebie nie widzę w nocy wracającej tymi drogami. Zwłaszcza z moją tendencją do histerii drogowej. Zapada mądra decyzja. Część pobytu (w planie 5 dni) w Jagodnej druga część obok Hvaru. Oddycham z ulgą. Jednak zobaczę te wszystkie miasteczka, o których czytałam. Sprawdzam jeszcze na forum jak jechać dalej i w końcu jesteśmy w Jagodnej. Jest i camping zaraz za tabliczką. Ostry zjazd w dół. Pierwsze wrażenie dla mnie dość niepokojące. Nie chcę tu utknąć na trzy dni! No ale nic to stało się już tu jesteśmy (gwoli ścisłości nie będę potem żałować ani minuty spędzonej tutaj). Po dłużej chwili znajdujemy miejsce. Wszystkie fajne miejscówki zajęte. Rozbijamy się obok przemiłych rodaków. Nasze miejsce średnie, ale oni nam mówią, że jutro już jadą i możemy rano przejąć ich miejscówkę. Żeby było śmieszniej oni cztery dni temu też się zatrzymali w tym miejscu, w którym my i miłe Niemki rozbite obok też na drugi dzień już jechały i miejsce się zwalniało. Tak więc się tradycja dopełniła. Kwaterka przejściowa. Szkoda, że my jej nie przekazaliśmy dalej nikomu. Rozbijamy się tak byle było na tą jedną noc.

To nie jest jeszcze ten domek. My tu tylko doczekujemy rana. Doczekujemy śpiąc wyśmienicie:)

 Trochę rozmawiamy z naszymi sąsiadami. Tymczasem zapada ciemność. I jest to ciemność totalna. Camping nie jest oświetlony. Tylko w strategicznych miejscach są latarnie. Zwiedzam kiepskiej jakości trzy damskie toalety. Tylko tyle na całość? Dwa prysznice bez światła, bez możliwości położenia szamponu, bez wieszaka. Kafelki są i owszem, ale po zamknięciu drzwi jest bardzo klaustrofobicznie. Nie wiem gdzie położyć ręcznik. Nie ma możliwości nawet przewieszenia przez drzwi czy coś.  Nie sprawia to dobrego wrażenia niestety. Ja nie muszę mieć luksusów, ale jednak światło by się przydało. Na szczęście przy recepcji spotykamy miłego rodaka, który na dzień dobry poleca mi nowe sanitariaty nieopodal budynku recepcji. Kilka toalet nowych i czystych. Kwestia prysznica jeszcze mnie męczy. Jeden dzień mogę się nie wykąpać, no ale jutro już by wypadało. Po południu dnia następnego odkrywam, że w rzędzie drzwi w budynku wc kryją się dwa prysznice! Nie mają oznakowania więc myślałam, że to kibelki. Fajne prysznice. Nie ma żadnej półki ani wieszaka, ale to się da jakoś rozwiązać:)
Mało ludzi. Odnoszę wrażenie, że nie wszyscy wiedzą o tych sanitariatach. Trzeba do nich ich iść pod górkę koniecznie ze światłem. Nie polecam schodzenia z góry  w mokrych japonkach!
A tymczasem zapada noc totalna!
 Latarka czołówka przydaję się wyśmienicie! Jak to dobrze, że ją mam ze sobą. To był długi dzień kładziemy się spać:)

sobota 7.09/ niedziela 8.09

Raniutko słyszymy jak nasi sąsiedzi się pakują. Oni już kończą swoją przygodę z Chorwacją. Jadą do domku. My cieszymy się, że przed nami jeszcze tyyyle dni:))
Przenosimy namiot i mamy najpiękniejszą miejscówkę na świecie! Widok z okna cudny. Do tego kwaterka jest bardzo funkcjonalna. Prawie jak w domku. 



Plaża przypisana do pola pod naszym namiotem dokładnie. Trzeba na nią zejść betonową drogą w dół. Jest trochę ludzi ale to nie szkodzi.



Sobotę i niedziele spędzamy leniwie. Kąpiemy się (woda raczej zimnawa), pływamy na materacu (mężowski już umarł). Z materaca widzę nasz stolik i wietrzący się na płocie (to ogrodzenie chroniące przed przepaścią) śpiwór.


 Na obiady jemy pyszne breję i makaron z pesto (rany jakie to dobre!), na śniadanie jemy tosty (rany jakie to dobre!). 



Słyszycie te cykady? My już tu ich nawet nie słyszeliśmy. Zaczynały rano kończyły wieczorem:)

Dbam o nasze gospodarstwo domowe. Sprytnie organizuje przestrzeń zastaną i wymyślam różne udogodnienia.



Zupełnie odwrotnie niż w domku. Tu uwielbiam myć nawet naczynia. Uwielbiam ten moment kiedy anektujemy miejsce i rozwieszamy sznurek, przyczepiamy kolorowymi klamerkami (to moje pierwsze klamerki w życiu) ręczniory i mokre majty. To znak, że to nasze miejsce. My tu mieszkamy! 
 Cudownie się zasypia przy wtórze szumu fal. I to świeże powietrze! Obok stacjonują chyba Niemcy. Nic o nich nie wiemy, bowiem mieszkają w dużym busie, który pełni fantastyczną naturalną ścianę. W niedziele wyjadą i wprowadzą się następni Niemcy. Uciekną o brzasku:)) Nie ruszamy się nigdzie. Zastygamy w bezruchu.  No nie tak do końca w bezruchu...

  
Nie. To co mam na głowie to nie jest abażur! To kapelutek z Hiszpanii:) Sprawdza się cudownie. Wzruszam się sama sobą patrząc na to zdjęcie w abażurze:) A właściwie na całą serię zdjęć dokumentującą historię jak to Papryczka walczyła z nagłymi falami. Bardzo chciałam być uwieczniona na materacyku jak się unoszę. Nie przewidziałam jednak zmiany wiatru i fal. Ale idę...Mąż siedzi na górze przy namiocie i specjalnym obiektywem cyka moje poczynania krok po kroku. A kroczę dzielnie...


Oj co to za nieprzewidziane okoliczności wodne?

 Oj się nie da wdrapać na materac. Siadłam z nagła...

 No dobra. Po kolejnych próbach zakończonych na pupie poddaje się. Idę na nogach...

 Zawisnę sobie tak po prostu. A majtnę jeszcze nóżką. Może się wdrapie. Nie?
  No to nie. Tak sobie będę wisieć. A co mi tam!:)


 Spostrzegawczy czytelnicy zauważą, że na tym zdjęciu poniżej jest już spokojniejsza woda, a ja mam inne majty. Takie szortowate, co to za duże nieco się na mnie okazały.  Cierpliwy fotomąż jakiś czas później ponowił próbę uwiecznienia małżonki na metarycku. Jak widać z powodzeniem.
 

Tak wspominałam wybraliśmy opcje bezruch. Nie był to rzecz jasna bezruch totalny. Trzeba było coś jeść (na przykład pyszny makaron z pesto), trzeba było chodzić na plaże. To już coś nieprawdaż? . No czasem ręką sobie machnę. Odpłynę sobie jak mnie zawieję zbyt blisko brzegu. Woda nie jest zbyt ciepła i tutaj niestety. Chwała więc materacykowi!


 Zaległam w oddali:)
 

 Samotna wyprawa na plaże. Jest późne popołudnie. Robi się powoli pustawo.
 Czysta woda, zimna woda.
 I doczkałam się. Tylko ja, woda i puściutka plaża.

Pewnie dookoła są piękne zatoczki, ale byliśmy konsekwentni i przez te trzy dni nie odpalaliśmy nawet autka. Nóg też nie Tylko mały spacer na pobliskie wzgórza winne. Trafiliśmy na przebrzydły zaprawdę zachód słońca.


Ja też zaczynam wypoczywać w 100%. Nigdzie mnie nie gna. W końcu przestaję mi drążyć w głowie taki mały upierdliwiec, który wiecznie nadawał: "siedzisz w miejscu, nie zwiedzasz, a za rogiem może jest jeszcze piękniej..." no i co z tego? Może i jest. Ja jestem tu i teraz i nic więcej mnie nie interesuje! Ufff. Po prostu reset. Zasadniczo nie drzemikuje w ciągu dnia. Tu raz mi się zdarzyła na tym legowisku nie tyle drzemeczka co sen najgłębszy z możliwych. (Ja pierdziele znowu to samo. Z niewiadomych powodów co jakiś czas zmienia się w tekście czcionka i ni cholery nie da się tego zmienić)

 Prawda, że niezły dizajn mebla typu kanapa. I znów idealnie wykorzystaliśmy przestrzeń darowaną przez naturę. 

"Czarnobyl" Francesco Cataluccio na wakacjach.

Zdarzyło mi się nawet zażyć lektury popołudniowej (to zaraz przed tym zanim zmógł mnie sen). Największa potrzeba jednak dopadała mnie wieczorem. Bo co tu robić od tej 20 kiedy ciemności egipskie a tyle wieczora przede mną. I znów latarka czołówka okazała się bardzo przydatna.

Do zobaczenia wkrótce...