Nie wiem może ja założę Schronisko dla Wiekowych Nikomu Niepotrzebnych Foteli? Już w jednym schronisku pracowałam, wprawdzie chodziło o Samotne Matki z Dziećmi, ale to nic, to nic:)
Rano dostałam cynk o fotelach od koleżanki (tej samej, z którą znalazłam fotel nr.1). Niechaj i ona pełni zaszczytną funkcję hmm prowokatora zbieracza, bo do wzięcia tamtego fotela, to ona mnie przekonała:). Foteli była parka. Mąż i żona, brat i siostra. Nie wiem, rozdzieliłam je. Ja okrutna! Zabrałam tylko jeden fotel, bo dla drugiego zabrakłoby w "naszym" 37 metrowym mieszkanku miejsca. Tak więc jeden poszedł ze mną, a ten drugi, bo zabrałam ze sobą tylko oną Pelagię pozostał oparty samotnie o murek okalający śmietnik. Facet-fotel lepiej sobie chyba poradzi w tym świecie, niżby sobie poradziła Pelagia, obecnie zamieszkująca lokal numer 5. Podczas oględzin znaleziska pt: fotel nr.2 w samym śmietniku buszował pan zbieracz, rasowy pan zbieracz. Dobrze, że nie polował także na mój fotel, bo byłaby jatka:) Oddawał tylko w wewnątrz śmietnika mocz, więc okoliczności oględzinowe były zaiste przyjemne. Sami przyznacie hihi.
Musiałam fotel przytargać do domu sama, bo mąż odmówił współpracy, twierdząc, że nie chce brać udziału w przytargiwaniu kolejnego śmietnikowego mebla do domu. Jednak jak już doszłam do domu z łupem i ustawiłam go w kuchni, na miejscu tego pierwszego nawet mu się spodobało. Skarb ten mój mąż normalnie!:) Mam teraz wprawdzie nieco niesprawne, obolałe ręce i doprawdy nie wiem jak ja jutro tym młoteczkiem będę stukać w pudełkowni, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo:) Kiedyś, kiedyś fotel Pelagia się przeniesie do sypialni. Czy to jeszcze w tym mieszkanku, czy to już w innym, to przecież kiedyś sypialnia nabierze kształtów pokoju sypialnianego i fotel wtedy będzie w sam raz:) Oto Pelagia się suszy po kąpieli:
W kuchni będzie póki co ubrana w szmatkę profesjonalną, ta szmatka to jest prawdziwy pokrowiec na fotel. Do pokoju nie pasuje, ale do niebiesko-żółtej kuchni jak najbardziej.
Fotelica Pelagia urodziła się w Prudniku, konkretnie w Prudnickiej Fabryce Mebli, obok widnieje data 1959, albo 1969. Może Wy macie lepszy wzrok. Teraz pytanie czy to rok narodzin Pelagii, czy data powstania fabryki? Czy to możliwe żeby fotel liczący sobie 52/42 lata był w tak świetnym stanie?
Garść informacji telewizyjno-radiowych
Po pierwsze: Dziś na Tvp Kultura "Niedziela z Kingą Preis":) O 17.35 Przegląd Piosenki Aktorskiej z 1998 "Ballady mordercze". O 21.35 "Cztery noce z Anną". Uwielbiam panią Preis. Pokochałam ją właśnie po obejrzeniu (w tv) tej edycji PPA. O 19.00 film "Statyści" zaskakująco dobre, polskie kino:)
Po drugie: W telewizyjnej Dwójce o 23.25 angielski dokument pt: "PINK FLOYD- Rozmaitości 1967-2005". Trochę późno, ale nie odpuszczę! Będę jutro w pracy miała nie tylko mało sprawne ręce, ale także mało otwarte oczy z niewyspania:) Mój ukochany numer Floydów. Absolutny majstersztyk!
I to oczekiwanie na wokal, kiedy już, już...a jednak kolejna partia dźwięków:)
Po trzecie: W radiowej Trójce o 21.00 audycja o książkach "Z najwyższej półki". Dziś m.in. rozmowa z Małgorzatą Szejnert, oraz z Przemysławem Kanieckim autorem wywiadu- rzeki z Konwickim! Tylko jak to teraz połączyć? Nie da się jednocześnie oglądać "Czterech nocy z Anną" na Kulturze "Czasu honoru" na Dwójce i słuchać audycji w radiu. Jak zwykle wszystko naraz:) Pozdrawiam!
Wtapiając się wczoraj w pierwsze strony książki doznałam już dawno nie odczuwanego wrażenia, że oto obcuje z absolutem. Może nie stało się to przy pierwszym akapicie, ale już przy drugim rozdziale i owszem. Doprawdy nie wiem dlaczego dopiero teraz sięgam po dzieła pana Chwina. Tak, tak wstyd się przyznać, ale "Hanemann" to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego Autora. Dziwne to podwójnie, bo przecież mój tato zaczytuje się w gdańszczaninie od lat, a ja nie? Jakże to tak? Miałam już jedno nieudane spotkanie z "Panną Farbelin". Niestety musiałam książkę odłożyć, ale nie poddałam się i z wielką radością zatopiłam się w świat "Hanemanna". To jest książka do smakowania, więc pomieszkam sobie w tym świecie troszeczkę:)
W związku z książką przypomniało mi się, że prawie miesiąc temu po powrocie 9 października z Poznania miałam coś sprawdzić, a nie zrobiłam tego. Miałam przyjrzeć się zdjęciu pana Chwina, nieodparte bowiem wrażenie było moim udziałem, że w tymże Poznaniu stanęłam z nim oko w oko!
A było tak: z córką znajomych lat prawie sześć poszłyśmy się przejść, mała chciała mi pokazać swoje ulubione miejsce w okolicy rynku; remontowany pałac/zamek na końcu stromej uliczki, na przeciw kościoła się znajdującego.
I tak sobie łazimy. Ona po kamieniach skacze jak kozica, ja spoglądam czujnym okiem na nią żeby mi się z tych kamieni nie rypnęła i nagle po schodkach wprost na mnie wchodzi dystyngowany starszawy pan w długim płaszczu i kapeluszu, obok kroczy dostojnie pani przystojna wielce również w kapeluszu, damskim dla odmiany. Patrze na mężczyznę i myślę sobie: oto sobowtór pana Chwina mnie mija, uśmiecham się promiennie z myślą, że to może jednak nie sobowtór, a on sam? Pozostaje jak to cielątko w tej niepewności, chwila ulotna minęła.
Wczoraj przypomniało mi się, że miałam się zdjęciu pana Chwina przyjrzeć. Przyjrzałam się uważnie, sprawdziłam program imprez w tych dniach w Poznaniu i już byłam pewna, że mijał mnie Autor "Hanemanna", bowiem oprócz uderzającego podobieństwa do twarzy na zdjęciu jako dowód mam jego spotkanie autorskie w Poznaniu odbyte dwa dni wcześniej w ramach imprez towarzyszących wręczeniu Nagrody Kościelskich (w Poznaniu byliśmy od soboty wieczór do niedzieli po południu, o włos, o włos!). Więcej potwierdzeń mi nie trzeba.
Cholera jasna! 9.X w piękną słoneczną niedzielę, w jednej z wielu uliczek poznańskiego rynku minął mnie (o pół metra) Stefan Chwin! A ja? a ja nic!
Tak to Ci państwo szanowni mnie minęli 9.X.2011 w piękne słoneczne, niedzielne popłudnie:)
Ale cóż myślę sobie, nawet gdybym była wtedy pewna, że to On, czy bym podeszła? Co bym powiedziała? Dzień dobry panie Stefanie, nie znam żadnej pana książki, ale mój tato pana bardzo lubi? Nie, no trochę nie bardzo!
Gdybym spotkała go w tę niedziele co nadejdzie jutro dajmy na to, to co innego. Jako, że nie ruszam się nigdzie bez książki w torbie ukrytej, mogłabym przynajmniej zabłysnąć egzemplarzem książki bibliotecznym, jeśli bym nic mądrego nie miała do powiedzenia. A nie miałabym na pewno:) Myślicie, że miło by się panu Chwinowi zrobiło gdyby mógł złożyć podpis na swojej książce, zupełnie niespodziewanie na schodach w jednej z uroczych uliczek poznańskiego rynku?
Zapytacie z czego wnoszę, że spotkanie z książką "Hanemann" jest spotkaniem z literackim geniuszem skoro mam za sobą zaledwie 44 strony lektury? Wiem to od trzydziestej strony. Po przeczytaniu tych oto zdań to wiem:
Ciężki los przedmiotów na chwilę przed wkroczeniem wojsk Armii Czerwonej do miasta Danzig.
"...ale tak naprawdę miasto nie chciało o tym słyszeć, zajęte inną pracą, innym czuwaniem. W szufladach, szafach i kredensach, na dnie skrzyń, kufrów i blaszanych pudełek, w schowkach i na strychach, na półkach i na etażerkach, w piwniczkach, w spiżarniach, na stołach i na parapetach rzeczy trzymane na wszelki wypadek i rzeczy używane z codzienną zaciekłością do szycia, przybijania,krojenia, polerowania, przecinania, obierania i pisania, wszystkie te rzeczy czułe, szydercze, płynące w nieruchomej arce miasta razem z panią Stein, Hanemannem, panią Walmann, Anną, panem Kohlem...wszystkie te rzeczy szykowały się już do drogi.
Już teraz, w ciszy napełniającej miasto, odbywał się ostateczny sąd-zajmowanie dogodnych miejsc, miękkie podsuwanie się po dłoń, by być zawsze na widoku i zdążyć na czas. Rzeczy, bez których nie można żyć, oddzielały się od tych, które pójdą na zatracenie."
"Wieczne pióro pana Kohla, leżące na blacie stołu w głębi salonu, pióro ze złotą nakrętką, na której świecił malutki napis "Dresden", swoją lśniącą nieruchomością udawało spokój, ale i ono płynęło w gniazdo żaru ze złoconym lustrem...a przecież ile jeszcze miało do napisania! W kałamarzu z żółtego jaspisu wzbierały całe morza słów..."
"Tylko przedmioty drobne i łatwe do chwycenia w chwili ucieczki nabierały wzgardliwej pewności siebie...ręczniki trudne do zwinięcia, wstydliwie gasły w kącie łazienek, ich miejsce zajmowała chłodna uroda płóciennych płacht, które łatwo darło się na długie pasma dobre do tamowania krwi."
"Zielony płaszcz z grubej wełny, zapomniany na dnie szafy...złożony we czworo, niemodny, pogardzany płaszcz, przed którego włożeniem Anneliese Leimann wzbraniała się tyle razy, bo ją postarzał, budził się już w swoim schowku, obiecując ocalenie w chwili, gdy w wyważonych drzwiach do mieszkania staną mężczyźni w mundurach ciemnych od kurzu i sadzy..."
"Prawdziwy spokój zachowywały tylko monety z grubego złota, obrączki, pierścionki, łańcuszki(...)Wiedziały, że ocali je kołnierz, w którym zostaną zaszyte, że owinięte w watę (by nie brzdęknęły, w chwili gdy zbliży się śmierć) prześpią setki kilometrów w wydrążonym obcasie..."
"Kuchenne noże, obojętne na wszystko, z pustą rezygnacją postukiwały na dębowych stolnicach. Te o spiczastych końcach czekała przyszłość niepewna...te o końcach zaokrąglonych, którymi nie można zadać ciosu, miały przed sobą długie lata rozmów z warzywami. Głuchym snem na dnie szuflad spały blaszane łyżeczki i widelce, gotowe bez sprzeciwu maszerować wiele mroźnych dni i nocy w byle cholewie..."
Czytałam rozdział "Rzeczy" kilka razy z rzędu nie mogąc wyjść z zachwytu.
Uciekam do zimnego kina studyjnego "Newa" na najnowszy film reżysera "Co wiesz o Elly" pt: "Rozstanie".
Trzymajcie kciuki żebyśmy z mężem tam nie zamarzli, bo to jest niestety w tym kinie możliwe:)
Przed chwilą dzięki uprzejmości Tvp Kultura już po raz drugi miałam możliwość obejrzenia filmu dokumentalnego z 2007 o polskim tytule "Rozbitkowie". Jeśli znajdziesz wolne 2 godziny zawiń się w ciepły koc i obejrzyj. Koniecznie!
Próbuje sobie wyobrazić siebie jak lecę samolotem z moimi bliskimi i przyjaciółmi, samolot się rozbija w górach, jest zima, są ranni, są trupy, umiera mi ktoś bliski, nie ma co jeść, zamarzam. Próbuje, ale jakoś mój mózg nie jest w stanie sobie takiej wizji wygenerować nawet w wyobraźni. Jednak w ludziach postawionych oko w oko z ekstremalną sytuacją jest tak wielka wola życia, że są stanie przeżyć w niewyobrażalnych wcześniej (nawet w wyobraźni) warunkach.
O takim właśnie przeżyciu (w przenośni i dosłownie) traktuje film dokumentalny Gonzalo Arijon.
W październiku 1972 grupa urugwajskich rugbistów wraz ze swoimi rodzinami wsiadła do samolotu lecącego do Chile na mecz, który urugwajska drużyna miała rozegrać z drużyną chilijską. Nie dolatują jednak na miejsce. Ich samolot rozbija się w samym sercu Andów na granicy Chile z Argentyną. Na pokładzie samolotu znajdowało się 45 pasażerów, oraz załoga. W wyniku bezpośrednich obrażeń ginie od razu 12 osób, pierwszej nocy następnych 5. Pozostało przy życiu 27 pasażerów, którzy odnieśli pomniejsze rany. Kilkanaście dni później samolot (kadłub), w którym rozbitkowie odnajdują schronienie zostaję zasypany lawiną. Ginie kolejnych 8 osób. Kończą się zapasy żywności, a śnieg uniemożliwia poszukiwanie ratunku. Dopiero w grudniu wraz z nadejściem wiosny trzech najsilniejszych wyrusza po ratunek. Jeden z nich jest jednak zbyt wyczerpany, wraca do samolotu...Pozostała dwójka idzie dalej, pokonując kolejne góry, bardzo długo, wiele dni... grupa w samolocie powoli zaczyna tracić nadzieję...
Film Aijona nie jest dokumentem w czystej postaci, bowiem składa się z trzech warstw scen fabularyzowanych, zdjęć archiwalnych, oraz wypowiedzi tych, którzy przeżyli. I dla mnie to te wypowiedzi były najbardziej wstrząsające. Ci ludzie wraz ze swoimi dziećmi spotykają się tam w górach, co roku by wspólnie pamiętać, by rozgrzeszać się wzajemnie z czynów w normalnym, bezpiecznym świecie niedopuszczalnych. Są to głęboko wstrząsające sceny, zwłaszcza kiedy widzimy zdjęcia wycieńczonych, na granicy życia i śmierci młodych ludzi zaraz po ocaleniu i możemy spojrzeć w oczy tym starszym mężczyznom, kiedy wspominają tamten czas. Mocna rzecz, bardzo mocna! Polecam.
Fernando Parrado i Roberto Canessa zaraz po uratowaniu.
panowie dziś. To oni sprowadzili pomoc.
aparat odnaleziony w ogonie samolotu przydał się.
Carlitos Paez
dziś
Carlitos Paez (info ze strony miłośników filmu fabularnego "Alive") pesymista w życiu codziennym, tam w górach dodawał wiary wszystkim tracącym nadzieję. Popadł w uzależnienie od narkotyków i alkoholu, ale twierdzi, że nie ma to nic wspólnego z katastrofą.
Bobby Francois
Bobby Francois poleciał jeszcze tylko raz samolotem, który się także rozbił. Wtedy stwierdził, że już nigdy w życiu nie wsiądzie do samolotu. Nie poleciał nawet na do Stanów na planowaną operację oka, które uległo uszkodzeniu w wyniku ślepoty śnieżnej.
Często sięgam po książki ze względu na okładkę, szczególnie ze względu na kolor.
Tak też było z tą książką, która przyszła mi jako pierwsza na myśl a propo posta o okładkach. Kolor mój ulubiony turkus mnie przyciągnął do niej. Potem dopiero jak się książce przyjrzałam zobaczyłam, że nie tylko ze względu na kolor jest pociągająca (na tyle, żeby sięgnąć po grubą knigę, autorki jeszcze wtedy mi nie znanej), ale i grafika i całość ogólnie są bardzo intrygujące, oraz estetyczne.
Mowa o:
W ten sposób odkryłam Majgull Axelsson. Potem sięgnęłam po kolejne jej książki, których okładki są równie apetyczne:
oraz:
jednak ta pierwsza i ta, której jeszcze nie przeczytałam działają na mój zmysł wzroku najsilniej
Ten kolor pomarańczowy jest tak soczysty, że ilekroć spoglądam na książkę mam ochotę się w nią wgryźć. Myślę, że książka smakuje pomarańczami:)
Tu kilka barw mamy na okładce. Żółty pięknie się zgrywa z różowym, różowy z niebieskim, a niebieski z fioletowym. Całość kompletna.
Seria z miotłą W.A.B ma jeszcze kilka perełek:) Koloru ciąg dalszy:
Kryterium- zdjęcie na okładce
Bierzesz książkę do ręki, patrzysz na okładkę i już wiesz, że chcesz ją przeczytać, czujesz patrząc na postaci, miejsca i przedmioty z okładki, że jesteś ich ciekawy, chcesz wejść w ten mikro świat natychmiast.
czasem okładki są dużo ciekawsze od samej książki.Tak było właśnie w przypadku tej.
nostalgiczne: czas, ten czas miniony. Wiele przykładów wiele, ale na coś się trzeba zdecydować:)
sentymentalnie:
Ogromnie bliskie jest mi to wydanie Stu lat, bo pierwsze:) Cała seria ma moc, szczególnie te wydania pierwotne, te sprzed lat.
Myślałam, że będę miała problem, że żadne książki mi nie przyjdą do głowy, a tu się co rusz jakieś szufladki w głowie otwierają. Na koniec okładka mojej ukochanej książki.
Nie ma co. Koniec:) Nie będę otwierać kolejnych szufladek, bo wiecie jak to ze mną jest hihi
Będzie post zbiorczy, jak to zwykle bywa kiedy znikam na kilka dni:) Uwaga to bardzo długi post!
Polecimy, że tak powiem od tylca, czyli od tej oto chwili kiedy piszę te słowa przesuwać się będziemy w stronę wczoraj, przedwczoraj, aż dojdziemy do środy. Wierzę, że są tacy wariaccy ludzie, którzy lubią czytać te moje wielowątkowe, długie posty, jednak dla tych co to niekoniecznie mają chęć czytać całość post będzie podzielony na rozdziały, ewentualnie na podrozdziały jeśli zajdzie taka potrzeba:)
Start:
Rozdział pierwszy- w kolejności wydarzeń ostatni, czyli dziś, tj poniedziałek:)
pt: "Odkrywanie na nowo, czegoś już dawno odkrytego fajne jest!"
W tej oto smakowitej chwili zamiast siedzieć w zimnej hali i robić pudełka siedzę w ciepłym (bez szału) domeczku, na kanapie napawając się widokiem wysprzątanej przestrzeni wokół mnie się nieśmiało panoszącej.
Ale nie myślcie sobie, że mój chwilowy pracodawca ma tak dobre serce i dał nam dzień wolny przed jutrzejszym "świętem". Oj gdzieżby! Powód wolnego jest dużo bardziej prozaiczny i niezależny od pracodawcy. Otóż drukarze źle wykonali pierwszą część układanki bez, której ani rusz. Pamiętacie te stosy obwolut co tak malały poprzednim razem? No to właśnie to zostało zepsute. Ku mojej niekłamanej radości!!
Pisaniu do Was towarzyszy mi nowa płyta pana Tomasza Poczekaja (w wolnym tłumaczeniu), czyli Toma Waitsa. Właśnie ją odkrywam. Niestety nie jestem w posiadaniu własnej płyty, bowiem nie stać mnie na nią zwyczajne, ale wierzcie mi jak tylko będę miała możliwość zakupię ją! Zakupię ja na pewno:)
Płyta to bardzo różnorodna jest, pełna dźwięków. Mam wrażenie, że bogatsza w brzmienia niż poprzednie dokonania mistrza Toma. Miałam w słuchaniu Waitsa kilkuletnią przerwę i dziś zauroczyłam się w jego głosie ponownie. Uhm jak dobrze móc się tak zauraczać po latach po raz kolejny!
Już pierwsze dźwięki i cały ten numer mi przypomina Blue Valentine z płyty o tym samym tytule z 1978 (mam wrażenie, że to świadomy cytat), inny numer skojarzył mi się z Red Shoes z tej samej płyty. To taki w moim odczuciu stary-nowy Waits. Nie jestem jednak znawczynią jego twórczości jakąś specjalną dlatego więcej już nic nie rzeknę. Na płycie jest trochę lirycznie, tak po Waistowsku, ale i energetycznie, głośno, słowem ciekawie jest:)
Podrozdział:Dziś poniedziałek, więc Teatrzyk tv przecież!:)
Dziś spektakl sprzed lat kilku "Nad złotym stawem" z niezapomnianym Zapasiewiczem. Reszta obsady równie smakowita:) Z 10 lat temu miałam okazję oglądać sztukę na żywo w Teatrze Powszechnym. To był jedyny raz kiedy widziałam mojego ukochanego aktora na żywo:( A nie! Jeszcze wcześniej przyjechał do mojego teatru z panem Cogito:) Żałuje gorąco, że nie miałam więcej okazji doświadczać misterium bezpośredniego obcowania z tym wielkim Aktorem:(
Polecam!
Rozdział drugi
pt: "Jak to Polacy wspierali pewną Rewolucję i jest na to dokument, oraz o pewnym zjawisku wrocławskim"
podrozdział pierwszy:"Krasnoludki jadą na Ukrainę"
Niedziela, wolny dzień wesoły. Wstawać nie trzeba było, a i godzina dłużej snu mi przypadła. Zbawienna godzina, zbawienna:)
Dzięki Tvp Kultura dane mi było obejrzeć dokument, który widziałam razem z tatą kilka lat temu, a który to dokument zrobił na nas obojgu ogromne wrażenie. Mowa o dokumencie "Krasnoludki jadą na Ukrainę" zrealizowanym w 2005 roku przez Mirosława Dembińskiego.
Dlaczego akurat krasnoludki i dlaczego na Ukrainę one pojechały, a nie na przykład do Włoch? Otóż przewodniczył wyprawie Waldemar Frydrych zwany Majorem, przywódca i pomysłodawca ruchu happenerskiego, zwanego Pomarańczową Alternatywą, a działającego głównie w latach 80-tych we Wrocławiu.
Waldemar "Major" Frydrych
A dlaczego kierunek Ukraina? Frydrych skrzyknął grupę młodych świadomych ludzi, wsadził do autokaru i pojechał z nimi do Kijowa wspierać Pomarańczową (nota bene) Rewolucję. Tą co to miała miejsce w 2004 roku. Ale zanim dojechali do jądra wydarzeń zatrzymywali się w różnych miastach najpierw polskich, potem ukraińskich. W drogę zabrali ze sobą pomarańczową włóczkę i zestaw do dziergania na drutach. I kto chciał, czy to jeszcze po polskiej stronie, czy to już po stronie ukraińskiej mógł własnoręcznie dodziergać w ramach solidarności jeden rządek szala, który ostatecznie osiągnął długość 15 metrów:) Oprócz szala zabrali ze sobą dwie czekoladowe głowy, żeby zwykli ludzie mogli posmakować tzw. władzy. Czyje to były głowy i jaki był finał nie zdradzę! Sami po doświadczajcie:)
Dla mnie "Krasnoludki jadą na Ukrainę" to jeden z ważniejszych dokumentów, głęboko dotykający duszy i serduszka. Ja osobiście po raz drugi go oglądając wzruszałam się niezmiernie, a łzy niejednokrotnie ciekły mi po policzkach jak patrzyłam na tych ludzi, często starszych, biednych taką wiarę pokładających w lepsze jutro, w wolną Ukrainę. Bardzo wzruszające, rozczulające obrazki. Albo ja jestem nienormalna, że mnie to tak mocno dotyka? Polecam ten dokument. Lektura obowiązkowa:) Można go obejrzeć na stronie Telewizji Polskiej:
Podrozdział drugi pt: "Słów kilka o Pomarańczowej Alternatywie"
W szeregach PA byli głównie młodzi ludzie, studenci. Kolor pomarańczowy miał być alternatywą dla społeczeństwa umownie podzielonego na czarnych i czerwonych. A skąd krasnoludki? Kiedy powstała Solidarność na ścianach pojawiły się napisy "Nie ma wolności bez Solidarności", które były z uporem maniaka zamalowywane białą farbą przez milicję. I na tych białych plackach zdobiących wrocławskie kamienice i mury po jakimś czasie zaczęły pojawiać się krasnoludki i hasła "Nie ma wolności bez krasnoludków":) "Major" na komisariacie w Łodzi (bo krasnoludki zaczęły się pojawiać i w innych miastach) tłumaczył owe zjawisko, odwołując się do dialektyki heglowskiej i marksistowskiej przedstawiając pierwotny napis na murze (nie ma wolności bez Solidarności) jako syntezę, białą plamę z farby jako antytezę, a pojawiające się na niej krasnoludki jako syntezę (widzę scenę z Rejsu, kiedy filozof tłumaczy KO i poecie i powoli wchodzą do wody). Czyż to nie piękne jest?
Młodzi poprzez swoje happeningi walczyli o wolność, sprzeciwiali się systemowi tworzyli na swój sposób historię.
Swego czasu będąc zbuntowaną nastolatką zaczytywałam się w książce Mirosława Pęczaka na temat subkultur. Miała cudowną pomarańczową okładkę a ruch Pomarańczowej Alternatywy był tam dokładnie opisany. Zaśmiewałam się czytając ją do łez. Książkę pożyczyłam wiele, wiele lat temu. Może uda mi się ją odzyskać? Moja ulubiona akcja to akcja "Precz z upałami"
To niewinne hasło miało swoje drugie dno, bowiem jak tylko milicjanci się oddalali jeden z uczestników mających na sobie koszulkę z literą U odchodził i zostawał napis głoszący hasło: Precz z pałami;)))
Happeningi organizowane były z okazji rzeczywistych, bądź zmyślonych świąt lub wydarzeń. Odnosiły się do polskiej rzeczywistości, a ich tematem były głównie oficjalne wydarzenia i hasła polityczne, obchody rocznicowe, czy święta państwowe.
Na przykład: Dzień Milicjanta, Kto się boi papieru toaletowego, Wigilia Rewolucji Październikowej, Dzień Tajniaka, Dzień Wojska Polskiego, czyli Manewry Melon w majonezie, Pogrzeb Stalina, albo Pogrzeb Sobie Sam itd.
Happeningi najczęściej kończyły zatrzymaniem uczestników przez Milicję Obywatelską za zakłócanie porządku publicznego. Udawało się sprowokować milicję do aresztowań wszystkich świętych Mikołajów, albo wszystkich ludzi w pobliżu wydarzeń ubranych na pomarańczowo (często nie związanych z PA). Oddziały PA powstawały także w innych miastach, ale to Wrocław, ze szczególnym uwzględnieniem ulicy Świdnickiej pozostał sercem Pomarańczowej Alternatywy:) Miało być krótko, skrótowo o dokumencie, że takowy jest, że polecam i tyle. Ale no jak tu nie wspomnieć o takim zjawisku społeczno-kulturowym jakim była Pomarańczowa Alternatywa?
Rozdział trzeci pt: "Sobotnie męczarnie w pracy, wcześniejszy miły powrót do domu, obfitujący w łupy, oraz koncertowy finał dnia"
Nie tak miała wyglądać ta sobota, nie tak. Plan był taki, że miałam być wypoczęta i wyspana. Niestety nie byłam ani wypoczęta, ani tym bardziej wyspana, bo dzień spędziłam w pracy:(
Jednak ostatecznie nie było tak źle, bo jak wspominałam wcześniej podstawowy element pudełka został zrobiony źle, a okazało się to już w sobotę. Dzięki temu dzień pracy się skrócił o prawie 3 godziny! Rany jaka ja byłam szczęśliwa! Piękny dzień, piękna sobota i ja dreptająca do domu w słońcu. W perspektywie miałam drzemeczkę (bo i na to się czas w związku z krótszym dniem pracy znalazł) i wieczorny koncert. Żyć nie umierać po prostu:))
podrozdział pierwszy: "Antykwaryczne łupy"
Mało mi było szczęścia więc mając w kieszeni pieniądze zapomniane przeze mnie wcześniej, a właśnie odkryte w jednej z przegródek portfela zaszłam do mojego ulubionego antykwariatu i wyszłam z dwoma łupami. Jeden z tych łupów to dla mnie skarb najprawdziwszy!
"...Mój diabeł stróż" Anity Haliny Janowskiej to dla mnie jedna z ważniejszych i piękniejszych książek jakie było mi dane w życiu przeczytać!! Czytałam ją kilka lat temu, nie swoją w starszym wydaniu. A to jest książka, którą trzeba mieć w domu na półce. Planowałam ją kiedyś (kiedy?) kupić. A tu taka radość! Nowy właściwie egzemplarz w nowym opakowaniu, uzupełniony o niepublikowane wcześniej zdjęcia i listy za uwaga! 12zł (słownie: dwanaście złotych polskich). W normalnym obiegu można książkę zakupić za 49zł. Dla mnie to teraz bardzo duża kwota i nie mogłabym sobie na jej kupno pozwolić. A teraz? A teraz mam ją w domku, własną na półeczce:) Bosko!
Drugą książkę wzięłam na fali sympatii do W.A.B. A poza tym lubię biografię, a już takie biografie, które normalnie kosztują 59zł (olaboga!), a mnie na kupno stać, bo nabywam książkę za 14zł lubię jeszcze bardziej!!
Szczęśliwa po uszy wróciłam do domku, podrzemałam i poszłam na koncercik:)
podrozdział drugi: Świecić pupą nie jest łatwo, czyli koncert Świetlików:)
Ubrałam się w moją second-handową sukienkę, zwaną fachową szmizjerką, z tegoż samego źródła kozaczki i taka wystrojona poszłam się rozkoszować widokiem pana Świetlickiego i reszty.
Ludzkości nie było zbyt dużo, koncert był raczej kameralny. Kameralna była także trasa Świetliczków. Tylko Poznań i Zielona Góra. Tak, czujemy się zaszczyceni:)
Pan Marcin już na dzień dobry zapowiedział, że traska będzie poświęcona pierwszej płycie "Ogród koncentracyjny". Mnie to bardzo ucieszyło, bowiem ta pierwsza jest moją ukochaną płytką. I Świetliki dotrzymały słowa. Numer po numerze "Ogród koncentracyjny" się materializował. Były Parasolki, był Opluty, były Świerszcze i Casablanca i Pod wulkanem... zabrakło tylko kilku numerów by wypełniła się płyta w całości. Z drugiej Cacy, cacy był tylko jeden numer, ale za to jaki! To ten mój ukochany, o którym Wam wspominałam, ten co to tylko raz słyszałam na żywo, mianowicie "Korespondencja pośmiertna". Ale, ale Świetliki od tego momentu nie grali sami, a z panią Zuzanną, co to na skrzypeczkach pięknie gra:)
Z ostatniej płyty Las Putas...natomiast zagrali lekko się krzywiąc tylko Finlandię. Potem zupełnie zakręcone bisy i koniec. Ja byłam nasycona:)
Podrozdział trzeci pt: "Jak to bywało wcześniej."
W zeszłym roku koncert był dużo bardziej ostry, głośny, mocny. Tym razem było dużo bardziej lirycznie i psychodelicznie. Dla mnie pięknie i powabnie!
Na żadnym ze zdjęć nie widać perkusisty, który z nich jest najbardziej sympatyczny i otwarty i który jak się okazało ma żonę z ZG i teścia mieszkającego nieopodal:) Dosłownie tuż za rogiem od miejsca koncertu.
Po koncercie w kuluarach, przy alkoholu i makaronie rozpoczęły się dyskusję na tematy różne. Miałam przyjemność po raz pierwszy porozmawiać dłużej z gitarzystą Tomkiem, a rozmowa zmierzała w zupełnie niespodziewanym kierunki, rozpoczęcie konwersacji od pytania na kogo głosowałam już powinna być dla mnie dzwonkiem alarmowym. Nie udzieliłam mu odpowiedzi, bo co to za pytanie w ogóle? Od słowa do słowa wyszło na to, ze Tomek reprezentuje grupę, jak to się fachowo nazywa ultrakatolicką. Jak mówił, że religia w szkołach być musi, bo kto wie czy to nie jest ważniejszy przedmiot od języka polskiego, to myślałam, że żartuje. Potem jak ciągnąc dalej wątek religii odpowiedział na moje logiczne pytanie: a co jak jego dzieci kiedyś zdecydują, że nie chcą chodzić, że będą musiały, bo dzieci i ryby głosu nie mają, to stawiałam na prowokację. Ale nie! On to mówił poważnie. Uświadomił mi to Piotrek właśnie, liberalny perkusista. Chłopaki się jak widać nie pozabijali przez lata wspólnego grania, więc wychodzi na to, że można jakoś funkcjonować mając tak odmienne światopoglądowe przekonania. Co jak co, ale ta rozmowa mnie nieco przeraziła:) Dawno nie rozmawiałam z kimś, kto miałby aż tak radykalne poglądy.
Jednak wesoło było i tak, a pani Zuzanna od skrzypeczek okazała się córką Janiny Iwańskiego (tego co nagrał dawno, dawno najbardziej znaną i najlepszą dla mnie płytę z Soyką).
Żałowałam, że nie zabrałam ze sobą taty, bo on kocha chłopaków. Bardzo się panowie wzruszyli na wieść, że mój tato ma tak obsłuchane kasety (te dwie pierwsze), że się już ich czasem odtworzyć nie da (te kasety ich wzruszyły szczególnie), a na moje dictum, że byłam na ich koncercie na Placu Wolnica w Krakowie 1997 roku Świetlicki stwierdził, że to niemożliwe, bo ludzie tak długo nie żyją:) A jednak hihi.
Nie było może tak wesoło jak kilka lat temu kiedy to Zieloną wizytował sam Świetlicki raz z Irkiem Grinem (przy okazji promocji książki "Dwanaście"), a drugi raz z Mariuszem Bonowiczem, (przy okazji wydania tomiku poezji). Wtedy dwukrotnie zlądowaliśmy w domu koleżanki od kotów i książek, a ja się śmiałam tak, że myślałam, że zejdę na zawał przepony, szczęka mi się wywichnie i tak już zostanę w takim grymasie po kres mych dni:))
Sobotni wieczór był bardziej zachowawczy i nie trwał do samego świtu. Niemniej jednak było bosko!! Chwilo trwaj i Carpe diem:)
Rozdział czwarty pt: pudełkowy Caritas Polska, czyli robię za free, oraz Skrzypek na dachu.
Podrozdział pierwszy: piątek i czwartek w pracy.
Przez cały czwartek, piątek i kawał soboty spędziłam w zimnej hali z pudełkami (tej samej). Na dzień dobry zadziwienie wielkie, bo jest nas tylko trójka do pracy, jedna zmiana, pudełek wprawdzie mniej, bo tylko 4000, ale rąk do roboty także mniej, 50 groszy za pudełko ale za to części do wykonania dwa razy więcej. Przez te 3 dni zrobiliśmy zaledwie 580 sztuk. To był inny kształt pudełka, zapowiedziane kości stanęły w miejscu i praca też. Pewnie znów będzie paranoja i histeria. A te kości, to wiecie, to nie są kości dla psa, na biurko weterynarza, ale uwaga na pudełku w kształcie kości widnieje nazwa leku z dopiskiem Oncology! Doprawdy makabryczny pomysł! Do tego zmieniła się ekipa i robię z koleżanką Kasią, której się za przeproszeniem gęba nie zamyka. Po kilku godzinach mam szczerze dość i mam ochotę ją zakneblować i wystawić na dwór. 8 godzin ciągle mówić? Ja mam dużą tolerancję na ludzi i sama jestem gaduła, ale bez przesady:( No ale jakoś trzeba będzie to przetrwać. Damy radę!
Podrozdział drugi: Skrzypek na dachu w sali widowisko-sportowej to nie najlepszy pomysł jest.
Początek był dla mnie trudny. Najpierw ta zimna hala sportowa i w ogóle nie wyglądająca scena, nie przemówiło to na korzyść, potem w pierwszych minutach spektaklu sobie uświadomiłam, że choćby nie wiem co, to to nie jest ten Skrzypek na dachu, którego kocham. Ten pan co gra Tejwe Mleczarza nie jest Chaimem Topolem i nigdy nim nie będzie. Wysoka poprzeczka wysoka. Po jakimś czasie się oswoiłam i zaczęło mi się nawet podobać. Chociaż niektóre piosenki w przekładzie polskim gryzły mi się z oryginałem (film). Coś mi nie grało, ale to już mój problem:). Momentami odczuwałam wyraźny zgrzyt kiedy na scenie pojawiała się pani grająca żonę Tejwe Gołdę. Wyraźnie odbiegała poziomem gry od reszty. Miałam wrażenie, że na scenie gra teatr amatorski. Młodzi wypadli całkiem fajnie, do Tejwe musiałam się przyzwyczaić. Dobra pasa spektaklu trwała do przerwy, w drugiej części spadła energia na scenie, oraz na widowni. Wzrosła dramaturgia, ale zmalała dynamika, która niosła ten spektakl. Publiczność w pierwszej części żywo reagowała, śmiała się (szczególnie podczas rozmowy Tejwe z rzeźnikiem, kiedy to Tejwe myśli, że rzeźnik przyszedł w spawie krowy). Dobrze zagrana scena. Duża tu zasługa aktora grającego rzeźnika. Był świetny:) W drugiej części wszyscy dosłownie oklapliśmy.
To długa sztuka jest. Ja to wiedziałam, ale co innego siedzieć w ciepłym domku na kanapie, a co innego w zimnej hali, na twardych krzesłach. W trzeciej godzinie byłam bliska zamarznięcia, głodna i chciało mi się niemożliwie siku. W trakcie spektaklu było kilka naprawdę dobrych momentów tych czysto musicalowych, lepiej wychodziły aktorom sceny zbiorowe i partie wokalne. Myślę, że dużo złego zrobiło samo miejsce, nie przystające do klimatu przedstawienia. Bo organizowanie takiego spektaklu, czy w ogóle jakiegokolwiek przedstawienia w Hali sportowej zdaję się być wielką pomyłką. Cud, że nikt nie spadł ze schodów na trybunach. Były one bardzo strome, bez zabezpieczeń, a na publiczność składali się głównie ludzie starsi. A sam spektakl był bardzo nierówny, były momenty dobre, ale i nużące, a nawet męczące. Sama gra aktorów także mogłaby być lepsza. Miałam ogromne oczekiwania wobec Skrzypka może stąd ten brak zachwytu? Duży plus dla scenografii, która zanim zgasły światła sprawiała wrażenie bardzo ubogiej, ale potem w świetle nabrała dodatkowego wymiaru. Dobrze, że była skromna nie przytłaczała aktorów, nie zasłaniała ich, nie odbierała im przestrzeni. Cieszę się także, że musical był w tradycyjnej formie. Dla jednych brak nowatorskiego podejścia do tematu może być zarzutem, dla mnie nie, bowiem tradycja! tradycja! No właśnie tradycja czy tradition?:)
Po wyjściu jak już się zagrzałam i doszłam do siebie spojrzałam nieco łaskawszym okiem na Skrzypka w wykonaniu Teatru Żydowskiego, muzyka grała mi w głowie, ale niestety nie było to wydarzenie jakiego oczekiwałam. Nie zachwyciłam się, nie uklękłam nawet na jedno kolanko. Mogło być lepiej:)